Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.11.2016

/ŚWIAT/ Trudna sztuka targowania, czyli jak kupić torebkę bez dysonansu pozakupowego


Umiejętność negocjowania cen na bazarach to bezcenny skill, który przydaje się w krajach Azji, Afryki i Karaibów - i pewnie też w wielu innych miejscach, w których niestety jeszcze nie byłam. Jest to sztuka wymagająca cierpliwości, panowania nad mimiką i umiejętności liczenia w pamięci (którą swoją drogą najlepiej ćwiczy się grając w karty). Dobry deal da nam poczucie satysfakcji i pozwoli cieszyć się pamiątkami bez nieprzyjemnego dysonansu pozakupowego i dziury na koncie. Dlatego - zgodnie z zasadą, że trening czyni mistrza - przy najbliższej okazji rzućmy się w wir kolorowego bazaru i z uśmiechem i pewnością siebie wejdźmy w kontakt ze Starymi Wyjadaczami - sprzedawcami, którzy z jednej strony doskonale znają swój fach, ale z drugiej strony też są tylko ludźmi i przy dobrych wibracjach mogą być skłonni do ustępstw. Zwłaszcza, że negocjowanie to dla nich chleb powszedni i bywają nawet nieco rozczarowani, jeśli turysta nie podejmuje tej gry.


I. KRAJE ARABSKIE I TURCJA 

Co kraj to obyczaj, co kraj to inny styl sprzedaży... Są miejsca, w których sprzedawcy krzyczą, machają rękami, uwijają się jak pszczoły, a nawet wybiegają za lokal, by dogonić niedoszłego acz wciąż mającego w ich oczach potencjał klienta. Tak jest w Tunezji, Maroku czy Turcji. Tam w sklepikach i budkach częstowani jesteśmy nawet herbatą czy alkoholem (przy większych negocjacjach), co obrotniejsi właściciele organizują nawet naprędce małe pokazy mody "in house", by pokazać zalety kurtek czy szali w ruchu albo prezentacje kosmetyków połączone z testowaniem.


W Egipcie przy handlowaniu też widać duże cielesne zaangażowanie sprzedawców. Na kairskim bazarze - na którym lepiej nie wchodzić w boczne zaułki - byłam wręcz wciągana za ramię do poszczególnych budek. W jednej nasmarowano mnie olejkiem, po którym dostałam wysypki, w innym pokazywano poważne certyfikaty z pieczęciami potwierdzające jakość pomiętych papirusów, które wyglądały, jakby zrobiono je na bazie papieru toaletowego. Przy zakupie naszyjnika - ewidentnie plastikowego, bo kolor płytek nie występuje w przyrodzie w żadnej zbliżonej postaci - musiałam obejrzeć spektakl, w czasie którego młody Egipcjanin sprytnie machał zapalniczką nad poszczególnymi motywami udowadniając mi, że się nie topią - ergo zrobione są z najwyższej jakości kamieni szlachetnych.

 
Królem bazarów jest oczywiście Grand Bazaar w Stambule. Zajmuje on powierzchnię 30 hektarów, ma 61 ulic z około 3500 sklepikami, a do tego 22 bramy, restauracje i kawiarnie, dwa meczety i cztery fontanny. Aby się tam nie zgubić sfotografowałam bramę, którą wchodziłam i po zakupach poprosiłam jednego ze sprzedawców, by wskazał mi do niej drogę. Hitem sprzedażowym tego niezwykłego miejsca - którego handlowe korzenie sięgają czasów Bizancjum - są kolorowe witrażowe lampki


Drugie niepowtarzalne miejsce to Dubai City of Gold - tradycyjny souk w samym centrum Deiry. Jest to ulica z ponad trzystoma sklepikami zapełnionymi po sufity wyrobami ze złota, srebra i kamieni szlachetnych (podobno ważą one w sumie ponad 10 ton). W czasie spaceru po Gold Souku aż kręci się w głowie od blasku kruszców. A do tego to niezwykłe wzornictwo!



