Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

7.09.2014

/FRANKFURT/ Od Goethego do Milka, czyli miasto nowych zabytków i starych wieżowców


Frankfurt to miasto banków, wieżowców, giełdy. Ale gdy przyjrzeć się mu bliżej, odkrywa się też małe stoiska z owocami, sympatyczne kioski z prasą i papierosami oraz żyjących poza nurtem zdarzeń żebraków szukających w koszach na śmieci surowców wtórnych, a może i resztek jedzenia.  


Frankfurt to miasto wielokulturowe. W jednej z uliczek w dzielnicy bankowej mijam starozakonnych finansistów, kilka przecznic dalej trafiam na święto uliczne uświetnione pokazami bollywoodzkich tańców i degustacją afrykańskich potraw, ale najwięcej o mieszkańcach dowiaduję się siedząc na kosmicznym pufie w kawiarni Häagen-Dazs przy Große Bockenheimer Straße 46 i obserwując przechodniów. To notabene jeden z moich ulubionych podróżniczych sportów - widzieć samej nie będąc zauważaną. Taka obserwacja nieuczestnicząca pozwala zobaczyć ludzi w ich zwykłym kontekście, z naturalną mimiką, poznać tempo ich kroku, nastrój, stopień zamyślenia i zafrasowania życiem...


Ta kawiarnia to swoją drogą idealne miejsce na mały chillout w czasie spaceru po centrum Frankfurtu - tak doskonale łączącego atmosferę wielkomiejską z przytulnością wąskich uliczek z kamienicami. A i lody serwują tam wyborne - równie smaczne, co w filii Häagen-Dazs przy Nowym Świecie :-)


Pierwszy mój kontakt ze szklano-stalowym obliczem miasta - i z dzielnicą Bankenviertel - to marsz wzdłuż Bockenheimer Landstraße w kierunku budynku opery. Mijam tam prawdziwy las wieżowców, w których siedziby mają banki, centrale przedsiębiorstw handlowych, firmy consultingowe. Prócz spełniania swej prymarnej funkcji są one też prawdziwą atrakcją turystyczną miasta - z naprzeciwka nadjeżdża właśnie charakterystyczny double decker z ludźmi dzierżącymi w dłoniach aparaty. Ja nie bardzo lubię taką formę poznawania miasta - głównie dlatego, że kojarzy mi się z długimi postojami i czekaniem na kolejnych chętnych do zakupu nietanich biletów - ale zważywszy na jej ogólnoświatową popularność, chyba jestem w mniejszości...


Z gąszczu wieżowców wyławiam wzrokiem podwójną wieżę Opern Turm. Wyrosła tu ona w roku 2009 na podstawie projektu biura Tishman Speyer Properties. Stojąc tuż pod nią można w pełni docenić smukłość 170-metrowej konstrukcji i spróbować sobie wyobrazić jej historyczną poprzedniczkę, która stała tu do roku 2002. A był to słynny 68-metrowy Zürich Haus, jeden z pierwszych skyscraperów we Frankfurcie, zbudowany w roku 1960 i objęty ochroną jako zabytek architektury. Mimo takiego statusu i licznych kontrowersji skończył on marnie po tym, jak nowy inwestor w zamian za znaczące zwiększenie liczby kondygnacji w nowym biurowcu obiecał oddanie należącej do siebie części gruntu na rzecz pobliskiego Parku Rothschilda...


Od Opern Turm już tylko kilka kroków dzieli mnie od opery właściwej zwanej też Starą Operą. Budynek z oku 1880 dotkliwie odczuł historyczną zawieruchę - został zniszczony w czasie bombardowania w nocy z 22 na 23 marca 1944. Co ciekawe pierwsza decyzja administracyjna po wojnie nie mówiła o jego odbudowaniu, tylko o usunięciu resztek ścian i postawieniu w tym miejscu czegoś nowocześniejszego. Burmistrz miasta, który optował za tym rozwiązaniem, do dziś znany jest tu jako "Dynamitowy Rudolf" - choć próbował wielokrotnie przekonać opinię publiczną, że w zasadzie tylko żartował... W każdym razie już w roku 1953 zawiązała się inicjatywa obywatelska mająca na celu odbudowę budynku opery. Ponowne otwarcie odbyło się 28 sierpnia 1981 - przy dźwiękach symfonii numer 8 Gustava Mahlera, utworu tak monumentalnego, że zwany jest on często - z pewną przesadą odnośnie liczby wykonawców - "symfonią tysiąca".


