Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.07.2014

/BERLIN/ Zgryźliwy Bernd i Ciotka Heniek, czyli Berlin dla dzieci i dla dorosłych


Berlin zawsze czymś zaskakuje. Nieważne, jak często się tu bywa i jak wiele kilometrów przeszło się tutejszymi ulicami, nigdy nie udaje się do końca zgłębić wszystkich zakątków i tajemnic tego miasta. Po trosze dlatego, że jest ich tak wiele, a po trosze z tego powodu, że ciągle się tu coś przebudowuje, dobudowuje i zmienia. Świadczy o tym choćby las dźwigów budowlanych dobrze widoczny z tarasu na dachu Reichstagu.



Pierwsze zaskoczenie: zlikwidowano Tacheles, mekkę alternatywnych artystów i dziwaków z całego świata. Od lat rozdawano tu ulotki zachęcające do protestów przed zburzeniem nadszarpniętych zębem czasu budynków, w których zagnieździły się atelier malarzy i grafików i przycupnęły dziwaczne recyklingowe rzeźby, ale nie wierzyłam, że to kiedykolwiek się stanie - w końcu Tacheles przyciągało rzesze turystów i dobrze żyło ze sprzedaży choćby pierścionków zrobionych z wygiętych główek widelców. Ale jednak teren przy Oranienburger Straße okazał się zbyt cenny i 4 września 2012 roku ostatecznie zamknięto wszystkie działające tu pół- i nielegalnie galerie. Kultowe miejsce istnieje od tego czasu już jedynie wirtualnie i na razie w dość skromnej formie pod adresem http://kunsthaus-tacheles.berlinin3d.com.



Drugie zaskoczenie: namioty uchodźców, między innymi z Syrii, Lampedusy i Turcji, rozbite w samym sercu Kreuzbergu. Od października 2012 w obozie „Refugee Camp“ na Oranienplatzu mieszka około dwustu osób. To już niemal małe miasto - z zaimprowizowaną kafejką, ryneczkiem - i wywieszonymi wokół transparentami. "Żaden człowiek nie jest nielegalny" - to hasło to już niemal klasyk, a obok: "Żądamy zniesienia Residenzpflicht", czyli de facto zakazu swobodnego poruszania się po kraju. Nie wnikajmy w zawiłości polityczne. Dla turysty to miasteczko to z jednej strony szokujący nieco widok: las białych namiotów plus rzeka wozów policyjnych (dziś akurat była kolejna demonstracja), z drugiej zaś utrudnienie komunikacyjne: autobus M29 ma skróconą trasę, bo nie da się tamtędy przejechać - a więc do klubów trzeba dojść na piechotę.


Zaskoczeń będzie więcej, ale póki co jest 11.05 w sobotę, pociąg EC z Warszawy dojeżdża właśnie do dworca Berlin Ostbahnhof. Plan jest prosty: w dzień zabawa z dzieciakami, w nocy fun bez dzieci. Jako że ma być jednocześnie wesoło i nie za drogo, dwie atrakcje - według różnych wiarygodnych doniesień drogie i przereklamowane - świadomie odpuszczamy: Legoland Discovery Centre w Sony Center oraz Tropical Islands w Krausnitz.

Dzieciaki witają mnie entuzjastycznie, szybko kupuję bilet dzienny na komunikację - metro, kolejkę miejską, tramwaje i autobusy - płacąc w automacie 6,70 euro (z niewiadomych przyczyn dwa bilety ważne do 3 w nocy kolejnej doby są tańsze niż jeden na 48 godzin). Szybko wsiadamy do metra, bo śpieszymy się na seans "Krecika" do Movimento - najstarszego działającego do dziś kina Niemiec. Budynek przy  Kottbusser Damm 22 zbudowano w 1905 roku, a dwa lata później uruchomiono tu kinematograf. Na początku XX wieku w istniejących do dziś dwóch salach organizowano niezwykłe "lustrzane projekcje" - film wyświetlano niejako z tyłu przezroczystego ekranu, który łączył oba pomieszczenia, a by napisy widoczne były klasycznie, nie od tyłu, obraz korygowano za pomocą specjalnego zwierciadła. 



