Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

4.30.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 2: Koktajl atrakcji



W nowym wspaniałym świecie trudno nie ulec pokusie, by chcieć zobaczyć WSZYSTKO - najlepiej już, teraz, od razu. Wstać o szóstej rano i do czwartej w nocy niczym w transie pochłonąć jak najwięcej atrakcji, przeżyć, co się da, upić się wrażeniami i Singapur Slingiem. To częsty syndrom pierwszego dnia na wakacjach - człowiek rzuca się jak wygłodniały w miasto i szkoda mu czasu na choćby sekundę wytchnienia.

Zrywamy się rano, ignorując jetlag i potrzebę ciała domagającego się jeszcze chwili snu i kojącego kontaktu z lekko wariującą klimatyzacją, i wychodzimy na Smith Street gorącą i parną niczym sauna. Przynajmniej raz na dobę - z reguły rano lub wieczorem, czasem tylko w nocy lub popołudniu - spada tu deszcz. Właściwie jest to ulewa wyglądająca tak, jakby wszyscy bogowie i boginie znani w buddyzmie i hinduizmie brali wiadra wody tak duże, jak tylko są w stanie unieść (a dzięki nadnaturalnym mocom mogą unieść naprawdę dużo) i wspólnie wylewali je właśnie na Singapur. Na szczęście zabawa ta szybko im się nudzi i na niebo znów wraca palące słońce szybko zamieniając wilgoć z chodników w ciężką do wytrzymania parę, która jak wata wchodzi w nasze usta i nosy. Strategia przeżycia? Wszystko jest tu klimatyzowane (no prawie: nie spotkałam tu znanych mi z Emiratów zamykanych i chłodzonych przystanków autobusowych) - wagony metra, sklepy, knajpy i centra handlowe, w których człowiek ląduje jakimś cudem próbując wyjść z dowolnej stacji metra.



Pierwszego dnia nie dajemy się porwać szponom komercji, choć nieopatrzne zatrzymanie się nawet na sekundę przed witryną sklepu - czy to w mallu, czy na ulicy - powoduje, że od razu wyrasta przed nami uśmiechnięty sprzedawca/przesympatyczna sprzedawczyni z uśmiechem, a nawet z drobnym poczęstunkiem, zapraszając nas do środka. Ale nasz dzisiejszy plan nie dopuszcza ani chwili obsuwy - pewnym krokiem udajemy się do świątyni o wdzięcznej nazwie Sri Mariamman, która zachwyciła nas już poprzedniej nocy, kiedy to przypadkowo zobaczyłyśmy ją spacerując po okolicy naszego hoteliku.



Świątynia hinduistyczna, więc zdejmujemy obuwie, płacimy datek 3$ za fotografowanie (VAT, a właściwie podatek od towarów i usług w wysokości 7% - zwany tu GST - inclusive) i zanurzamy się w życiu religijnym tak ożywionym i doskonale wkomponowanym tu w codzienność. Kobiety z siatkami wpadają do świątyni na krótką modlitwę, ktoś stawia ofiarę z jedzenia przed jednym z posągów, całe rodziny siedzą w przyjemnym cieniu na posadzce i wspólnie się pożywiają. Kapłani grają na trąbkach i bębnach. I tu, i w licznych innych świątyniach hinduistycznych i buddyjskich fascynuje nas tak pełne i naturalne wprzęgnięcie praktyk religijnych w rytm życia, ich żywość i oczywistość. Nikt tu nie zakłada odświętnych ubrań i nie przychodzi raz w tygodniu na 55 minut. To miejsce, gdzie wpada się  z uśmiechem na krótką modlitwę. Poddajemy się atmosferze świątyni niejako w dwójnasób - i dzięki przyjemnemu chłodowi (chłód to niewłaściwe słowo, ale w każdym razie upał jest tu nieco złagodzony), i dzięki radości, która bije z ludzi: głównie kobiet w sari i towarzyszących im mężczyzn i dzieci.



