Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.20.2014

/LONDYN/ Weekendowy spacerownik londyński: spacer zakupowo-orientalny


Gdy się jest pierwszy raz w jakimś mieście, chce się zwiedzić wszystko już, teraz, od razu. W pędzie leci się przez muzea, biegnie do kolejnych atrakcji, a zamiast obiadu kupuje hot doga do ręki, bo szybciej. Gdy jedzie się tam po raz drugi, odhacza się te punkty z listy z pierwszego wyjazdu, których nie udało się zrealizować za pierwszym razem. Siłą rzeczy wychodzi z tego kolejny maraton. Dlatego pod pewnym względem najmilej jest wracać do miejsc, które już się troszkę zna i w których odhaczyło się megahighlighty - bo wtedy można zrobić to, co pozwala w gruncie rzeczy najlepiej poczuć atmosferę miasta: iść na nieśpieszny spacer, zajrzeć do mniej lub bardziej oddalonych od głównego szlaku zaułków, spontanicznie gdzieś się zgubić, zasiąść przy steku i piwie delektując się ich smakiem i otoczeniem, zajrzeć do jakiejś galerii czy sklepu...

Taki właśnie ma być ten majowy wyjazd do Londynu - spacerowy, nastawiony na nieśpieszne chłonięcie flairu, bez napinania się na najbardziej turystyczne atrakcje. No bo zawsze marzyłam, żeby pozaglądać w boczne uliczki SOHO, przejść się po Hyde Parku i przemierzyć na piechotę Regent Street uprawiając klasyczny "window shopping", a nigdy dotąd nie starczało na to czasu. Naszym planom sprzyja też pogoda - świeci piękne słońce, a bagażowy w hotelu słysząc nasze rozterki, czy wziąć ze sobą swetry, czystą Polszczyzną odpowiada "Nie, dziś będzie cały dzień powyżej 20 stopni". Aż trudno nam przy takiej aurze uwierzyć, że - jak pisze moja Przyjaciółka - w Warszawie strach wyjść spod kołdry.


Przylatujemy do Luton, lotniska dość odległego od centrum Londynu, ale dobrze z nim skomunikowanego. Tym razem zamiast na Green Line 757 (w którym bilet w dwie strony kosztuje już od 15 funtów) decydujemy się na nieco droższy, ale szybszy i bardziej komfortowy transfer pociągiem. Zwłaszcza, że dowiezie nas on bezpośrednio do przystanku Farringdon, z którego już tylko kilka stacji metra dzieli nas od hotelu. Dzięki oznaczeniom na lotnisku łatwo trafiamy na odpowiednie stanowisko, z którego busik wiezie nas do stacji kolejowej w Luton (koszt 1,50 w jedną stronę). Tam kupujemy bilet w opcji tam i z powrotem za 24 funty od osoby - w okienku, bo w automatach można płacić tylko kartą kredytową, a poza tym pani w mundurku przy okazji z uśmiechem udziela nam informacji, za ile odjeżdża najbliższy pociąg.  Windą zjeżdżamy na peron 1 i wsiadamy do pociągu w kierunku Brighton z reklamami społecznymi na ścianach (zachęcającymi do wsparcia finansowego projektu lunchów sąsiedzkich dla osób starszych). O dziwo odjeżdża on kilka minut przed czasem, co trochę nas niepokoi - ale miła pasażerka zapewnia nas, że dotrzemy nim do Farringdon. Mijamy zielone pola z równymi śladami kół traktorów i małe osiedla domków, przedmieścia Londynu z przemykającymi wśród domów czerwonymi piętrowymi autobusami, supermarkety budowlane. W pobliżu centrum pociąg jedzie już w tunelu, patrzymy więc na ludzi na stacjach - mężczyzn w białych koszulach udających się do pracy, panie w kostiumach biznesowych dzierżące kawy "to go" w plastikowych kubkach, hinduskie rodziny z liczną dziatwą - i na ludzi siedzących wokół nas, często z Kindlami w ręku, rzadziej z oldschoolowymi egzemplarzami z papieru. Ale to nie Kindle najbardziej odróżniają ich od pasażerów warszawskiego metra - tylko to, że uśmiechają się do siedzących obok osób i bez wahania ustępują miejsca wchodzącym starszym paniom.


