Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.10.2013

/BANGKOK/ Buddowie i transwestyci - DZIEŃ 3: Megahighlighty i żarłoczne ryby



W Bangkoku trudno wyróżnić jedno centrum miasta. Jest reprezentacyjna dzielnica z pałacem królewskim, jest okolica turystyczna w rejonie Khaosan Road, jest rozległe China Town, jest district wieżowców, malli i biurowców - co ciekawe ulice uciech, np. słynna Soi Cowboy, są zlokalizowane właśnie wśród nich, a nie w jakichś podejrzanych zaułkach. Bangkok to miasto tyleż zdecentralizowane, co pełne kontrastów - ich metaforą są dla mnie toalety: można trafić zarówno na japoński high tech z funkcjami, które nie zawsze przyjemnie zaskakują, jak i na dziurę w ziemi. Zakupy też można tu zrobić megatanio lub megaluksusowo: na bazarkach spódnica czy bluzka to koszt 10 złotych, a w luksusowych centrach czekają designerskie cuda za setki euro. Torebkę Louis Vouittona na bazarze kupimy za kilkaset bahtów (po obcięciu wiszących nitek będzie jak oryginalna), a w Siam Center - za niebotyczną sumę.



Łatwo natomiast wskazać w tym mieście główne highlighty - na pierwszym miejscu top list we wszystkich przewodnikach znajduje się pałac królewski. I do niego właśnie udajemy się w niedzielę - dzień, w którym ruch na ulicach jest jeszcze większy, choć wydawało nam się niemożliwe, by na drogach mogło się tu zmieścić jeszcze więcej aut, motorynek i tuk tuków. By wejść na teren pałacu prócz biletu trzeba mieć odpowiednią garderobę - koniecznie zakryte buty i ramiona i przyzwoitą długość spódnicy (na miłośników szortów czekają chusty do darmowego wypożyczenia).

Kontrola torebek, wręczenie mapki i wraz z dzikim tłumem wchodzimy na teren Grand Palace. Cztery godziny pękną jak nic - tyle tu niezwykłych miejsc, a teren kompleksu zajmuje powierzchnię ponad  218 000 m². Obecny król już tu nie mieszka - pałac był rezydencją monarchów od końca XVIII do połowy XX wieku. Budynków masa - w tym stupa, w której złożono prochy Buddy. W świątyni szmaragdowego Buddy i Pawilonie Królewskim nie wolno robić zdjęć, wszystkie inne miejsca atakowane są przez setki aparatów. Przeklinam fakt, że nie wzięłam ze sobą butelki z wodą - nie ma tu bowiem żadnych sklepików z napojami. Życie ratuje mi kran z napisem "drinking water". 



Podziwiam ceramiczne detale, złocenia, mitycznego wuzzla Kinaree - pół-kobietę pół-ptaka i wojowników z ceramiki. Upał jak w piekle, słońce wydobywa barwy i kształty, zwiedzający wypełniają to miejsce szumem rozmów. Typowy widok: turyści z Azji fotografują zabytki tabletami.



Wychodzę tylnym wyjściem, siadam sobie na trawniku i obserwuję ruch uliczny fotografując ciekawe przypadki. Oczywiście nawet tu dopada mnie wszędobylskie "Hello, madame, where are you from?" ze strony tubylców, a sprzedawczyni wisiorków podsuwa mi swoje cuda przed sam nos. Na początku wyjazdu miałam wątpliwości, czy warto "zmarnować" cały dzień na wyjazd na plażę, teraz marzę o tym dniu z daleka od smogu, klaksonów i pośpiechu.



Idziemy na zimną kawę do "Bon Pain", a następnie udajemy się do pobliskiego highlightu numer dwa - świątyni Wat Pho. Klasztor leżącego Buddy jest starszy niż sam Bangkok, a statua o długości 45 metrów robi ogromne wrażenie. Jest w małym budynku, więc trudno zrobić sensowne zdjęcie nawet szerokokątnym aparatem. Do tego wszędzie ostrzeżenia, by uważać na "Non-Thai Pickpockets" - kraj nie chce sobie robić antyreklamy, ale jednocześnie turyście powinni wiedzieć, by pilnować torebek. Strażnicy pouczają dodatkowo, by trzymać plecak na brzuchu. Nawet nie zostawia się tu butów przed wejściem, jak w większości świątyń, tylko dostaje się woreczek, by wziąć buty ze sobą. Przed budynkiem tablice z dumnie wywieszonymi zdjęciami Obamy, który odwiedził to miejsce.