Zdobienia świątyni są niezwykle - kolory i kształty, które można byłoby nazwać kiczowatymi, gdyby nie to, że na tle nieba i wieżowców wydają się po prostu piękne. Na murze okalającym teren świątyni dostojnie leżą białe święte krowy - jedną z nich niestety upodobały sobie gołębie, więc nie spełnia niezwykle wysokich singapurskich standardów czystości, dzięki którym nie boimy się tu pić wody prosto z kranu czy zjeść kawałka sushi, który upadł nam niechcący na chodnik. Bogowie utkani w najdziwniejsze pozy, część z nich z wzrokiem groźnym i przenikliwym - to chyba najbardziej różni to miejsce od świątyń buddyjskich, w których jest jedynie spokój, radość i rozumiejący wzrok Buddy. 



Świątynie i tradycja to jedno oblicze Singapuru. W jego tle - i dosłownie, i w przenośni - jest jednak też zawsze to drugie, ultranowoczesne. Bardziej jeszcze od tego, że oblicza te znajdują się w tak wielkiej bliskości, szokuje chyba to, że z tego kontrastu przebija jakaś niebywała harmonia. Wydaje się, jakby to otoczenie chciało nam powiedzieć, że potrzeby ciała i ducha są jednakowo ważne lub że historia jest koniecznym warunkiem przyszłości. Dbałość o przyziemne potrzeby  jest tu zresztą niebywała - zawsze w zasięgu wzroku można znaleźć tabliczkę ze strzałką i podaną odległością do najbliższej stacji metra, w świątyni nie tylko na każdym piętrze znajduje się dobrze oznakowana palarnia i toaleta, lecz zbudowano pod nią nawet parking podziemny.



Per pedes z kolorowej świątyni udajemy się do stalowo-szklanej dzielnicy biur i przez imponujące Financial Center dochodzimy do zatoczki Marina Bay, w której woda jest niczym brylant oprawiony w szklano-betonową nowoczesność. Ale nowoczesność inspirowaną naturą: Art & Science Museum w budynku o kształcie wzorowanym na orchidei będącej obok lwa symbolem tego państwa otoczone jest wodą, po której pływają różowe nenufary. Tutejsi Toliboscy są zbyt zajęcie klikaniem na Facebooku, by je zrywać - zresztą pewnie podobnie jak za śmiecenie grożą tu za to surowe kary. Wiadukt dla pieszych przy moście wije się niczym liana. Na dachu Marina Bay Sands zawisł statek przystrojony kwiatami. A że wiele rzeczy w Singapurze jest NAJ, to i ten hotel ma się czym pochwalić: można w nim zażywać kąpieli w najwyżej na świecie położonym otwartym basenie znajdującym się na wysokości 55 piętra.



My idziemy do innego NAJ - największego koła widokowego na świecie: wielkiego brata London Eye o nazwie Singapore Flyer. Jedno powolne okrążenie trwa około pół godziny - cena 29,50$. Widoki są warte dolara za minutę: woda, wieżowce, nowe inwestycje - z góry jeszcze lepiej widać, jak to miasto żyje i się rozwija. Pod nami tor Formuły 1 i powstające dopiero kosmiczne ogrody "Gardens by the Bay"; 29 czerwca ma tam zostać otwarta katedra kwiatów - "The Flower Dome", w której prócz orchidei i innych cudów z całego świata rosnąć będą palmy, drzewka oliwne i baobaby. Na dalszym planie majaczy słynny hotel Marina Bay Sands z otwartym basenem Infinity Pool zlokalizowanym w przypominającej łódkę konstrukcji na 57 piętrze.



"Gardens by the Bay" jeszcze niegotowe, więc póki co udajemy się do mniejszego ogrodu znajdującego się bezpośrednio pod Flyerem. To prawdziwa dżungla z wodospadami i klimatem niczym w lesie deszczowym (którego dziewicze fragmenty nota bene też się w Singapurze znajdują).