Wysiadamy na Aldgate East. Na schodach wiodących na powierzchnię ziemi bezdomny czeka na datki - będziemy spotykać go tu codziennie, to najwyraźniej jego stałe miejsce pracy. Londyn wita nas - jakże by inaczej - double deckerami i kolorowym graffiti. Z dala błyska znajomy budynek, jedno z dwóch słynnych londyńskich jaj - a konkretnie to smukłe zwane Swiss RE Tower, będące siedzibą towarzystwa ubezpieczeniowego Schweizerische Rückversicherungs-Gesellschaft AG.


Chwilę błądzimy po bocznych uliczkach. Z jednego z pubów wygląda kelnerka i pyta, czy może nam w czymś pomóc. Okazuje się, że już za rogiem jest apartamentowiec przy Commercial Road. Przechodzimy przez nowoczesne lobby, check-in przebiega bez problemu. Pani w recepcji pozwala sobie nawet na komplement "By the way, I LOVE your ring", który z wprawą wplata w rozmowę o tym, gdzie możemy zostawić bagaż - jest rano, na razie nasz apartament sprząta brygada blondynek pochodzących - podobnie jak bagażowy - z Polski.


Już bez bagażu idziemy na śniadanko do niezobowiązującego lokalu, jakich tu z pewnością nie brakuje. Tarta z kurczaka, croissant, kawa latte - mniejsza niż się spodziewałam (określenia kawy w każdym kraju są jednak troszkę inne), ale smaczna. Jeszcze bardziej niż przyciemniony wystrój śniadaniowni w pamięć zapada mi dekoracja toalety. Malunki na ściankach z jakiegoś powodu każą mi myśleć o "Ptasim Radiu".


Z samym Londynem notabene też kojarzy mi się wiele dziecięcych rymowanek, które czytała mi Mama. "Pussycat, Pussycat, where have you been? I've been up to London to visit the Queen. Pussycat, Pussycat, what did you there? I frightened a little mouse under her chair". Podobno wierszyk ten pochodzi z XVI wieku i odnosi się do kocura jednej z dam dworu Elżbiety I, który był niesforny i ocierał się  często o nogi monarchini. Ona na szczęście usprawiedliwiła jego karygodne zachowanie wydając dekret, że kot może chodzić wokół tronu pod warunkiem, że będzie odstraszał wszystkie myszy z pałacu.

Po śniadaniu udajemy się na pierwszy z naszych trzech całodniowych spacerów, który szczegółowo zaplanowałam jeszcze przed wyjazdem. W automacie w metrze doładowujemy nasze "ostrygi", czyli Oyster Cards, które wydają się najtańszą i najwygodniejszą opcją płacenia za środki publicznego transportu. Jeżdżąc metrem i autobusami nie zapłacimy dziennie więcej niż osiem funtów, gdyby ograniczyć się tylko do autobusów, byłoby jeszcze taniej. Co ciekawe ostrygami można płacić nawet za rejs stateczkiem po Tamizie.


Z jedną przesiadką docieramy do stacji Marble Arch. Narzekania internautów na przebudowy londyńskiego metra niestety okazują się prawdziwe - linie żółta i zielona jeżdżą w bardzo ograniczonym zakresie, zamkniętych jest też kilka stacji. Z drugiej strony na przykład na Covent Garden (działającej czasowo tylko jako stacja dla wysiadających) doskonale zorganizowano logistykę kierując ludzi do dużych wind i informując za pomocą specjalnych komunikatów, że droga na piechotę to aż 96 stopni i lepiej poczekać kilka minut niż musieć cofać się z połowy "górskiej wędrówki". Imponuje mi, że zamiast wyłączyć całą stację wysilono się na taki system. Podobają mi się też znaczki informujące o tym, z której strony stać na schodach ruchomych (zważywszy, że na angielskich chodnikach ruch pieszych jest lewostronny, system ten wcale nie jest oczywisty) oraz plakaty ostrzegające przed zbytnim pośpiechem grożącym wypadkami. Keep Calm - to w końcu jedna ze słynniejszych brytyjskich maksym rozpropagowana dodatkowo przez setki zabawnych memów. A swoją drogą generalnie sieć londyńskiego metra - jednego z najstarszych w Europie (pierwsi podróżni skorzystali z niego 10 stycznia 1863 roku) - nawet z utrudnieniami jest gigantyczna: 12 linii, 275 stacji, 408 kilometrów tras. Dodatkowo jazdy długimi stromymi schodami w dół uświadamiają nam, jak wielopoziomowy jest to system.