Idziemy wzdłuż statui. Zaczynamy przy głowie wspartej na ramieniu i przesuwamy się wzdłuż imponującego tułowia przykrytego szatą. Niespodzianka czeka pod stopami - ich spód nie jest złoty, jak cały Budda, lecz granitowy z finezyjnymi inkrustacjami z macicy perłowej. Nawrotka i idziemy od stóp do głowy wzdłuż pleców Buddy. Można tu kupić monety i wrzucać je do waz w różnych intencjach. 



Wychodzimy na teren. Sklepik z pamiątkami - są w nim wizerunki Buddy, więc trzeba przed wejściem zdjąć buty, jakby wchodziło się do świątyni. W pobliżu ołtarzyk z figurkami, które wyglądają jak trędowate. To częsty widok w Bangkoku: wierni kupują małe listki złotej folii i przyklejają je na posążki. Dalej też typowa scena: stoisko z "drinking water" firmy Chang - takie standy są przy świątyniach i na festach ulicznych, w plastikowym kubeczku można tam dostać przyjemnie chłodną wodę do picia.



Cały teren Wat Pho wart jest zwiedzenia. Są tu wieże zwane chedi zaliczane do jednych z najpiękniejszych w Tajlandii. Ich zdobienia wyglądają lepiej z daleka niż z bliska. Jest też szkoła masażu oferująca odprężające rytuały - niestety trzeba poczekać godzinę, więc rezygnujemy. 



Z centrum zabytków jedziemy taksówką do turystycznego serca miasta - na Khaosan Road. Setki standów z ciuchami, biżuterią. Salony tatuażu permanentnego  i punkty uliczne robiące tatuaże z henny. Sprzedawcy pchają wózki ze streetfoodem. Koleżanka polecała mi naleśniki z bananem - jedna z kobiet akurat taki pałaszuje, co komentuję półgłosem. Pani się odwraca i mówi z uśmiechem "Tak, tak, jest pyszny!". W Bangkoku bardzo dużo jest turystów z Polski, Rosji, z różnych krajów azjatyckich, rzadziej słyszy się francuski czy niemiecki, dość często amerykański. 



Zabawnie poubierane Indianki handlują bransoletkami, kapeluszami i cygarami, podchodzą do ludzi w knajpach i próbują coś sprzedać. By zwrócić na siebie uwagę głaszczą patykiem żabki z drewna, które wydają realistyczne godowe brzęczenio-kumkanie.



Dużo fajnych knajp. Żarcie europejskie, bardzo lubiana tu kuchnia włoska, restauracje indyjskie, nawet kuchnia żydowska - tylko tajskiej jak na lekarstwo. Hitem na Khaosan Road i pobliskiej ulicy Ram Buttri są masaże uliczne. Można sobie usiąść z piwkiem i oddać stopy czy kark w sprawne ręce. Czasem nawet trafi się masażyst(k)a podejrzanej płci :-)



Kolejna atrakcja dla turystów to fish spa - również uliczne. Ogromne akwaria z żarłocznymi rybkami które chyba nie dostają nic do jedzenia, bo rzucają się na stopy z zapałem godnym lepszej sprawy. O higienie tego przybytku lepiej nie myśleć. Kolejne brudne stopy w mętnej wodzie, 15 minut i zmiana. Pierwsze wrażenie jest straszne - miniukłucia na stopach i łydkach. Po chwili można z tego czerpać jakąś przyjemność - rybka między palcami to ciekawe przeżycie. Ale nie jest to z pewnością sport dla osób z łaskotkami.



Przed jedną z knajp na Ram Buttri kot w kapeluszu. Wszyscy się nim interesują, więc spełnia swą marketingową misję. Kot jest niestety ledwie- lub półżywy, a przynajmniej nafutrowany prochami, bo wydaje się głęboko nieobecny i na nic nie reaguje... Ale chyba klatka piersiowa jeszcze się rusza.



Historia, współczesność, atrakcje architektoniczne i turystyczne - to był długi dzień. Nawet Singha nie pomaga zasnąć. Znów jesteśmy sleepless in Bangkok.





<< 2. Dzień straconych nadziei i podróby wielkiego Buddy


4. Dzień skaczącego smoka i kolorowych transwestytów >>





 ZAPRASZAM TEŻ NA MÓJ FILM "HIGHLIGHTS OF BANGKOK"


I INNE FILMY Z TAJLANDII: http://www.youtube.com/playlist?list=PLN6e3xufgAmNQAhn0d52TJdhhOlZP4MFE 


No comments:

Post a Comment