II. DALEKI WSCHÓD

W Tajlandii, Chinach czy Singapurze proces sprzedaży jest mniej gorący, ale za to zawsze towarzyszy mu uśmiech i cierpliwe pokazywanie całego asortymentu. "To nasz najlepiej sprzedający się model sandałów", "Mam też kotka machającego ręką na baterie słoneczne", "Te bluzki dostępne są jeszcze w dziesięciu innych kolorach, pokazać?", "Akurat mamy promocję 3 w cenie 2" (ta promocja obowiązuje notabene w niemal wszystkich sklepach w Singapurze). Dodatkowo uliczki ze straganami w Azji tradycyjnie poprzetykane są standami i wózkami z jedzeniem, owocami i napojami.


Aby najlepiej poczuć klimat azjatyckich targowisk, warto wybrać się do China Town - zwłaszcza tego w Bangkoku. Aż ciężko przejść tam przez zbity tłum poruszający się w różnych kierunkach między sklepikami i straganami. Majtki, tipsy, maski, wachlarze, figurki smoków, kolczyki. Kupić tu można chyba wszystko. Są tam nawet rękawki pończoszane z kolorowymi wzorami, które po nasunięciu na przedramię wyglądają jak wytatuowana skóra. Co ciekawe, pomiędzy sukienkami (prawie) Chanel i kolorowymi torebkami w bangkokskim China Town ukryta jest świątynia buddyjska oblegana od samego rana przez tłumy wiernych. Najwyraźniej modlitwa w niej przynosi pomyślność w interesach. 


 
III. KARAIBY

Całkiem odmienny styl handlowania obowiązuje na Kubie. Tam króluje iście komunistyczne nastawienie, totalna mañana, pełen luz i całkowity brak zainteresowania klientem. Kubański styl sprzedaży jest niejako antytezą stylu arabskiego. Chodzi o to, żeby nie sprzedać, bo to w sumie kłopot. Generalnie w ogóle niedobrze, jeśli coś trzeba zrobić dziś albo już. Sprzedawca cały czas się krząta i coś robi – tyle, że z jakichś powodów nie zbliża to nas wcale do sfinalizowania transakcji. Z drugiej strony pamiątki stamtąd są na tyle oryginalne, że człowiek mimo ewidentnych przeciwności cierpliwie czeka i jest naprawdę szczęśliwy, gdy pokona trudności i uda mu się w końcu coś kupić.


W jednym z hoteli postanowiłam nabyć wisiorek z podobizną Che. Znajdował się on w zamkniętej gablotce ze szkła. Problem był więc duży i nazywał się klucz. Jedna ze sprzedawczyń – ta, której wydawało się, że mówi po angielsku – stwierdziła, że no problem. Od razu włączyła się druga – której nawet nie wydawało się, że mówi po angielsku i ograniczyła się do hiszpańskiego – mówiąc, że klucza nie ma i rozkładając ręce. Obie zniknęły w kanciapie na dobre dziesięć minut. Wróciły z pękiem kluczy i powoli testowały, który pasuje. Strategia niezła, bo podczas czekania wypatrzyłam drugi wisiorek. Udało się, witrynka otwarta! Sprzedawczyni wyłożyła powoli – po jednym – wszystkie wisiorki z witrynki, ja od razu wzięłam te wypatrzone i wyjęłam portmonetkę. Sprawa wydawał się prosta – jeden wisiorek kosztował 3 peso, drugi zaś 2,5, więc zaczęłam odliczać kwotę. W tym czasie sprzedawczyni grzebała w szufladzie, w końcu wyjęła z niej kalkulator i – myląc się tylko raz – wbiła skrupulatnie 3 + 2,5… No cóż, wisiorek z Che będzie już dla mnie zawsze symbolem cierpliwości.