Dziś kino łączy w sobie dawny charme z współczesnością - w postaci maszyny z pop-cornem (który dostępny jest w dwóch wariantach - z solą na słono lub z karmelem na słodko), lodówki z piwem uprzyjemniającym seanse czy sklepiku z ambitnym kinem na DVD. Nietypowe oznaczenia toalet też wyrażają ducha współczesnego Berlina. Po zwiedzeniu małego jak na dzisiejsze standardy kina idziemy do sali numer jeden na "Krecika" - kreskówkę dostępną dzięki oszczędności dialogów bez bariery językowej dla dzieci i dorosłych na całym świecie. Seans trwa 45 minut, dzieciaki piszczą, jak Krtek przebiega przez nowoczesne wielopasmowe ulice Pragi pełne trąbiących skód i zaporożców i śmieją się, jak straszy maską lwa w ZOO. A dorośli - bo i oni są na seansie, często sami, bez maluchów - podróżują w świat swoich lat szczenięcych.



Po seansie trzeba coś zjeść. Mijamy punkt Türk Telekom, sklepy z modą rodem z Grand Bazaaru w Stambule, odlotowe salony piękności, reklamę szkoły specjalizującej się w nauce niemieckiego dla początkujących, orientalną kawiarnię, grupkę kobiet w kolorowych chustach na głowach. Nic w tym dziwnego - Berlin to w końcu trzecie co do wielkości tureckie miasto. 



Na Kreuzbergu czekają na nas bary i restauracje z potrawami z niemal całego świata - są kebaby, pizze, makarony, tajiny, brakuje tylko... kuchni niemieckiej. Wchodzimy do "Indian Dhaba Mitra" przy Hasenheide 11, do kolorowego pomieszczenia pachnącego mieszanką różnych masali. Dzieci rozczarowane są brakiem swojego ulubionego dania lunchowego, czyli frytek, ja po przejrzeniu ogromnej karty zamawiam Aloo Palak, czyli kartofle ze szpinakiem. Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie zgrabną zapiekankę z żółto-zielonymi warstwami, a dostaję... coś zupełnie innego



Na szczęście bardzo oryginalną w smaku i wyglądzie potrawę mogę popić berlińskim specjałem - czerwoną wersją Berliner Weisse, czyli piwem pszenicznym z sokiem malinowym podawanym w oryginalnej szerokiej szklance. Według źródeł historia tego napoju - zbliżonego nieco do "damskiego piwa" serwowanego w Warszawie, ale z wyraźnym pszennym posmakiem - sięga XVI wieku. Żołnierze Napoleona I nazywali go ponoć - nie wiadomo, czy z podziwem, czy z ironią - „Champagne du Nord“, czyli "szampan północy". Wieczorem dane mi będzie spróbować jego kwaśnej wersji zielonej - z syropem z Waldmeister, czyli z marzanki wonnej, byliny leczniczej występującej również w Polsce. Nie podjęłam jeszcze decyzji, która smakowała mi bardziej - oba warianty są pyszne i odświeżające.



Po posiłku jedziemy linią U7 do stacji Möckernbrücke, by zwiedzić historyczną świątynię handlu - KaDeWe, czyli "Kaufhaus des Westens", młodszego brata paryskiego La Fayette. Najsłynniejszy dom towarowy Niemiec otworzył swe podwoje 27 marca 1907 roku, po zniszczeniach wojennych odbudowano go w podobnej formie - rozbudowując jedynie szóste piętro gromadzące przysmaki z całego świata, na którym dziś są drugie co do wielości delikatesy na świecie. Cały obiekt zresztą - mający w sumie 60 000 m² powierzchni - jest największym tego typu w całej kontynentalnej Europie.