Nieopodal koła jeden z przykładów typowej atrakcji tego miasta - tak zwane Hawker Centre. To powstałe w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – w czasach najintensywniejszego rozwoju metropolii - duże kompleksy ze stolikami otoczone budkami lub wózkami z jedzeniem. Przystawki można kupić tu po kilkadziesiąt centów, a kurczak z ryżem i dodatkami, którym nasycą się spokojnie dwie osoby, to wydatek 3,5$. To tradycyjne i jakże niedrogie miejsce pachnące świeżym jedzeniem i przyprawami ogromnie przypada nam do gustu – postanawiamy więc przy okazji obejrzeć także inne jego wcielenia.



Kilka stacji MRT i jesteśmy w … Indiach. A konkretnie na kolejnej charakterystycznej dla tego regionu Azji ciekawostce – wet markecie, na którym można kupić świeże owoce, warzywa, mięso i rybki, a także coś przekąsić. Zanurzamy się w kolorową atmosferę Indii – w jednym ze sklepów śliczna młoda dziewczyna obstalowuje ślubne sari, my mierzymy tuniki – dla mnie idealna, dla Agnieszki (jak wiele rzeczy w Azji) niestety nieodpowiednia, bo ludzie są tu zdecydowanie bardziej mojego wzrostu. Na pachnących do nieprzytomności kwiatami standach kupujemy sobie kolorowe wieńce na szyje, których woń wypełni potem przyjemnie nasz pokoik w hotelu. W sklepie ze wszystkim kupuję trochę hollywoodzkich hitów po kilka dolarów.


Knajpek jest w Little India co niemiara. My wybieramy wegetariańską. Zaprzyjaźniamy się z miłą Hinduską – dosiadamy się do jej stolika, ona poleca nam specjalności kuchni. Dań za 4$ nie jesteśmy w stanie przejeść. Ja decyduję, że mam dziś dzień fingerfood i sprawnie mieszam ręką sosy z ryżem podane na palmowym liściu. Choć tubylcy też jedzą rękami, to jednak dość niepewnie patrzą się na białe turystki, które po pierwsze stołują się w takim miejscu, a po drugie rezygnują ze sztućców. Miła konwersacja, nasza nowa znajoma płynną angielszczyzną rekomenduje nam liczne atrakcje Singapuru. Angielski to w tym kraju zresztą wyraźnie PIERWSZY z kilku urzędowych języków – władają nim wszyscy mieszkańcy, w nim podawane są informacje w metrze oraz pisane wszystkie nazwy i informacje.


Czym byłby urlop bez typowo urlopowych atrakcji? Jedną z nich był dla nas testing masaży różnych kultur. Wniosek jest prosty: chiński dla zdrowotności, indyjski dla przyjemności. Olejki w salonie w Little India pachną tak, że czuję się jak w niebie, a miękkie ruchy masażystki odprężają plecy zmęczone dźwiganiem plecaka. Do masażu w China Town z kolei nie trzeba się nawet rozbierać – może to i lepiej, bo mimo odzienia i białego ręczniczka i tak ledwie wytrzymuję ból zadawany mi przez palce, łokcie, a nawet kolana masażystki. Masażysta używał jedynie dłoni i łokci, ona natomiast cała wskoczyła mi na plecy i cisnęła, miętosiła, ugniatała ile wlezie. Godzinna męka za 50$, ale efekt powalający – idąc czuję się, jakbym szła kilka centymetrów nad ziemią. Ale i tak wolę indyjskie olejki bezpośrednio na ciele :-)


Nasz ulubiony Tiger w knajpce w Little India. Jesteśmy tam jedynymi kobietami prócz policjantek, które właśnie zrzuciły odblaskowe kamizelki i cieszą się zasłużonym fajrantem. 