IV. O TARGOWANIU 

Na bazarze rządzą... bazarowi sprzedawcy. Często z małych wiosek, młodzi lub starzy, rzadko wykształceni. Już na wstępie pojawia się więc problem języka. Podstawowe zwroty i liczebniki możemy wykrzykiwać po francusku, niemiecku lub angielsku, od drugiej strony usłyszymy nawet czasem polszczyznę z niezłym akcentem. Ale gdy staje się gorąco i negocjacje dochodzą do finalnej fazy, niezastąpiony - prócz uśmiechu - staje się... kalkulator. Może być ten w komórce. Sprzedawca pisze 100 dinarów, my 10, on 90, my 15... Spotkanie się w połowie drogi to w zasadzie klęska negocjacyjna z naszej strony - mój target to z reguły około 30% wyjściowej ceny. Choć sztywnych reguł nie ma.

Targowanie zacznijmy od uśmiechu i pozdrowienia. Dopiero potem zacznijmy rozmowę o cenie. Gdy dojdziemy do impasu, możemy pozwolić sobie na manewr wyjścia ze sklepu. Wychodzimy powoli, by sprzedawca mógł nas dogonić. Na ulicy kontynuujemy dyskusję - mieszanką języków, na migi lub z kalkulatorem. Na finalizację wracamy do sklepu - ale dopiero po ustaleniu ceny. Można wtedy uścisnąć sobie nawzajem prawicę - choć powinni to robić raczej mężczyźni, a nie kobiety. Płacąc pamiętajmy, że w krajach arabskich lewa ręka jest nieczysta i nie podajemy nią pieniędzy.

Niedawno nauczyłam się strategii "na Polkę". Sprawdza się ona na przykład w Maroku, gdzie jesteśmy dobrze znani - co widać choćby po koszulkach z nazwiskiem Lewandowskiego sprzedawanych na bazarach. Strategia ta polega na odcięciu się od bogatych Niemców i Japończyków i podkreśleniu, że pochodzimy z biedniejszego kraju i że powinny obowiązywać nas skromniejsze ceny.  Nie tracąc rezonu i dumy narodowej podkreślamy mniejszą niż na zachodzie Europy zasobność naszych portfeli. Jest szansa, że choć sprzedawca nadal będzie widział w nas bankomat, to jednak taki trochę mniej wypełniony pieniędzmi.


W czasie targowania obowiązuje twarz pokerzysty - aczkolwiek nie pozbawiona sympatii i uśmiechu. Wystrzegać należy się jednak błysku w oku na widok torebki czy entuzjazmu z powodu zdobień paska. Najgorsze, co może się zdarzyć, to gdy torebkę torebkę, o której właśnie rozmawiamy podkreślając, że szycia nie są równe i że ten rozmiar nie do końca nam odpowiada, chwyta z zachwytem inna turystka. Wtedy w zasadzie jest pozamiatane - popyt wzrasta o 100% i sprzedawca staje się panem sytuacji.

Inna dobra strategia to "wielosztuki". Często łatwiej jest negocjować cenę dla kilku spódnic niż dla jednej. Najpierw bierzemy jedną, targujemy się powoli, dobieramy drugą starając się utrzymać cenę - tyle że już nie za jedną sztukę, a za dwie. Ten sposób wielokrotnie udało mi się z powodzeniem zastosować.

Aby ułatwić sobie negocjacje, warto z góry założyć, ile chcemy maksymalnie zapłacić. Przydatne jest sprawdzenie w Internecie, jaki powinien być poziom cen, zdobycie wiedzy o średnich zarobkach w danym kraju oraz - oczywiście - własna intuicja i rozsądek. Ile dana rzecz kosztuje u nas? Jaka cen byłaby naprawdę OK? Jak bardzo coś chcemy kupić? Oczywiście uwzględniamy też okoliczności - koło hotelu, w miejscowości wypoczynkowej czy tam, gdzie jest dużo turystów z Zachodu może być drożej. Bardzo wygórowane ceny miewają też sprzedawcy obnośni grasujący koło autokarów i pensjonatów.


Bezcenny przy zakupach jest znajomy lokales. Jeśli przypadkiem mamy pod ręką kumpla-tubylca, to z daleka pokazujemy mu, co ma nam kupić i zdajemy się na jego umiejętności - zawsze lepsze od naszych...  