Już od wejścia poraża nas luksus - światowe marki, drogie butiki, a w perfumerii nawet specjalne berlińskie perfumy we flakonie w kształcie wieży telewizyjnej ze szklaną kulą. Złotą windą wjeżdżamy na piętro ze słodkościami, bo dzieci mają ochotę na lody. W ich poszukiwaniu mijamy stoiska z herbatami świata, słodyczami marki Godiva i ogromną Bramę Brandenburską zrobioną w całości z czekolady.



Z szóstego piętra spoglądamy w dół na ustrojone świątecznie patio i w górę na najwyższe restauracyjne piętro, a potem przejeżdżamy schodami ruchomymi przez tematyczne piętra - ubrania, wyposażenie wnętrz, zabawki. Wychodzimy na ciemne już ulice i idziemy wzdłuż Tauentzienstraße: z lewej strony ciąg luksusowych witryn, a z prawej na chodniku żebracy wyciągający ręce do przechodniów.



Podziwiamy dekoracje świąteczne zdobiące jeszcze główne arterie miasta i Gedächtniskirche - kościół pamięci zwany przez Berlińczyków "zgniłym zębem". Rzeczywiście jego poszarpany zarys nie pasuje do blichtru handlowej okolicy i jest niczym fałszywy ton odwracający uwagę od szału zakupowego.



Zapada noc, zmęczone długim dniem dzieci idą spać. Pewnie przyśni się im Krecik. A my ruszamy na podbój kreuzberskich klubów polecanych przez miesięcznik queerowy "Siegessäule" dystrybuowany bezpłatnie w nakładzie 53 000 egzemplarzy w Berlinie i Poczdamie. Zaczynamy od "Tante Horst" przy Oranienstraße - miejsca, którego nazwa (w wolnym tłumaczeniu coś jak "Ciotka Heniek") wiele mówi o jego charakterze. Na drzwiach oznaczenia, które mówią jeszcze więcej: "Lokal dla palących - wstęp od 18 lat" i "Kein Bock auf Nazis", czyli ekstremalnie prawicowym dziękujemy. Ludzie siedzą przy barze i małych okrągłych stolikach, piją drinki (tańsze niż w Warszawie: po 4,5 - 5,5 euro), palą i rozmawiają starając się przekrzyczeć głośną muzykę. Dziś przy pulpicie didżejskim stoi artysta z Beb.Welten miksując dwiema rękami techno z winylowych płyt. Komu się podoba, może dobrowolnie wpłacić dla DJ-a symboliczne jedno euro przy kasie.



Po kilku rundkach ruszamy dalej - do Südblocku przy Admiralstraße 2. Tu też na drzwiach są oznaczenia - tęcza i znaczek dostępności dla niepełnosprawnych na wózku. Miejsce reklamuje się jako punkt spotkań sceny queerowej i "idealna kreuzberska mieszanka". I rzeczywiście widać tu szacunek dla stylu życia dzielnicy - śniadanie serwowane jest do 16.00, a z toalet mogą korzystać nie tylko kobiety i mężczyźni, lecz również "trzecia płeć". Genderyzm zadomowił się tu już na dobre.



W karcie drinki, piwo, wino, wódka. Na scenie nikt dziś nie gra; z głośników nasze uszy atakuje mechaniczne techno. Pod sufitem kręcą się lustrzane kule disco. Czujemy się trochę jak w knajpie z lat osiemdziesiątych, a trochę jak w scenografii rodem z filmów Xaviera Dolana. Może zaraz wejdzie tu Beata Kozidrak, może zjawią się Marie i Francis. Tymczasem obok nas przy stoliku z lewej obściskują się dwaj młodzi chłopcy, a pod stolikiem z prawej ziewa znudzony pies.



Trzeba przespać się trochę przed kolejnym dniem atrakcji z dzieciakami, jadę pełnym przemieszczających się między imprezami ludzi metrem do Hotelu Beethoven przy Hasenheide. Udało mi się tam zdobyć pokój w okazyjnej cenie. W nocy przed drzwiami żegna mnie obraz wynaturzonego kleryka, rano wita pyszne śniadanie i neony kasyn po drugiej stronie ulicy.