Ruszamy w drogę – wieczorny spacer, dobre 5 kilometrów, mijamy ukryte w mroku kościoły chrześcijańskie, auta śmigają nie przekraczając dozwolonej prędkości, wieżowce dumnie prężą się na tle nocnego nieba. Idziemy do tętniącej nocnym życiem mariny Clarke Quay. Hasło „Wine – Dine – Good Time” na jej stronie internetowej idealnie oddaje nastrój miejsca. Stateczki pływają po wodzie, ludzie bawią się w restauracjach, młode dziewczyny fotografują się z neonowym sercem. Agnieszka eksperymentuje z aparatem – robi zdjęcia bokehów w kształcie gwiazdek i serc.



Pijemy słodkiego Singapur Slinga, muzyka z różnych miejsc miesza się w naszych uszach. Woda z fontanny chłodzi przyjemnie. Do hotelu wracam bez butów – chodnik w końcu czysty jak podłoga w mieszkaniu. Krótki check poczty – darmowe WiFi jest tu niemal wszędzie, nawet w naszym supertanim hoteliku – i zasypiamy jak dzieci  przy szumiącym klimatyzatorze. 

4.29.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 1: Feeria nowych wrażeń


O Singapurze mawia się, że to Azja w pigułce. Teraz po powrocie z tego kraju tak wielowątkowego, wielokulturowego i wielosmakowego, jak to tylko możliwe, myślę, że jest on w jakimś stopniu nawet całym światem w pigułce. W China Town jest ulica, na której niemal obok siebie stoją: świątynia buddyjska, świątynia hinduistyczna i meczet. Nieopodal prowadzonego przez Niemca wózka z Wurstami i preclamiostatniego przed równikiem, jak mówi przywieszona na nim reklama – miesza się zapach ryby, krewetek i porridge’a z chińskiej restauracyjki. W tym świecie - z jednej strony multi kulti, z drugiej zaś przesyconym konsumpcją i nowoczesnością do granic możliwości, nie można kupić tylko jednej rzeczy: gumy do żucia. Władze zakazały jej importu i dystrybucji, ponieważ zaklejenie czujników w MRT – lokalnym metrze – spowodowało kiedyś paraliż komunikacyjny. Gumę można więc dostać w tym mieście-państwie tylko w aptekach na receptę w celach terapeutycznych – a i to od niedawna.



Lecimy 12 godzin ze smutnych i wietrznych Helsinek do innego świata. Już na lotnisku Changi czeka nas przedsmak tego, co zachwyci nas i oszołomi w ciągu kolejnych dni. Terminale wyłożone dywanami, źródełka z wodą do picia, darmowe masażery stóp dla pasażerów, basen, pedicure robiony przez rybki, pachnące perfumerie, restauracje czynne całą dobę. Między terminalami przemieszczamy się Skytrainem – nowoczesną kolejką. Mitsubishi Crystal Mover na szynie przyjeżdża punktualnie co dwie minuty, klimatyzacja przyjemnie chłodzi; dobrze, że przejazd za darmo – biletu i tak nie można byłoby kupić u kierowcy, bo kolejka jest w pełni zautomatyzowana i żadnego kierowcy w niej nie ma. Dolary Singapurskie – o znacznie życzliwszym przeliczniku niż najbardziej znany wariant tej waluty – wypłacamy jeszcze na lotnisku z prawdziwej ściany stojących tam ATM-ów.



Wszystko według planu, jak po sznurku i tak, by nikt nie miał prawa się zgubić. Przypominam sobie, jak siedziałyśmy z Agnieszką przy komputerze planując naszą daleką podróż, analizując plan miasta i zastanawiając się nad połączeniami metrem. A teraz już tu jesteśmy i zaraz wejdziemy na stację słynnego MRT z kultowymi zakazami – które obejmują również przewóz środkami komunikacji duriana, dużego zielonego śmierdziela z kolcowatą skórą. W ciągu następnych dni przyjdzie nam go powąchać na targu warzywnym, odważymy się go nawet spróbować – co prawda w wersji dla mięczaków, bo w czekoladzie, ale zawsze.