Aktualnie budynek - mimo summa summarum młodego wieku - poddawany jest kolejnej gruntownej renowacji. Zauważam to dopiero z bliska, bo tak udatnie pokryto go płachtami ze zdjęciami, że rusztowania w ogóle nie rzucają się w oczy. Chyba - zważywszy na jego perypetie - Frankfurtczycy nie chcieliby już oglądać tego budynku w stanie innym niż doskonały. 


Staję naprzeciwko wejścia do budynku i czytam napis nad wejściem - napis mający swoją własną ciekawą historię. Brzmi on w tłumaczeniu "Dla Prawdy, Piękna i Dobra", a więc bardzo wzniośle, ale wiedzieć trzeba, że każdy mieszkaniec miasta ma w głowie drugą jego część dopisaną przez Adolfa Stoltze w proteście wobec pruskich rządów we Frankfurcie. Cały dwuwiersz brzmi: „Dem Wahre, Scheene, Gute, die Berjerschaft muß blute“ - w drugiej części frazy autor podkreślił, że dla obrony tych trzech pięknych wartości społeczeństwo musi często przelewać krew. Aż dziw, że w czasie odbudowy opery po wojnie nie zrezygnowano z tego podszytego historycznym resentymentem przesłania.


Alte Oper - dziś pełniącą funkcję teatru muzycznego (scena operowa Frankfurtu mieści się bowiem od roku 1951 w budynku Schauspielhaus) - można zwiedzić również od wewnątrz. Chodząc powoli wśród pokrytych ciemną politurą korytarzy, ulegam złudzeniu, że żyje tu jeszcze duch dawnych czasów - ten, który w roku 1880 słuchał "Don Giovanniego" Mozarta w czasie wieczornego przedstawienia inaugurującego działalność Opery Frankfurckiej. 


Z budynku opery zaledwie tysiąc kroków dzieli mnie od siedziby giełdy. Idę wzdłuż Große Bockenheimer Straße. Zbaczam na chwilę w  prawo, by zerknąć na pomnik Goethego. Mistrz wygląda dziś tak, jakby zasłuchał się w dźwiękach katarynki. Pewnie wspomina dawne czasy - wszak w formie odlewu z brązu stoi w tym mieście od 22 października 1844 roku.


Dochodzę do budynku Frankfurter Wertpapierbörse - jednej z najważniejszych i największych światowych giełd papierów wartościowych. Obraz wiszącej w budynku tablicy kursowej DAX można codziennie na żywo oglądać w wielu niemieckich i ogólnoświatowych kanałach telewizyjnych. Zwiedzający to miejsce najchętniej natomiast fotografują się z figurami niedźwiedzia i byka stojącymi przed neorenesansową Neue Börse z roku1879. Odlewy z brązu są dużo młodsze niż sam budynek - stanęły tu w roku 1988 z okazji obchodzonego trzy lata wcześniej czterechsetlecia frankfurckiej giełdy. 


Pozy figur dobrze oddają to, co każde ze zwierząt ma symbolizować. Miś to pesymista - stawia na spadki kursów i dorabia się dzięki sceptycyzmowi. Byk natomiast jest optymistą, liczy na coraz lepszą koniunkturę i chętnie inwestuje w różne akcje - to król hossy. Dlatego ja osobiście myślę, że to z nim lepiej zrobić sobie pamiątkowe ujęcie


Z Placu Giełdy ulicą Schillerstraße idę w kierunku Galerii Kaufhof przy Hauptwache - nie dlatego, że chciałabym oddać się haulowi zakupowemu, lecz po to, by skorzystać z insider tippa przekazanego mi przez mieszkającą we Frankfurcie koleżankę: z ostatniego piętra domu handlowego rozciąga się piękny - i darmowy - widok na okolicę. Prócz wieżowców można dostrzec stąd między innymi barokowy kościół świętej Katarzyny - największą świątynię luterańską w Niemczech. W 1749 roku został tu ochrzczony sam Johann Wolfgang von Goethe. Wielki pisarz - podobnie jak u nas Mickiewicz - upamiętniany jest w Niemczech szczególnie chętnie i w kontekście różnych okazji: tu spał, tu się uczył, tu jadał. W Tybindze przy jednym z okien kamienicy koło Stiftskirche ktoś nawet nasprayował ironicznie: "Tu rzygał Goethe". 