Biegnę do metra - zaraz rozpoczyna się bowiem kolejny dzień atrakcji. Mijam fragment muru berlińskiego, coraz większą rzadkość niestety. Ponoć likwidacją zagrożona jest nawet East Side Gallery, w której obejrzeć można 1,3 kilometra pozostałości Berliner Mauer ozdobionych kolorowym graffiti. Wśród płyt jest też ta z wielokrotnie reprodukowanym obrazkiem przedstawiającym Breżniewa całującego w usta Honeckera. 



Docieram do stacji Kottbuser Tor i z niedowierzaniem patrzę na okolice Südblocku, wczoraj tak tłumną, roztańczoną i pełną energii. Jest 9 rano i... całkowita pustka. Tylko jeden bezdomny prosi mnie przechodząc o 2 euro. Oznaki życia dostrzegam dopiero na budce telefonicznej - tak, to są z pewnością pozostałości wczorajszej imprezy...



Dzisiejsze zwiedzanie zaczynamy od niekwestionowanego highlightu dla dzieci i dorosłych, czyli od szklanej kopuły Reichstagu. Kilka dni wcześniej wypełniłam formularz na https://visite.bundestag.de/BAPWeb/pages/createBookingRequest.jsf i dostałam potwierdzenie zgody na wejście w niedzielę o 10.30. Jego wydruk dzierżę w dłoni, strażnik legitymuje nas, sprawdza zgodność podanych danych i kieruje do kontroli bezpieczeństwa. Dzieci słusznie konstatują, że jest ona dokładnie taka sama jak na lotnisku.



Idziemy do neorenesansowego budynku z końca XIX wieku, wchodzimy pod schodach, mijamy szklane drzwi, bierzemy materiały informacyjne i wraz z większą grupą wjeżdżamy windą na otwarty taras u stóp kopuły. Po drodze z lady bierzemy mikroporty z audioguide'ami. Dla dzieci jest specjalna wersja przybliżająca meandry niemieckiej demokracji z wykorzystaniem głosów postaci z serii "Bernd das Brot". Do naszych maluchów przy dźwiękach muzyki przemawia sam Bernd - przypominający nieco Sponge Boba bochenek białego chleba z buzią i kończynami, zgryźliwy dziwak, którego ulubionym zajęciem jest uczenie się na pamięć wzoru tapety na ścianach. Dziś Chlebuś ma na szczęście lepszy nastrój niż zwykle i z entuzjazmem mówi do maluchów przez słuchawkę.



Wchodzimy z tarasu do mierzącej 38 metrów w poziomie i 23,5 metra w pionie kopuły. Dzieci się śmieją i biegną po dwustutrzydziestometrowym ślimaczym chodniku w górę. My mamy w słuchawkach mniej rozrywkową wersję tekstu, ale dowiadujemy się za to wielu ciekawostek historycznych i technicznych, a także tego, co w danym momencie widać za szybą (mikroporty aktywują się automatycznie w odpowiednich punktach zwiedzania). 



Z prawej zabytki Berlina, z lewej lustrzana kolumna, u góry niebo, u dołu sala plenarna z niebieskimi krzesłami. Dochodzimy na samą górę ważącej ponad 800 ton kopuły - aż do otwartego kolistego dachu oraz znajdującego się pod nim metalowego kotła, z którego odzyskiwana jest woda z wpadającego doń deszczu. Ze słuchawek bombardują nas informacje o nowoczesnym koncepcie energetycznym budynku. Na przykład o tym, że 82% zapotrzebowania na prąd pokrywane jest dzięki ogniwom słonecznym na dachu i dwóm elektrowniom wykorzystującym biosurowce. Albo o tym, że doo ogrzewania i chłodzenia Reichstagu wykorzystywana jest energia geotermalna.