Bilety na komunikację miejską zaskakująco tanie – jeżdżąc do imentu przez 8 dni uda nam się wydać na nie jedynie około 30 dolarów. Podatek 7%, a tyle rzeczy tu za darmo lub w bardzo przyjaznych cenach. Kupujemy dotykową „kartę miejską” – 5$ za kartę i 7$ na przejazdy. Kolejne minimalne doładowanie to 10$ - trzeba je zrobić, gdy na karcie jest jeszcze około 3$, bo  to mniej niż najdroższy przejazd i bramki nie wpuszczą pasażera do metra. Kwota zależna od długości przejazdu zdejmowana jest automatycznie przez czytniki przy wyjściu z metra czy autobusu. Wracając z Singapuru można podejść do punktu obsługi klienta w MRT i odzyskać niewykorzystaną kwotę nabitą na karcie.

Jedziemy do hotelu – w metrze tłum, bo rush hour. Na stacjach przesiadkowych – zwanych tu Interchange – porządkowi w mundurkach dbają o to, by równomiernie ustawiać chętnych do wejścia do poszczególnych wagonów; pilnują też, by najpierw wypuszczać wysiadających. Dodatkowo o pierwszeństwie wyjścia przed wejściem do wagonu informują równiutko naklejone na podłodze zielone i czerwone strzałki. Metro – szerokie i przestrzenne – ustawia się precyzyjnie przy dodatkowych szklanych drzwiach oddzielających tory od peronu. Wsiadamy i ruszamy. Struktura pasażerów zgodna ze strukturą zaludnienia Singapuru – najwięcej ludzi o rysach chińskich, mniej o hinduskich. Turystów – zwłaszcza z Europy – raczej niewielu. Nikt z tubylców nie traci czasu: na całej długości linii metra - i w jej częściach naziemnych, i podziemnych - dostępna jest sieć 3G, co kobiety wykorzystują do czatowania przez smartphone'y z dziećmi, starsi mężczyźni do czytania portali informacyjnych na wszechobecnych tu tabletach, a młodzi - do grania w gry: bardzo popularne jest tu (jak zorientowałam się zaglądając młodzieży przez ramię) sudoku, ale także zabawy w znajdowanie słówek w chaosie liter oraz appsy w stylu Diamonds.



Hotel znaleziony jak zwykle przez booking.com. Jego wyszukanie kosztowało nas wiele godzin doktoryzowania się nad ofertami w Internecie. Najtańsze pokoje są w Geylangu, czerwonej dzielnicy. Ostatecznie jednak odstraszają nas komentarze o hałasie i pokojach wynajmowanych na godziny. Bardzo przyjaźnie wygląda natomiast opcja backpackerska w pobliżu Chinatown – nowy budynek, może nie będzie karaluchów i innych atrakcji. Szkoda, że bez łazienki, ale trudno – 600 zł os osoby za cały pobyt to naprawdę dobra cena. Jedziemy więc do naszego celu, wwozimy walizy stromymi i szybkimi schodami w MRT, ciągniemy je po gładkim chodniku i tachamy po schodach na wiadukt dla pieszych. Tego typu wiaduktów jest w Singapurze mnóstwo – przy tak wielopasmowych jezdniach aż się prosi, by dla bezpieczeństwa drogi dla pieszych były bezkolizyjnie. Na przejściu pachną maciejki – miasto pięknie ukwiecone, nawet na mostkach dla pieszych są skrzynki z roślinami. W hotelu niespodzianka – recepcjonista woła taksówkę, wciska nam 10 dolarów i proponuje zmianę na hotelik w sercu China Town kusząc nas pokojem z łazienką. Bierzemy – jak przygoda, to przygoda. Plusy: lokalizacja dużo lepsza (przy Smith Steet zwaną też nie bez kozery Food Street), no i miniłazienka z toaletą na wzniesieniu z płytek oraz prysznicem bez kabiny i czasem bez ciepłej wody; minus tylko jeden: mały brązowy i bardzo szybki. Na moim łóżku. Na szczęście minus pojawił się tylko raz – może przestraszył się kapcia, którym w niego rzuciłam, a może wolał jednak mieszkać w chińskiej knajpce pod nami.


