Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.13.2013

/BANGKOK/TAJLANDIA/ Buddowie i transwestyci - DZIEŃ 6: Utopiona legenda i szorstka sierść tygrysa


Któż z nas nie widział tego zdjęcia? Sfotografowane z ptasiej perspektywy łódki wypełnione kolorowymi owocami. Na nich kobiety w słomkowych kapeluszach. Idylla. Miałam to zdjęcie jako dziecko - wycięte z zachodniego kolorowego czasopisma. Już wtedy fantazjowałam, że kiedyś tam pojadę. Nie wiedziałam wtedy, gdzie leży Tajlandia ani nawet, że to zdjęcie zostało zrobione właśnie w Tajlandii. Ale jego magia była powalająca...


Źródło:http://onestep4ward.com/wp-content/uploads/2011/07/Damnoen-Saduak-Floating-Market-Ratchaburi-bangkok.jpg 

Dlatego jedziemy na wyprawę 100 km od Bangkoku, by zobaczyć słynny Damnoen Saduak, najsłynniejszy floating market. Nawet pobudka o 5.30 nam nie straszna. Z grubego katalogu wycieczek oferowanych w minibiurze turystycznym w naszym hotelu wybieramy tę polecaną przez wiele przewodników: pływający market - most na rzece Kwai - tygrysie zoo. Zwłaszcza, że ta wyprawa opatrzona jest magicznym zdjęciem, które znam od dzieciństwa. Busik odbiera nas spod hotelu, potem idzie po kolejnych gości; przetasowanie w punkcie spotkań między busikami jadącymi na różne wycieczki. Dołącza do nas przewodnik, który wygląda jak podstarzały Jackie Chan. Przykleja nam znaczki do T-Shirtów, "I don't remember your faces, I only remember these marks" mówi, więc przyklepuję naklejkę do materiału, by się nie zgubiła. Na wyprawę założyłyśmy strój zgodny z przekazanymi instrukcjami - żadnych jaskrawych kolorów, zwłaszcza czerwonego i żadnych szortów. To ze względu na tygrysy.



Jedziemy  przez zakorkowany nawet o tej porze Bangkok, mijamy bramki płatnej autostrady. Tajski interior w tych okolicach dość monotonny, więc przysypiamy. Prawie dwie godziny jazdy - i dojeżdżamy do zatłoczonego placu, na którym setki innych osób czekają, by zobaczyć urokliwy floating market z łódkami pełnymi owoców... Ale gdzie się one zmieszczą, skoro na wodzie będzie tylu turystów?... Nie mamy czasu na takie pytania, Jackie Chan zagania nas do smukłej motorowej łódki, która wydzielając kłęby dymu i niemiłosiernie chlapiąc pędzi w przed siebie wzdłuż rzeki - wraz z innymi podobnymi błyskawicami.



Nieco spryskane brudną wodą dopływamy do wybetonowanej hali targowej ozdobionej kolorową kapliczką, z której na właściwy rynek mamy dojechać łódką wiosłową... Ale na rzece korek gorszy niż w Bangkoku, łódki wcale już nie płyną, tylko czekają - i to poustawiane dziobami w różnych kierunkach. Trzeba będzie więc poczekać. Zwiedzamy setkę kolejnych na tym wyjeździe standów ze spódnicami, torebkami, owocami; asortyment ten sam, co w Bangkoku - nowością są chyba tylko plastikowe łódeczki z owocami i kapelusze składane w wachlarz.


 

 
Po półgodzinnym wałęsaniu się między standami udaje nam się wsiąść do łódki (150 bahtów); korek na rzece już się nieco rozładował. Ale gdzie są idylliczne łodzie z owocami?...  Niestety już chyba tylko na reprodukcjach z lat osiemdziesiątych. Z owoców na targu oferowany jest jedynie "sticky rice with mango", typowy deser, za abstrakcyjne 150 bahtów. Zjemy go potem w elegantszej formie w kawiarni - i dużo taniej.



Damnoen Saduak dawno uległ już turystycznemu wynaturzeniu. Zamiast mango są tu kolorowe torebki, zamiast arbuzów spódnice, a zamiast bananów chusty. I to nie sprzedawane z łódek, lecz z blaszaków na nabrzeżu. Sprzedawcy przyciągają łódki metalowymi prętami i próbują zachęcić do swojego towaru. Zdjęcie reklamujące floating market to obraz świata, który minął bezpowrotnie. Warto było to przeżyć i zobaczyć - ale magii nie ma tu już ani krzty.