Po wizycie w parlamencie, po której dzieci postanowiły napisać list do Angeli Merkel i spytać ją, czy ma psa lub kota, kolejny highlight: przejazd setką, double deckiem, na którego trasie leży między innymi Brama Brandenburska, pałac Bellevue - siedziba prezydenta Niemiec, Dom Kultur Świata, ZOO mogące się pochwalić największym bogactwem zwierząt w Europie i upamiętniająca zwycięstwa wojsk pruskich z końca XIX wieku kolumna zwycięstwa zwana Złotą Elzą. Zwykle w czasie jazdy można też podziwiać w Tierparku, berlińskich płucach miasta stworzonych na bazie dawnych terenów łowieckich, "łąkę golasów", na której miłośnicy FKK w stroju Adama ćwiczą jogę lub pilates. No ale w zimie trawnik zamiast błyskać golizną świeci jedynie pustkami.



Do setki wsiadamy na przystanku początkowym przy Bahnhof ZOO (posilając się przedtem tanią chińszczyzną w jednym z dworcowych barków), by zająć najlepsze widokowo miejsca: z samego przodu u góry. Miłe jest to, że nie trzeba kupować dodatkowego biletu - wystarcza ten na komunikację miejską. 



Po trwającej pół godziny przejażdżce przesiadamy się do S-Bahn, szybkiej kolejki miejskiej, i jedziemy do stacji Priesterweg. Tam na dzieci czeka kolejna atrakcja i trzeci już w ten weekend bajkowy bohater - Peterchen, czyli Piotruś lecący na Księżyc. Jego przygody obejrzymy w otwartym w roku 1987 Zeiss-Großplanetarium - jednym z najnowocześniejszych i największych tego typu obiektów w Europie. 



Wstęp na seans "Peterchens Mondfahrt" kosztuje 6,70 euro. Miejsca w przykrytej symbolizującą nieboskłon kopułą sali są nienumerowane, więc po otwarciu drzwi dziki tłum dorosłych i dzieci wbiega do sali rzucając kurtki na najatrakcyjniejsze fotele. Światło gaśnie, odchylamy oparcia do tyłu i patrzymy w górę. Nad nami pojawiają się ogromne postacie wróżek, potworów i innych bajkowych stworów - momentami tak przerażające, że dzieci piszczą i popłakują. Nawet główny bohater historii, Piotruś, wygląda delikatnie mówiąc upiornie. Głos czyta opowiadanie, którego streścić nie jestem w stanie, gdyż przymknęłam na chwilę oczy, a gdy je otworzyłam, to było już po bajce.



Po seansie rozochoconym dzieciakom i znudzonym dorosłym zafundowano jeszcze dwie atrakcje. Najpierw kopuła przycieniła się i pojawiły się na nich gwiazdy, a potem rysunki konstelacji. Moderator pokazał, gdzie jest gwiazda północna, a gdzie poszczególne znaki zodiaku. Następnie zaś kazano nam zapiąć wirtualne pasy i puszczono nas w szaloną przejażdżkę rollercoasterem. raz widzieliśmy budynki normalnie, raz odwrócona; zdawało się, że naprawdę mkniemy rozpędzonym wagonikiem przez nocne miasto pokonując z szaloną prędkością kolejne wiraże. To na dobre rozbudziło wszystkich dorosłych, którzy przysnęli w czasie bajki.

Po wyjściu z sali obejrzeliśmy kilka eksponatów wystawionych w holu. Szczególnie zabawne były wagi, na których można było sprawdzić, ile ważyłoby się na gwieździe neutronowej, Słońcu czy Plutonie. 



Niedziela wieczór, berliński weekend z dzieciakami nieubłaganie dobiega końca. Zaraz z Ostbahnhof odjeżdża pociąg do Warszawy Wschodniej. Na pożegnanie macha mi miś - symbol Berlina. Tak kolorowy jak atrakcje tego miasta.



P. S. Jakość zdjęć w tym artykule jest wypadkową dynamiki wyjazdu, ruchliwości trzymanych za ręce dzieci i ciężkich przejść aparatu :-)



ZAPRASZAM TEŻ NA PRZEJAŻDŻKĘ AUTOBUSEM NR 100 PO BERLINIE



I NA SPACER WEWNĄTRZ SZKLANEJ KOPUŁY REICHSTAGU




No comments:

Post a Comment