Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.08.2013

/BANGKOK/ Buddowie i transwestyci - DZIEŃ 1: First night in Bangkok


Miasto osławione przez filmy, powieści i liczne urban legends... One night in Bangkok, Rajska Plaża, Kac Vegas w Bangkoku. Metropolia kolorowa, głośna i niezwykła. Pełna świątyń i burdeli, turystów i transwestytów, tuk tuków i ospałych psów. Smród gnijących śmieci miesza się tu z zapachem kadzideł i smakowitymi woniami street foodu. Ale tego wszystkiego jeszcze nie wiemy - na razie lecimy 12 godzin z Heathrow. W samolocie śpimy, oglądamy filmy, gadamy. W pamiętniczku notuję, by nigdy więcej nie brać posiłku z kaczką.



Lądujemy na Suvarnabhumi. Różnica czasu plus 6 godzin, ale przy podróży na wschód rzadko miewam jetlag - gorzej jest po powrocie: zmiana na czas zachodni z reguły bardziej daje w kość, bo dzień się dłuży, a potem człowiek budzi się w środku nocy i nie może zasnąć. Jedziemy 500 metrów ruchomymi chodnikami do punktów Immigration; wizy dla Polaków zniesiono w Królestwie Tajlandii już 2 lata temu, ale nadal trzeba wypełniac druczki i rejestrować wjazd i wyjazd. Dłuuuga kolejka, ale obsługa sprawna - choć każdemu wjeżdżającemu urzędnicy robią zdjęcie okrągłą kamerką przytwierdzoną do stanowiska, w których siedzą. Kamerka ma ruchome "oko" - mundurowi nacelowują je na twarz, szybki "cheese" i po sprawie. Dokumenty wjazdowo-wyjazdowe przytwierdzają zszywaczem do paszportu, by się nie zgubiły.



W jednym z licznych kantorów zamieniam 100 dolarów na pęczek bahtów - w Tajlandii lepiej jest wymieniać pieniądze niż je wypłacać, bo w bankomatach pobierana jest opłata 150 bahtów (czyli ok. 15 zł) za każdą transakcję. I ruszamy. Taksówki czekają na podróżnych przed halą, na stanowisku kilka shuttle busów, ale my wybieramy transport publiczny: kolejkę Airport Link. W automacie kupujemy bilet - a właściwie żeton (trzeba go trzymać w kieszeni, bo otwiera też bramki przy wyjściu z kolejki) - do stacji Makkasan. Tam przechodzimy do stacji MRT Phetchanburi. Ściemnia się, upał jak w piekle, ruch taki, że nie możemy przebić się przez ulicę, a do tego poznajemy pierwszego bangkokskiego szczura, który też zmierza w kierunku metra. W MRT niespodzianka: bramki i strażnicy przy wejściu. Oczywiście piszczymy wraz z naszymi torbami i walizami. Czasem wystarcza look z latarką do torebki, ale czasem trzeba powalczyć z kłódką przy walizce, bo mundurowy chce skontrolować zawartość. Kontrola - zwykle pobieżna acz mimo to uciążliwa - czeka nas przy każdym wejściu do MRT. Miejscowe kobiety nonszalancko otwierają torby i przechodzą wolnym krokiem obok strażników, my zwykle cieszymy się ich większym zainteresowaniem. Schody w dół - ruch lewostronny, jak na ulicach; na dole kolejne automaty biletowe (a właściwie żetonowe; kartonowe bilety są tu jedynie w nadziemnym Sky Trainie) łykają po 20 bahtów - tyle kosztuje przejazd do stacji Hua Lampong, przy której mieszkamy. W MRT system znany nam z Singapuru - porządkowi sterują ruchem wsiadających i wysiadających. Wszyscy grzecznie czekają w kolejce. Część pasażerów nie mieści się do wagonów - głos z megafonu informuje, żeby poczekać, bo następna kolejka będzie za 5 minut.