Z ciemnych korytarzy przez bramki - otwierane również przy wyjściu za pomocą "ostryg" - wychodzimy na słoneczne ulice Londynu. Przed nami Marble Arch. Jak podają źródła, zaprojektowana została ona w 1825 roku na wzór rzymskiego Łuku Konstantyna Wielkiego w ramach programu uczczenia brytyjskich zwycięstw w wojnach napoleońskich. Do 1851 roku łuk stał w bardziej prominentnym miejscu - naprzeciw Buckingham Palace, a przechodzić mogli pod nim  jedynie członkowie rodziny królewskiej i oddziały artylerii konnej. Dziś może to zrobić każdy. Choć i w strojach, i w zachowaniach, i w rodzaju odwiedzanych sklepów nadal przejawia się tu pewna klasowość, to jednak korzystanie z wielu miejsc, również na przykład z muzeów państwowych czy trawników pobliskiego Hyde Parku, jest w Londynie w pełni demokratyczne. 


Przeciwwagę dla historycznego łuku o symetrycznej konstrukcji stanowi drugi pomnik ozdabiający od 2009 roku skwer przy wejściu do Hyde Parku od strony Speaker's Corner. To gigantyczna głowa konia wykonana z brązu. Ozdoba ta - powstała w ramach dwumilionowego projektu odnowienia okolicy - wielu kojarzy się ze słynną sceną z "Ojca Chrzestnego"... A co chciał przez nią powiedzieć autor? Poza tym, że inspirował się swym kasztankiem Georgem - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że zdenerwowany zanieczyszczeniami pozostawianymi na swoim dziele przez gołębie, Nic Fiddian-Green w pewien niedzielny poranek w październiku 2012 wynajął podnośnik i osobiście umył dziesięciometrową rzeźbę. 


Ze skweru udajemy się na najsłynniejszą chyba ulicę zakupową - Oxford Street. Dobrze, że przy niemal wszystkich przejściach dla pieszych są tu ostrzeżenia namalowane białą farbą, bo w feerii wrażeń trudno skupić się na uważaniu na ruch uliczny. Poza tym mieszkańcy miasta naciskają co prawda przyciski na terminalach, ale nie czekają zwykle na zielone światło.


Sklepów tu co niemiara. Primark kusi kostiumami kąpielowymi po 3 funty. Wchodzimy. Ciuchów prawie nie widać: wieszaki szczelnie przykryte są tłumami kobiet ciągnącymi za sobą przynajmniej jeden - a często dwa - wózeczki na zakupy. Do kasy też kosmiczna kolejka, nie mówiąc już o przymierzalniach. Panie w kasach krzepią każdego wytrwałego słowami "Thank you very much for waiting". Oj, jest za co dziękować. Z drugiej strony warto było - ubrania są ładne i niedrogie.


Mijamy kolejne witryny - część z nich wygląda jak galerie sztuki. W jednym z okien wystawowych ŻYWA dziewczyna trenuje jogę reklamując odzież sportową sprzedawaną w sklepie. Taksówki - które pamiętałam jako czarne samochody z kierownicą po złej stronie :-) i drzwiami z zawiasami z przodu zamiast z tyłu - też zamieniono w media reklamowe.


Mijamy słynnego Debenhamsa i koło stacji Oxford Circus skręcamy w droższą siostrę Oxford Street - w Regent Street. Tu nastrój jest inny - w sklepach nie ma ani gór ciuchów, ani tłumów kobiet. Są za to wysmakowane gawns na designerskich wieszakach muskane przez eleganckie klientki. I przez nas - całkiem platonicznie. Choć nieprawda, że na Regent Street są tylko drogie butiki i kosmiczny Apple Store - w białej kamienicy rozpiera się dwupiętrowy H&M, wyglądający tu trochę jak ekspata Oxford Street.  


Spontanicznie skuszone piękną osiemnastowieczną architekturą skręcamy w Great Marlborough Street i zaglądamy Liberty's Department Store, wiktoriańskiego budynku ze sklepami z papeterią, kosmetykami i innymi luksusowymi drobiazgami. Już w latach siedemdziesiątych XIX wieku sprzedawano tu precjoza i tkaniny z krajów Orientu.