Wracamy. Część grupy poszła na pokaz węży i przejażdżkę na słoniach. My pijemy sok z kokosa i wsiadamy do busika, by ruszyć dalej. Po drodze lunch - w cenie wycieczki (1300 bahtów), trzy rodzaje mięs do wyboru i porcja ryżu dla każdego. Dobre, ale pod stołem piszę sms-a do Mamy wspominając, jak bardzo tęsknię za przyrządzanym przez nią schaboszczakiem.

Kolejne 150 km przez senny interior - po drodze gaje palmowe, a potem góry - i dojeżdżamy do osławionego mostu. Właściwie jest to betonowo-żelazny most na rzece Maeklong określany mylnie jako most na rzece Kwai i osławiony przez film Davida Leana o tym samym tytule. Byłam na nim w kinie z Tatą jako czternastolatka - teraz stojąc na solidnej konstrukcji mam w uszach muzyczkę gwizdaną przez żołnierzy. Przez most przejeżdża turystyczna kolejka  - jest tak szeroka, że prawie zahacza ludzi stojących po bokach. Nieopodal jest muzeum, konstrukcja upamiętniająca II wojnę, muzeum, a także tablica informująca o historii tego miejsca i kolorowa budka policji turystycznej. Plus standy, standziki, wózki - jak wszędzie w turystycznych miejscach.



Kolejny cel dzisiejszego długiego dnia, który rozpoczął się bladym świtem, to Luangta Bua Yansampanno – klasztor buddyjski w prowincji Kanchanaburi, 322 km od Bangkoku. Jego potoczna nazwa to Tiger Temple. Jak podaje Wikipedia, pierwsze kocięta, których matka została zabita przez kłusowników, zostały przyniesione do klasztoru w 1995. Nazwano je "Burza" i "Piorun". Mnisi nie tresują tu zwierząt, lecz traktują je z miłością. Dotąd nie zdarzył się atak na ludzi. Obecnie mieszka tu 14 tygrysów, a także jelenie, pawie, małpy i konie.

Duży piaszczysty teren, wstęp kosztuje 600 bahtów, trzeba też podpisać kartkę, że rezygnuje się z roszczeń wobec klasztoru w razie ewentualnych strat na zdrowiu czy mieniu. Ryzykujemy. Od razu udajemy się do kolejki - czeka się tam na swoją kolej, by wejść wraz z dwójką tygrysich opiekunów (jeden prowadzi za rękę, drugi robi zdjęcia) na wybieg z dostojnymi choć nieco ospałymi zwierzakami. Torebkę trzeba zostawić na zewnątrz, a za bramą zachowywać się spokojnie i nie drażnić zwierząt. Można je za to głaskać, a nawet pozować z nimi w wymyślnych konfiguracjach. Sierść tygrysia nie przypomina kociej - jest szorstka i sztywna.



Około 16.00 tygrysy wyprowadzane są z wybiegu przez mnichów. Za nimi idzie pochód zwiedzających. Osobliwy to orszak.



Jedziemy 3 godziny z powrotem do Bangkoku. Zaczyna się kolejna noc pełna wrażeń - busik podwozi nas do turystycznej Khaosan Road. Szósty dzień bez steka okazuje się nie do wytrzymania, więc idziemy dziś do przybytku z kuchnią tajską i europejską. Robię podejście do przysmaku, do którego przymierzałam się już w Szanghaju: opiekany skorpion. I tym razem jednak zapach mało świeżego mięska zniechęca mnie do degustacji. Stoiska z dziwactwami są tu zresztą głównie obiektem zainteresowania obiektywów, a nie zębów - dlatego za samą fotkę trzeba zapłacić 10 bahtów.



No to spróbuję czegoś innego. Na Khaosan Road co jakiś czas są stoiska z dwiema plastikowymi głowami - na jednej umocowane są fantazyjnie zaplecione warkoczyki, na drugiej - końcówki z koralikami i piórkami. Za 100 bahtów artysta najpierw zaplata mi na głowie finezyjny warkoczyk dodając kamienie li kolorowe nitki, potem go zakańcza metalowym kółkiem i zaplotą i dowiesza ozdobę z drugiej plastikowej głowy. Ja wybieram zielone piórko. W doskonałym nastroju, z piórkiem we włosach i zdjęciem tygrysa w aparacie wracamy taksówką do hotelu. To był naprawdę długi dzień.   





 
<< 5. Szklano-plastikowe oblicze Bangkoku

7. Walentynki z Buddą >>


 ZAPRASZAM TEŻ NA MOJE FILMY Z WODNEGO TARGU, ŚWIĄTYNI TYGRYSIEJ I MOSTU NA RZECE KWAE





I NA INNE FILMY Z TAJLANDII: http://www.youtube.com/playlist?list=PLN6e3xufgAmNQAhn0d52TJdhhOlZP4MFE  


No comments:

Post a Comment