My się załapujemy. Na jazdę metrem stać tylko bogatszych obywateli (tramwaje wodne i autobusy są wielokrotnie tańsze i przez to bardziej demokratyczne), co widać po składzie pasażerów: wszyscy mają poprzyklejane do rąk gadżety elektroniczne. Na monitorach lecą reklamy z dźwiękiem przerywane na czas zapowiedzi o kolejnych stacjach - informacje czytane są po tajsku i po angielsku. Reklama środka na pryszcze, filmu z Brucem Willisem, jogurty o cudownych właściwościach. I tak da capo al fine. Nad jednym z siedzeń znaczek, by ustąpić miejsca mnichowi. Wysiadamy na ostatniej stacji, głos z megafonu przeprasza, że trasa się już kończy. Wszyscy wysiadają, a do wagonów wbiega komiczna para: strażnik + sprzątaczka. On się rozgląda, ona zmiata niewidoczne pyłki i potencjalne śmieci.



Wysiadamy na rozgrzane ulice - tym, gorętsze, że w metrze klimatyzacja mocno chłodzi. W prawo czy w lewo? Poglądowy plan dojścia niewiele pomaga, policjant trzyma go do góry nogami i też nie umie pomóc. Z narażeniem życia przebiegamy z walizami przez ruchliwe rondo. Jeszcze nie znamy tutejszego systemu: w Bangkoku prawie nie ma sygnalizacji dla pieszych, trzeba więc patrzyć na światła dla samochodów i orientować się, kiedy można przejść. Pamiętając oczywiście, że tuk tuki niespecjalnie przejmują się czerwonym.

Idziemy wzdłuż wiaduktu, ulica coraz bardziej brudna i mroczna, kupa śmierdzących śmieci z okolicznych knajp - wywiezione zostaną dopiero następnego dnia rano, a póki co ich woń opanowuje okolicę i przyciąga bezdomne koty. W hotelu check in bez trudności, cena ustalona w booking.com się zgadza. Pokój mały, ale czysty - bez szafy, ale z łazienką. Właścicielka poleca nam pobliską food street na wieczorny posiłek. Szybki prysznic i ruszamy w miasto nucąc "One night in Bangkok".



This city never sleeps. Budki i standy z owocami morza i prawdziwymi owocami, jakieś smażone kiełbaski, jedzenie smażone w głębokim tłuszczu w WOK-ach; masa snujących się przechodniów, przegrzane psy z poszarzałą sierścią, dzieciaki, dziewczyny w krótkich spódniczkach. Idziemy do wietnamskiej restauracji - przyciąga nas klima i apetyczne zdjęcia potraw. Jedzenie jest tu tanie - za 10 złotych można najeść się do syta, ale piwo, nawet lokalne, to 80-120 bahtów zależnie od wielkości butelki i klasy lokalu. Knajpa pełna. Rozglądamy się i nie wierzymy własnym oczom: nad barem wisi "Ostatnia Wieczerza" (swoją drogą mało marketingowy zabieg w przypadku knajpy), a na filarze - bolejący Jezus w koronie cierniowej. Pyszne krewetki, finezyjne spring rollsy i zimne Singha Beer - idealny zestaw na pierwszą noc w Bangkoku.



Jeszcze spacer po gorącej nocnej ulicy. Po drodze kupujemy grzesznie słodkie banany u ulicznej sprzedawczyni. Do kiści za 20 bahtów dokłada nam drugą mniejszą gratis. Chcę jej zrobić zdjęcie, ona pokazuje palcem na aparat, więc się wycofuję... A ona się uśmiecha i zaczyna pozować. Idziemy dalej i konstatujemy, że klimat jest tu idealny dla bezdomnych. W hotelu włączamy TV, prowadzący wiadomości spiker w garniturze najpierw skłania się po tajsku ze złożonymi dłońmi, a potem zaczyna mówić w języku, z którego nie rozumiemy ani słowa. Pełne wrażeń emocjonalnych, akustycznych i zapachowych nie możemy zasnąć.





>> 2. Dzień straconych nadziei i podróby wielkiego Buddy



 ZAPRASZAM TEŻ NA MÓJ FILM "ONE NIGHT IN BANGKOK"



I INNE FILMY Z TAJLANDII: http://www.youtube.com/playlist?list=PLN6e3xufgAmNQAhn0d52TJdhhOlZP4MFE

No comments:

Post a Comment