Szybki prysznic i zanurzamy się w niepowtarzalny wieczorny klimat China Town. Czerwone lampiony rzucają ciepłe światło na kolorowe kamienice, gorąco jak w piekle, parne powietrze przenika miks zapachów z restauracyjek – smażone krewetki, wołowina w kociołkach, dim sum w różnych wariantach, położona dumnie na ryżu ryba zwieszająca głowę poza talerz. Gorące wilgotne powietrze dusi nas, na obrzęknięte oskrzela może pomóc jedynie zimny Tiger dostępny tu we wszystkich możliwych pojemnościach – od 330 do 660 ml. Przed knajpkami uśmiechnięte Chinki trzymające w rękach menu zapraszają nas kuszącym „Please, come in, chinese food” – tak jakby na Smith Street można było zjeść coś innego. Podpity Amerykanin postanawia wspomóc jedną z Chinek w zapraszaniu przechodzących gości – bez efektu, jest zbyt natarczywy, a tu ceni się umiar, uśmiech i uprzejmość.


Krewetki i piwo pod nocnym niebem i czerwonymi latarniami powodują, że zaczynamy czuć się jak część tego niezwykłego miasta. Ocieramy pot sprzedawanymi tu wszędzie wilgotnymi chusteczkami i rozkoszujemy się gwarem, który wieczorem ukołysze nas do snu. 



4.28.2012

/HELSINKI/ Helsiński spleen


Wietrznie, zimno, na trawnikach resztki zasp śnieżnych... Koniec kwietnia w Helsinkach. Jedziemy autobusem 615 z Vantaa do centrum stolicy Finlandii. Przedmieścia czyste, eleganckie i nieco bezludne - jak to w Skandynawii; ale same Helsinki... no cóż, bardzo różnią się od przedmieść.


Mimo wyraźnych zakazów spożywania alkoholu naklejonych na środki transportu publicznego zaróżowiony gość siedzący na przeciwko nas wyciąga flaszkę Akvavita i bez skrępowania pociąga łyka na każdym przystanku z opakowanej w papier butelki. A przystanków dużo - jazda trwa dobre 40 minut.


Lądujemy przed Helsingin päärautatieasema, czyli centralnym dworcem kolejowym. Jak podaje Wikipedia,  dworzec został otwarty w roku 1919 i stał się jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Helsinek. Posągi na nim patrzą dumnie - przypominają trochę te na naszym PKiN-ie, ale to jednak nie socrealizm. Z ciekawostek: w 1940 na stacji tej na zawał serca zmarł prezydent Finlandii Kyösti Kallio. Podobnie jak dworzec w Stuttgarcie, w którego obronie toczy się właśnie batalia związana z tym, że planowane jest przeniesienie torowisk pod ziemię i przebudowa dworca na przelotowy, dworzec w Helsinkach jest stacją czołową. Dworce czołowe mają w sobie jednak pewien urok :-) 


Stoimy na Rautatientori - placu dworcowym. Otaczają nas secesyjne budynki, wśród nich Teatr Narodowy (Kansallisteatteri) z 1882 roku i galeria o znajomej nazwie Ateneum. Język szwedzki słychać tu równie często, co fiński - wszystkie nazwy ulic i obiektów oraz tablice informacyjne też są dwujęzyczne.


Idziemy na spacer pobliskimi ulicami. Co najbardziej z nich zapamiętam? Może młodzież w kolorowych ciuchach słuchającą muzykę z boomboxów. Grupy z piwkiem zbierają się i tu, i na pobliskim skwerze. To chyba czas matur, które tradycyjnie w Skandynawii świętowane są przez młodzież bardzo intensywnie - z "pożyczaniem" samochodów do wesołych przejażdżek po mieście włącznie. Młodzież się bawi, puszki walają się po chodniku, a mewy patrzą ze zdziwieniem na uliczną imprezę.