Sama Galeria Kaufhof nie jest warta szczególnego upamiętnienia, ale jeśli ktoś lubi ładne architektonicznie centra handlowe, to musi przejść zaledwie kilkanaście kroków dalej ulicą Zeil, by nacieszyć oczy błyszczącymi szklanymi detalami - a zwłaszcza jednym centralnym motywem wyglądającym jak wodny wir. 


Nowoczesny mall MyZeil to dzieło włoskiego architekta Massimiliano Fuksasa. Jego otwarciu w lutym 2009 roku towarzyszyło tak ogromne zainteresowanie, że zwiedzających wpuszczano w ograniczonych ilościowo grupach. Ludzie przychodzili tu, by podziwiać fasadę zbudowaną z 3 200 szklanych trójkątów oraz wnętrze sześciopiętrowego centrum ukazujące niechęć architekta do kątów prostych, odwiedzić któryś z ponad 100 sklepów i przejechać się jednymi z najdłuższych schodów ruchomych w Europie.


Kolejny punkt mojego spaceru, w którym co kilka kroków przenoszę się między historią a współczesnością, to oddalony o 600 metrów plac rzymski - Römerberg Plaza - z odbudowanymi wiernie po II wojnie kamieniczkami w średniowiecznym stylu i starym ratuszem. Placyk z  fontanną sprawiedliwości z XVII wieku (której centralną figurę wymieniono pod koniec XIX z mniej trwałej wykonanej z piaskowca na trwalszą - z brązu) w centrum stanowi część malutkiej - bo liczącej sobie mniej niż pół kilometra kwadratowego - frankfurckiej starówki. 


Trzysta metrów na wschód od placu Römerberg wznosi się jeszcze jeden budynek, na który warto popatrzyć. To Katedra Świętego Bartłomieja, którą wyróżnia wysoka na 95 metrów wieża oraz jej historyczna rola - od średniowiecza do roku 1792 to w niej właśnie koronowano cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Obecny kościół wznoszono i wyposażano w latach 1250 -1514, ale pierwsza budowla sakralna stała w tym miejscu już w VII wieku.


Z kościoła niedaleko już na nabrzeże Menu. Wchodząc na most prowadzący na drugi brzeg rzeki stwierdzam, że jest to kolejne po Galerii Kaufhaus miejsce, z którego warto spojrzeć na słynny skyline Frankfurtu namalowany na niebie szczytami wieżowców. A gdy ma się chwilę, to można poczekać aż pod stopami przepłynie nam jakiś stateczek albo dostojna barka


Na przeciwny brzeg Menu przejść można, a jeśli chce się pobuszować po muzeach, to nawet trzeba. Idąc Schaumainkai od mostu Alte Brücke w kierunku Friedensbrücke mija się kolejno Muzeum Sztuki Użytkowej, Muzeum Kultur Świata, Niemiecki Instytut Filmowy, Muzeum Architektury w Niemczech, Muzeum Komunikacji, Städel gromadzące sztukę europejską od czasów średniowiecza po dzień dzisiejszy, Liebieghaus z kolekcją rzeźby współczesnej, otwarte w roku 2000 Museum Giersch zajmujące się promocją kultury regionu między Menem a Renem oraz - żeby wspomnieć przy okazji o polskim akcencie - sklep ze specjałami naszymi i śląskimi


Nawet napisy przy wjeździe do parkingu podziemnego zlokalizowanego przy nabrzeżu muzealnym zachęcają do kontaktu z kulturą. Jechanie to nie sztuka, patrzenie w górę to nie sztuka, schodzenie w dół to nie sztuka - głoszą napisy. Co więc jest sztuką? - stawiam sobie filozoficzne pytanie. I wiem, że każda z wystaw odpowiedziałaby na nie inaczej.


Jeśli na brzeg ze starówką wrócić mostem Untermainbrücke, to wystarczy przejść jeszcze 150 metrów na wprost, by trafić do symbolu miasta - podświetlanego granatowego znaczka waluty euro otoczonego przez żółte unijne gwiazdki. Dobrze jest zrobić mu zdjęcie, bo być może niedługo stąd zniknie... Odkąd Europejski Bank Centralny przeniósł stąd swoją siedzibę, coraz częściej podnoszą się głosy, że instalację stworzoną pod koniec lat dziewięćdziesiątych przez Ottmara Hörla (w dwóch egzemplarzach - drugi stoi na tutejszym lotnisku) należy umieścić w muzeum. Komitet zajmujący się potencjalną przeprowadzką rzeźby otrzymał podobno nawet prośbę od Francuzów, by wysłać ją do Paryża, gdzie zostanie ona postawiona w godnym swego znaczenia miejscu.


