Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.06.2014

/TAJLANDIA - KAMBODŻA/ The Road to Hell, czyli przejście na ciemną stronę mocy


Czym różni się  Kambodża od Tajlandii? Z pozoru tylko drobiazgami - jak choćby tym, że ruch jest w niej prawostronny, a lokalną walutę wyparły dolary. Ale gdy przyjrzeć się bliżej, to te dwa z pozoru bliskie kraje są odmienne jak dzień i noc - a właściwie jak jasna i ciemna strona mocy.

Ale tego na razie nie wiemy, a nasze głowy zajmuje dużo bardziej przyziemny problem: czy w pociągu z Bangkoku do Aranyaprathet, miejscowości pod granicą kambodżańską, uda nam się zdobyć miejsca siedzące. Czasem jest to proste, czasem zaś chętnych jest dużo. Trudno przewidzieć, co dziś będzie się działo w trzeciej klasie państwowych kolei tajskich, których bilety dzierżymy w dłoniach. Dep. Time 05.55, Arr. Time 11.35, Class 3, Price 48 BHT. Potem okaże się, że czas przyjazdu podany został raczej umownie.


Na Dworcu Hualampong powoli otwierają się budki z kawą, kupuję więc jedną mrożoną i szybko wypijam ją w oczekiwaniu na podstawienie pociągu. Budda nam dziś sprzyja, wagony są prawie puste. A więc będziemy jechać NA SIEDZĄCO!


Klimatyzacja to w pociągu wyposażenie całkiem zbyteczne. Zwłaszcza w naszym. Zaczepy okien są popsute, więc górne części szyb zsunięte są na dół tworząc u góry znaczącej wielkości wywietrzniki. Do tego pod sufitem zamontowano znane mi już z tajskich autobusów rozwiązanie w postaci rzędu wiatraków. No i drzwi z tyłu wagonu są otwarte nadając mu nieco westernowego charakteru.



Walizę wrzucam na półkę nad głowami i... ruszamy. Pociąg tłucze się przez Bangkok. Pasażerowie wokół mnie drzemią. Za oknem widzę gospodarstwo z kurami - a więc to już chyba przedmieścia stolicy.   


Jedziemy przez coraz mniej zurbanizowany interior. Pola ryżowe, palmy, czasem jakaś stacja. Pasażerowie przyzwyczajeni do opóźnień czekają cierpliwie. Niektórzy jeżdżą pociągiem do pracy tak często, że stają się one dla nich drugim mieszkaniem. Przynajmniej tak tłumaczę sobie kapcie jako element stroju podróżnego.


Po jakichś czterdziestu minutach od startu mamy szansę na pierwszy posiłek. W naszym wagonie rusza spontaniczna sprzedaż obnośna. Krzepka kobieta roznosi zieleninę i kanapki. Potem rusza mężczyzna w średnim wieku z kurczakiem w panierce. I wreszcie znów przychodzi krzepka - tym razem z szaszłykami.


Po jedzeniu i piciu zaczynają się pielgrzymki do jedynej w naszym wagonie toalety. Klasyczna małyszówka z dziurą na wylot, ale czysta i z porządnych materiałów. I jest papier toaletowy - to rzadkość w tajskich przybytkach publicznych.


Znów pola ryżowe, pola ryżowe i pola ryżowe. Pociąg zamiast 5,5 godziny jedzie 6,5. Nikt nic nie mówi przez mikrofon. Zresztą po co - przecież gołym okiem widać, że mamy opóźnienie. Nic dodać nic ująć.


Dojeżdżamy do stacji końcowej zlokalizowanej 6 kilometrów od granicy z Kambodżą. Przy tablicy "Aranyaprathet" - które to słowo tłumaczę sobie w głowie na polski jako "Koniec świata" - czekają już tuk tuki gotowe zawieźć nas do "Cambodia border". Ładujemy nasze pakunki, sami też się ładujemy i ruszamy w nieznane.


Z prawej wielokilometrowy rząd ciężarówek czekających na odprawę, z lewej landszafty, które powodują, że mam ochotę wrócić do Bangkoku.... 


Końcówkę trasy do tajskiego punktu kontroli paszportowej pokonujemy per pedes ciągnąc walizy po zakurzonym asfalcie. I zaczyna się festiwal biurokracji.



