Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.16.2013

/BANGKOK/ Buddowie i transwestyci - DZIEŃ 9: Kurs gotowania po tajsku


Nie bez kozery słowo "jeść" po tajsku (กินข้าว) oznacza dosłownie "jeść ryż". To on plus bardzo ostre przyprawy najbardziej kojarzą się z kuchnią tego kraju. Tradycyjnie główną rolę grały w niej ryby i owoce morza, w XVII wieku na jej obraz zaczęły wpływać gusta europejskie i japońskie, wtedy też misjonarze przywieźli do Tajlandii ostre chili. Dla mnie tamtejsze smaki to także krewetki, mleczko kokosowe, trawa cytrynowa i liście limonki oraz świeży imbir. Oraz wszechobecny street food jako sposób serwowania jedzenia na szybko.

Aby lepiej zgłębić arkana thai cuisine i wiedzieć, co wrzucić do woka, by powstał klasyczny - dostępny tu we wszsystkich barach i bardzo popularny - pad thai, idziemy na kurs tajskiej kuchni. Jest nas siedmioro: my dwie, dziewczyna z Urugwaju, dwie siostry z Australii (podejrzewamy, że rodzice zafundowali im ten kurs, by choć jeden dzień od nich odpocząć), chłopak z Holandii i facet z Francji. O dziwo, nasz kraj okazuje się najmniej egzotyczny - dziadkowie Urugwajki pochodzą z Polski, a Australijki były w Krakowie. 




Znów poranna pobudka, śniadanie (to był błąd - przecież trzeba będzie wpałaszować cztery przygotowane przez siebie na kursie dania!), kawka w Mc Donaldzie i czekamy w punkcie zbiórki. Odbiera nas z niej młody chłopak, od razu nadaję mu ksywę Filozof. Potem okazuje się, że to nasz nauczyciel. Idziemy na targ zgromadzić produkty na dzisiejsze gotowanie, po drodze zbieramy resztę uczestników.



Targ schowany w bramie - miejsce wyraźnie nieturystyczne. Filozof tłumaczy nam przeznaczenie poszczególnych składników, wyjaśnia znaczenie sosów i past w tajskiej kuchni, zdradza tajemnicę różowych jajek, które już jakiś czas temu rzuciły nam się w oczy (okazuje się, że są one długo składowane w zaprawie wapiennej - podobnie jak popularne jaja "stuletnie"). Fascynuje nas stoisko z mięsem - kupujemy na nim kurczaka i wieprzowinę do tajskich specjałów, które dziś przygotujemy. 



Jeszcze święta trójca azjatyckich smaków - imbir, czosnek i szalotka. Ta ostatnia kupiona na stoisku z najbardziej chyba kultowym zdjęciem monarchy - tym, na którym z dumą dzierży Canona. czuję się dowartościowana, bo też używam aparatu tej marki! Z pewnością jest to też ulubiony brand Tajów po takiej rekomendacji. Jeszcze obowiązkowy fish sauce, który w kuchni tajskiej podobnie jak w chińskiej zastępuje sól. Oraz świeże krewetki.



Obładowani siateczkami docieramy do kanciapy, w której odbywa się kurs. Z lewej duży stół, na nim deski, tasako-noże i kamienne makutry. Z prawej osiem stanowisk - palniki gazowe i woki. Przed wejściem musimy umyć ręce i zdjąć buty.



Zaczyna się. Kurs jest naprawdę fascynujący. Filozof uczy nas sprawiać krewetki, tłumaczy proporcje smaków, uczy techniki ucierania ziół. Atmosfera super. Zwłaszcza, gdy 15 minut musimy walić w przyprawy tłuczkiem, by uzyskać konsystencję żądaną do Green Curry. Dziś robimy cztery potrawy: wspomniane zielone curry z wieprzowiną, słodko-kwaśną zupę krewetkową (mój faworyt), klasyczne pad thai z kurczakiem oraz smaczny i prosty deser - dynię na słodko w mleczku kokosowym.




Wszystkie potrawy są tyleż łatwe w przygotowaniu, co wieloskładnikowe. Nie wszystko łatwo będzie dostać w Polsce - ale większość przypraw jest dostępna. Zresztą ja i tak zamiast wszystkich tajskich listków i trawek, za którymi nie przepadam, daję po ząbku czosnku - i zupka wychodzi mi naprawdę super!