W targowaniu daleko mi do mistrzostwa. Lubię też zresztą sytuacje "win-win", gdy obie strony są zadowolone. Ja, bo kupiłam tanio, sprzedawca, bo negocjowaliśmy w miłej atmosferze i coś na mnie zarobił. W końcu na wyjazdach jesteśmy po trosze ambasadorami naszego kraju, a czasem nawet całej Europy - i jako ambasadorzy powinniśmy zachowywać się z godnością. Choć widziałam lekceważące prychania na towar i opędzanie się od sprzedawców, to sama tego unikam. Jadąc do Tunezji czy Maroka godzę się niejako na zwyczaje panujące w tych krajach - i na ich plusy ujemne i dodatnie.

Dla zmęczonych targowaniem w niemal wszystkich krajach z niego słynących pojawiają się także turystyczne sklepiki "fixed price". W nich przy towarach są etykiety/kartoniki z cenami i bezstresowo można wybrać coś i zapłacić przy kasie dokładnie tyle, ile było napisane. Oczywiście i wybór tam nie taki, i towary nie zawsze dobrej jakości - i w ogóle jakoś szaro i sztucznie. Dlatego lepiej jednak chyba podszkolić się w narodowym sporcie i kupować u małych obrotnych sprzedawców w ich budkach tysiąca i jednego cudu.

 
Co najlepiej udało mi się wytargować i co cieszy mnie do dziś? Biżuteria z nasion i drewniany koliber z Kuby, kosmetyki berberyjskie kupione w Marrakeszu, róże pustyni upolowane w Matmacie, koszulka z moim imieniem i ubrania trekkingowe z Nepalu, ceramika miedziowa i jedwabny szal z Chin, skórzany puf z Sousse, jedwabny dywanik z Turcji... Zawsze staram się też przywieźć jakieś smaki z danego kraju: kawę i jabłkową herbatę ze Stambułu, daktyle i harissę w tubce z Tunisu, rum z Hawany, ras-el-hanout z Meknes.  

W targowanie człowiek się wkręca, drobne sukcesy motywują, a każdy kolejny raz jest prostszy. Potem nawet trochę brakuje mi w Polsce tej elastyczności - sklepy wydają mi się jakieś takie martwe i smutne. Z radością myślę wtedy o kolejnych arabskich wakacjach wśród kolorów, ruchu i zapachów - i zakupów z uśmiechem na twarzy i kalkulatorem w ręku.

Reasumując - zacznijmy się targować zgodnie z zasadą "Just do it": małymi kroczkami spotykajmy się najpierw w pół drogi, a potem cieszmy z coraz większych sukcesów.  Główne zasady:
- przed wyjazdem zróbmy research, co warto kupić i za ile,
- załóżmy sobie w głowie maksymalną kwotę, jaką chcemy zapłacić za wybraną rzecz,
- zaczynajmy pod pozdrowienia i uśmiechu,
- targujmy się znanymi językami, z użyciem gestów i kalkulatora - tak, jak akurat będzie najłatwiej,
- powstrzymajmy się od zachwytów nad towarem, zachowajmy zimną krew - jakby co w kolejnej budce będzie taka sama torebka i na pewno w końcu kupimy to, co chcemy, 
- spróbujmy potargować się o kilka sztuk, a nie o jedną - będzie łatwiej, a przy okazji szybciej zgromadzimy np. szale na prezenty,
- unikajmy miejsc bardzo turystycznych i sklepików koło hoteli,
- dokładnie obejrzyjmy towar przed ostatecznym zakupem - w klitkach na bazarach bywa ciemno i możemy czegoś nie zauważyć,
- nie podawajmy pieniędzy lewą ręką,
- podchodźmy do procesu targowania z radością; gdy nie mamy czasu i ochoty na trwającą z reguły jakiś czas konwersację, idźmy do sklepu "fixed price".

I choć nie zakupami na wyjazdach człowiek żyje, to targowanie będzie fajnym wspomnieniem, a sympatyczny drobiazg z bazaru przywoła w nas uśmiech jeszcze wiele lat po powrocie. Czego Wam i sobie życzę.

No comments:

Post a Comment