I tak oto niepostrzeżenie znalazłyśmy się w SOHO, w którym witają nas sklepiki z nieszablonowym asortymentem. To dobre otoczenie, by napić się piwa. W pubie Nicholson's nieco przerasta nas bogactwo wyboru. Prosimy o pomoc barmana. On pyta się, czy wolimy lager czy ale, jasne czy ciemne, z goryczką czy bez. I tak nawiązuję znajomość z London Pride - piwem, z którego smaku rzeczywiście Londyńczycy mogą być dumni.


Z Kingly Street skręcamy w Ganton Street, a potem w Carnaby Street. I sklepiki są tu z asortymentem z całego świata, i ludzie pochodzą chyba z wszystkich krajów ziemi. Zewsząd atakują nas zapachy międzynarodowych potraw i kolory, kolory, kolory... Ulica jest zatłoczona, ale jeszcze więcej osób siedzi/leży/stoi na pobliskim Golden Square. Jedzą kanapki, czytają, rozmawiają, relaksują się w słońcu. To akurat jest tu dozwolone - w przeciwieństwie do słuchania muzyki czy karmienia gołębi, o czym stanowczo acz grzecznie informuje tablica przy wejściu. Akurat jest pora lunchu - młodzież wyległa najwyraźniej z okolicznych biur i sklepików.


Golden Square - czytam na innej tablicy - już od XVII wieku był miejscem spotkań znanych Anglików, którzy mieszkali w domach wokół niego. Zaliczał się do nich między innymi Pierwszy Duke Chandos, James Brydges. W XVIII wieku posesje wokół skweru zasiedlali głównie zagraniczni dyplomaci - również z Polski (tablica nie specyfikuje niestety, o kogo dokładnie chodzi). Dom przy tym parku był również adresem jednego z bohaterów Dickensa - Nicholasa Nickelby'ego. Potem skupił się tu handel wełną - pod koniec XIX wieku przy Golden Square działało ponad siedemdziesiąt firm zajmujących się tym biznesem. Obecnie stoją tu rzeźby, a ludzie szukają chwili odpoczynku od miejskiego zgiełku - w cieniu jabłoni i aromacie róż podarowanych w 1972 roku jako oficjalny prezent Bułgarii dla City of Westminster, gminy Wielkiego Londynu położonej w środkowej części miasta, nad Tamizą, w sąsiedztwie City of London.


Z parku na skróty docieramy do Piccadilly Circus otoczonego kamienicami z początku XIX wieku i ozdobionego neonami reklamującymi globalne marki. Na jednym z rogów - jeśli można tak powiedzieć o rondzie - przy wejściu do Niewiarygodnego Świata Ripleya (Ripley's Believe it or Not), skupiającego ponoć dziwy i cuda tego świata, robię sobie zdjęcie z Olbrzymem. Po raz kolejny nie decyduję się na sprawdzenie, czy to jedyne w swoim rodzaju muzeum rzeczywiście ma ludzki skalp jako jeden z eksponatów.


Wzdłuż Shaftesbury Avenue idziemy w kierunku China Town. Po drodze zaglądamy do megastore'u z pamiątkami. Trzeba przyznać, że w Londynie są chyba największe sklepy z gadżetami, jakie można sobie tylko wyobrazić. Koszulki z flagami i napisami, bluzy, notatniki, temperówki, miętówki, czapeczki na głowy i na czajniki, maski z twarzami znanych osób, majtki, szklane kule, znaczki, kubki, figurki to tylko czubek góry lodowej. W sklepiku koło Tower of London są nawet ptasie pióra do pisania, laka z sygnetem i dżem z pamiątkową naklejką. Jeśli ktoś chce kupić sobie oryginalne gadżety, powinien z pewnością przyjechać do Londynu.