Szczególnym przeżyciem jest stanie w tym upale nad rozgrzanym wokiem. Dobrze, że przynajmniej nie musimy nic notować - nasz nauczyciel wraz z dyplomem wręcza nam przepisy na przygotowywane dania. Ja najbardziej polecam deser z dyni, bo jest smaczny i prosty w przygotowaniu. Dynię należy obrać, pokroić w kawałki i dusić 15 minut w małej ilości wody. Podgrzać - oczywiście w woku - pół szklanki mleczka kokosowego, dodać 2 łyżeczki cukru trzcinowego, pół łyżeczki soli. Dodać kawałki dyni i dusić przez 3 minuty. Na koniec dolać jedną trzecią szklanki śmietanki kokosowej - gotowe. Deser smaczny i nie za słodki.



W czasie kursu zakochuję się w tajskim nożu. Jest lekko profilowany i bardzo ostry - można nim kroić warzywa jak prawdziwy szef kuchni - bez odrywania czubka. Po kursie poluję - i ku memu szczęściu udaje mi się za 100 bahtów nabyć takie cudo od sprzedawczyni z wózkiem żelastwa. Teraz jeszcze jeden problem - przecież przy każdym wejściu do metra jest kontrola, jak przemycę go więc na lotnisko? Na szczęście wystarczyło ukrycie go pod ubraniami - nie rzucił się w oczy mundurowym i w bagażu rejestrowanym dotarł szczęśliwie do Polski. 


 
Po przeżyciach kulinarnych postanawiamy zapoznać się bliżej z dzielnicą indyjską Bangkoku. Podobnie jak Singapur miasto to ma China Town, dzielnicę arabską (w której byłyśmy wczoraj) oraz właśnie Little India. O ile jednak bangkokskie China Town jest znacząco większe od singapurskiego, o tyle dzielnica indyjska jest tu znacząco mniejsza i dość niepozorna. Zlokalizowana jest kolo stacji Silom, do której docieramy per pedes z przystani przy Saphan Taksin. Perłą Little India jest świątynia Sri Mariamman - bliźniaczo podobna do tej, koło której mieszkałyśmy w Singapurze. Niestety tutaj same zakazy: zakaz telefonowania, zakaz hałasowania, zakaz wchodzenia w butach - i zakaz fotografowania. Mamy więc tylko fotkę sprzed murów. Wokół świątyni sklepiki z kwiatami i dewocjonaliami, knajpki hinduskie i India Markety.



Gdzieś po drodze jeszcze jedna ciekawostka: w jednej ze świątyń buddyjskich można skorzystać z mocy boskich i wylosować wróżbę. Jedna z modlących się instruuje nas, że trzeba potrząsnąć klęcząc przed Buddą pudełkiem z patyczkami i zobaczyć, które drewienko wysunie się najdalej.  Potem odczytać z niego numer i wziąć kartkę z wróżbą mu przypisaną. Moja niestety pełna jest pouczeń i ostrzeżeń - w niczym nie przypomina optymistycznych horoskopów z "Twojego Stylu"...


Wieczór w kinie to mój stały punkt programu w egzotycznych krajach. Nawet, jeśli tak jak w Katmandu nie rozumiem z filmu ani słowa, to i tak idę - żeby popatrzyć na reakcje publiczności, zobaczyć reklamy, przetestować kinowe przekąski. Wiele razy kino dostarczyło mi ciekawych wrażeń. Plansza, by wstać i uczcić monarchię i hymn puszczany między reklamami przed filmem z pewnością wart był tego, by iść do cineplexu w Bangkoku. 



Last night in Bangkok. Rybka, ryż, piwko. Chcemy kontynuować w hotelu: niestety lodówka z napojami alkoholowymi w markecie Seven Eleven jest zawiązana sznurkiem! Zakaz sprzedaży po 24.00. Tego się w mieście grzechu zupełnie nie spodziewałyśmy...


  

<< 8. Prawie rajska plaża
 

10. Wśród kwiatów i amuletów >>


 ZAPRASZAM TEŻ NA  MÓJ FILM Z KURSU TAJSKIEJ KUCHNI


I NA INNE FILMY Z TAJLANDII: http://www.youtube.com/playlist?list=PLN6e3xufgAmNQAhn0d52TJdhhOlZP4MFE 
 

No comments:

Post a Comment