Trzydzieści stopni w górę (waliza wydaje się coraz cięższa). Immigration Check Point w Tajlandii. Pieczątka do paszportu. Zabranie papierów wyjazdowych.


300 metrów po jeszcze bardziej zakurzonym asfalcie. Kółka w walizce zaczynają się zacierać. Brama stylizowana na Angkor Wat z napisem "Kingdom of Cambodia". W budynku za bramą punkt wydawania wiz kambodżańskich. Wypełniamy na kolanie podanie o wizę, doklejamy po jednym zdjęciu, szykujemy 20 dolarów amerykańskich. Taka jest oficjalna cena wywieszona nad okienkiem. Urzędnicy jednak przechadzają się między nami żądając po 100 bahtów tajskich "processing fee". Jesteśmy zdeterminowani, by nie płacić łapówek. Urzędnicy celowo przeciągają sprawę, a Kambodża z każdą minutą wydaje mi się coraz mniej atrakcyjnym celem urlopowym. Skoro już teraz urzędnicy państwowi chcą łapówki, to co będzie dalej?....


Po dłuższych przepychankach, cofaniu papierów i innych krokach mających zachęcić nas do zapłacenia 100 bahtów w końcu się udaje. Mundurowy krzyczy "Dominika" (to do mnie - wizę wystawiono mi nie wiedzieć czemu na drugie imię), "Ana", "Szisztof". Trzeba się szybko orientować i biec po paszport z wklejoną wizą. Moją podpisał Major Hor Sith. Lord Sith? A więc jednak przechodzę na ciemną stronę mocy...

To jednak jeszcze nie koniec maratonu. Półtorej godziny za nami, półtorej przed nami. Teraz kolejne 300 metrów marszu i stajemy w kolejce do urzędu imigracyjnego ("Immigration Police") w Kambodży, czyli do śmiesznej budy, na której ścianach ścigają się jaszczurki. Dobrze, że nad nami rozciąga się dach z blachy falistej, bo spaliło by nas słońce. Gorąco tu jak w piekle. I w ogóle to miejsce nieco przypomina piekło.


No foto, niestety nie mogę utrwalić pełnego obrazu nędzy w budynku, w którym czekamy na pobranie odcisków palców i wbicie pieczątki wjazdowej. Nie mogę jednak powstrzymać się przed zrobieniem zdjęcia skrzynki skarg i wniosków umieszczonej między koszem na śmieci a pniem drzewa. How to improve? Od czego by tu zacząć...


Biurokracja tajsko-kambodżańska pochłonęła 3 godziny naszego czasu, 2 strony w paszporcie, 20 dolarów, 0 bahtów i trochę nerwów. No ale jesteśmy w Kambodży. Ruch jest prawostronny, więc jesteśmy już poza Tajlandią. Wsiadamy najpierw do shuttle busa na dworzec autobusowy, a potem do żółtego busa do Siem Reap.


Podobno drugi raz nie da się zrobić pierwszego wrażenia... Może to i lepiej, bo już pierwszy raz zwalił mnie z nóg. Zawsze zastanawiałam się, co to znaczy szok kulturowy. Nie odczułam go ani w Nepalu, ani na Kubie, ani w slumsach Kairu. Przeżyłam go dopiero w Kambodży.


Kraj mafii, która nie dowozi nas oczywiście tam, gdzie mieliśmy trafić i każe dopłacać za podwiezienie do właściwego hotelu. Kraj biedy, nędzy, smutku, czerwonego pyłu wnikającego w oczy i uszy, chudych byków, śmieci.


Kraj kalek, żebrzących dzieci, ludzi transportowanych jak zwierzęta.


Czy za karę trafiłam do tego piekła? Czy Kambodża może się komuś podobać? Czy będę w stanie dostrzec w niej coś fajnego? Gdzie ta magia Azji, która tak mnie zawsze porywała?

Z nadmiaru negatywnych wrażeń kulę się na siedzeniu i zasypiam w busie. Jakoś nie żałuję, że stracę przez to widoki pojawiające się za oknem na trasie do Siem Reap. Jak ja wytrzymam tu dwa tygodnie? 


*** 
ZAPRASZAM TEŻ NA FILM O PODRÓŻY POCIĄGIEM Z BANGKOKU DO GRANICY:


ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O KAMBODŻY:

 

No comments:

Post a Comment