A może zapamiętam nastrój tego miasta - trochę pustego, trochę smutnego, ale przepełnionego muzyką. Mi w głowie gra Nightwish, a w bramie jakiś zespół robi próby do wieczornego występu. Gothic rock to idealny podkład do tego otoczenia.


Idziemy dalej. Kobieta sprzedająca balony targane przez wiatr wygląda nieco surrealistyczne, skaterzy trenują akrobacje na placu za dworcem, postaci na billboardzie rymują się swymi pionowymi kształtami z kolumnami na budynku w tle.


Znamy już trochę nastrój i dźwięki Helsinek, chcemy jeszcze poznać ich smak. Idziemy do grounge'owej knajpki Ravintola Zetor, która znajduje się przy Mannerheimintie około 200 metrów od dworca kolejowego. Z półmroku wyłania się plastikowa krowa, dalej stoją stare ciągniki marki Zetor, centrum knajpy oddzielone jest metalową siatką. Tatuowane kelnerki roznoszą karty przy mocnej muzyce. Karta we wszystkich niemal językach świata - również po polsku.


Wybieramy dania najbardziej odlotowe: krwistą wątróbkę z renifera plus łososia oraz śledzia na ciepło nadziewanego łososiem. Do tego oczywiście zimne piwo.  Dania wkraczają z towarzyszeniem pysznych puree - z ziemniaków oraz kartoflano-marchewkowego - oraz konfitury ze skandynawskiej borówki lingon. Jestem fanką skandynawskiej muzyki, a z pierwszym kęsem wątróbki pokochałam też fińską kuchnię.


Knajpek masa, ale z toaletami trudniej. Przypomniał mi się sport, który z lepszym lub gorszym skutkiem uprawiałam w czasie urlopu w Szwecji - polegał on na próbie nie płacenia za korzystanie z WC. Sport ten jest niezwykle trudny - nawet w McDonaldzie trzeba wrzucić monetę. Ale mam pewien plan - kino. Tam przecież muszą być darmowe toalety. Jakież jest moje zdziwienie, jak okazuje się, że WC w multipleksie otwiera specjalny kod nadrukowany na bilecie! No cóż, duch sportowy upadł i trzeba było poświęcić 1 euro...

 
Spacerujemy po mieście, jest sobota wieczór, wszystkie sklepy pozamykane - uprawiamy więc klasyczny window shopping.
 

Po zaspokojeniu potrzeb ciała udajemy się do parku Kaisaniemi. W parku liczne brzozy, które od wizyty w fińskim pawilonie na EXPO w Hanowerze w 2000 roku pozostaną dla mnie na zawsze symbolem tego kraju. I intrygująca rzeźba wyciosana z drewna. Grobu Freemansona, jednego z najstarszych pomników w Helsinkach, jakoś nie udało nam się namierzyć.



Na trawnikach grupki młodzieży bawią się coraz weselej, choć imprezy wyraźnie są dwie - tutejsi osobno (na trawniku), imigranci osobno (na ławce). Parkowe harce zakrapiane suto alkoholem nadzoruje policja konna. Dwaj młodzieńcy turlają się z górki, chyba libacja nie zakończy się przed ranem.


Nasz czas w Helsinkach już dobiega końca - za parę godzin lecimy z Vantaa w daleki świat. Pomysł, by lecieć Finnairem i zrobić sobie przerwę w podróży na zwiedzanie Helsinek był naprawdę genialny - mamy poczucie, że zdążyłyśmy zobaczyć całkiem sporo, poczuć atmosferę miasta i poznać uroki fińskiej kuchni. Na wiele miast nie starczyłby miesiąc, na chłodne kwietniowe Helsinki jeden dzień wystarczył mi w zupełności.


Tekst: Joanna Łukasiewicz, Zdjęcia: Agnieszka Kubiczek i Joanna Łukasiewicz



***
TRASA SPACERU

 (Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)