Docieramy do Gerrard Street, serca chińskiej dzielnicy z zastawką w formie charakterystycznej bramy.  To właśnie przy niej mieszkał Mr Jaggers z "Wielkich Nadziei" Dickensa. China Town znajduje się w tym miejscu dopiero od lat siedemdziesiątych XX wieku - wcześniej była zupełnie gdzie indziej, w East Endzie. Obecnie okolica ta nie pozostawia żadnych wątpliwości, gdzie jesteśmy. Prócz ponad osiemdziesięciu orientalnych restauracji znajduje się tu kilkadziesiąt azjatyckich sklepików i salonów masażu. W tle kamiennych lwów widać szyldy uliczne - z dwujęzycznymi napisami


W standach z prasą na native speakerów czytających po mandaryńsku czeka "UK-Chinese Times". Jest też oczywiście pagoda - mała, ale jak najbardziej tradycyjna.


Na obiad idziemy do "Złotego Smoka" - tradycyjnego lokalu z przestronnym wnętrzem. Nie ma tam w karcie kaczki po pekińsku, ale znajdujemy wersję z ananasem i imbirem. Do tego kurczak słodko-kwaśmy, ryż, koszyczek sosów i pałeczki oczywiście. O tradycyjne sztućce trzeba prosić obsługę. Zauważamy, że gdy do Dragona wchodzą Chińczycy, od razu dostają czajniczek z herbatką. Europejczykom obsługa proponuje ją po posiłku - szanując różnicę w obyczajach. 


Wychodząc z China Town odkrywamy, że w Londynie jest też... Mały Hong Kong


Nadchodzi wieczór, więc udajemy się w stronę Covent Garden, by odebrać kupione przez  Internet bilety na przedstawienie "The Measures Taken". Odbywa się ono co prawda w zabytkowych murach Royal Opera House, ale niestety nie w pięknie zdobionej sali głównej, tylko w sześciennej nowoczesnej wstawce z 1999 roku wkomponowanej w konstrukcję z roku 1856. Budynek opery królewskiej miał notabene niebywałego pecha: pierwsze i drugie wcielenie z roku 1732 zostało zniszczone przez dwa kolejne pożary i odbudowane w roku 1808 (po pierwszym z nich) i 1858 (po drugim). 


Przedstawienie cieszy się ogromnym powodzeniem, wraz z tłumem gości - z których część dzielnie przestoi półtorej godziny na galeriach bez krzeseł - czekamy na otwarcie sali. "The Measures Taken" to awangardowy spektakl taneczno-muzyczno-laserowy autorstwa Alexandra Whitleya. Mamy przyjemność uczestniczyć w jego londyńskiej premierze (francuska prapremiera odbyła się na początku kwietnia tego roku). Autor w dwóch częściach - jednej, w której do dudniącej struny kontrabasu tańczy dwóch czarnoskórych mistrzów w obcisłych kostiumach i jedna balerina w białej sukni i drugiej, z wieloma bohaterami, trójwymiarowymi laserowymi obiektami wchodzącymi z nimi w interakcję, niepokojącą elektroniczną muzyką. W antrakcie po krótkiej historii przedstawiającej w moim odbiorze walkę płci - trzech płci - jemy lody wyprodukowane specjalnie dla Covent Garden przez mleczarnię w Szkocji. Pycha. Druga część - dla mnie wyrażająca zmagania współczesnych ludzi ze sobą samymi, sobą nawzajem i światem wokół nas - jest znacznie dłuższa. Pozostawia w nas wrażenie niepokoju.


Wychodzimy w nocne miasto pełne ludzi. Grajek śpiewa głosem Lionela Richiego słodkie "Hello". Z pubów też dobiegają różne dźwięki. Obok nas przechodzą weseli Krishnowcy z Harehare-pieśnią na ustach. W Tesco kupujemy piwo na dopełnienie długiego dnia. Decydujemy się na znaną nam z Polski kasę automatyczną. Terminal informuje nas, że musimy poczekać na obsługę. Domyślam się, że chodzi o alkohol - a konkretnie o restrykcje wiekowe w jego sprzedaży. I rzeczywiście - pan w fartuchu klika na guzik "The customer is clearly over 25". Swoją drogą to ciekawe, ze najostrzejsze restrykcje związane z alkoholem są w krajach, gdzie ludzie najchętniej sięgają po kufle i kieliszki.


Myśląc o przemijaniu jedziemy do naszego przytulnego apartamentu na 15. piętrze, który ozdabia prawie oryginalny Picasso.



***
TRASA SPACERU:

(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)

 ***
ZAPRASZAM TEŻ NA INNE LONDYŃSKIE SPACERY: 

No comments:

Post a Comment