Wizyty we Frankfurcie nie sposób sobie wyobrazić bez spaceru po... Manhattanie, czyli po ulicy Neue Mainzer Straße, na której można poczuć się jak w Nowym Jorku. Sam Frankfurt często nazywany jest zresztą Mainhattanem - Manhattanem nad Menem (Main). Do dzielnicy wieżowców warto przyjść jeszcze z jednego względu - by zobaczyć całe miasto jak na dłoni z perspektywy lotu ptaka (i to bardziej orła niż wróbla). 


Na czwarty co do wielkości wieżowiec w Niemczech (trzy pierwsze budynki na tej liście - Commerzbank Tower, Messeturm i Westendstraße 1 - też notabene są we Frankfurcie, podobnie jak całe TOP 10 w tym rankingu), czyli na wybudowany w roku 2000 dwustumetrowy Main Tower, wjeżdżamy superszybką windą. Pierwszy przystanek to 168 metr wysokości - czyli niższy taras, drugi - to metr 190. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do charakteru miasta, tu na zawsze je traci: Frankfurt to rzeczywiście prawdziwy las skyscraperów.


Kwadrans szybką kolejką miejską (linie S1-S6 do Konstabler Wache) i 2 minutki spaceru wystarczą, by zamienić oszołomienie wysokością na medytacyjny relaks. Tu bowiem, między ulicami Friedberger Landstraße, Berger Straße oraz Mauerweg, znajduje się trzyhektarowy obszar zieleni miejskiej, Bethmannpark, w którego południowo-zachodniej części zaaranżowano w 1989 roku Ogród Niebiańskiego Spokoju.  


Otwarty dla szukających ukojenia od miejskiego zgiełku gości (od 7.00 rano w dni powszednie i od 10.00 w weekendy - w obu przypadkach do zapadnięcia zmroku) park kryje w sobie wiele niespodzianek. Aby je wyszukać, trzeba pobłądzić między mostami, pawilonami, fontannami, pagodami i tarasami. 


Na jednej z tablic na pawilonie wodnym wykaligrafowano, że można tu znaleźć siłę do zmiany utartych dróg myślenia. Ja odnalazłam tu jednak przede wszystkim coś innego - wspomnienia z Ogrodu Cesarzowej w Szanghaju. Ten sam dźwięk świerszczy, te same ryby w stawie, te same rośliny...


Miejsce to rzeczywiście zaprojektowano na podstawie chińskiego wzorca - a konkretnie parku Shiukou w Huizhou. I tu, i tam grube mury odgradzają strefę relaksu od dźwięków miasta, a domy są kopiami budowli z prowincji Anhui. O ich wierność zadbali robotnicy z Chin, którzy przez 5 miesięcy pracowali nad stworzeniem tej taoistycznej oazy spokoju we Frankfurcie. Przywieźli oni też ze sobą drogocenny szary marmur, z którego wykonano jeden z mostów.


Od parku wystarczy przejść pół kilometra ulicą Bäckerweg, by znaleźć się przy niepozornym acz popularnym w pewnych kręgach miejscu - a mianowicie przed barem Harvey's zlokalizowanym przy Bornheimer Landstraße 64. Jego nazwa pochodzi od imienia Milka - aktywisty walczącego o prawa mniejszości seksualnych znanemu szerszej publiczności dzięki filmowi z Seanem Pennem w roli głównej. 


"Wszyscy ludzie zostali stworzeni jako istoty równe sobie. Nieważne, jak bardzo ktoś się stara, to i tak nie wymaże tej prawdy" - powiedział Milk w czasie jednego z wieców. "Ludzkość? To abstrakcja. Zawsze istnieli i będą istnieć tylko ludzie" - tak brzmi cytat z Goethego często wykorzystywany jako argument do mniej lub bardziej liberalnych tez. Czy przesłania tych słów są podobne czy różne? Chciałabym myśleć, że w obu chodzi w gruncie rzeczy o wolność jednostki do samostanowienia. Tą refleksją i piwem w Harvey'u zamykam moją dwudniową rundkę po Frankfurcie - rozpoczętą przy Goethem, a skończoną przy Milku. 

 Źródło: Google Maps - kliknij na mapkę, by ją powiększyć

Na dzień trzeci - niczym Nowojorczanka szukająca w Hamptons ukojenia od ulicznego zgiełku - wybieram relaks w stylu podmiejskim. Idę na spacer po lesie komunalnym Frankfurter Stadtwald zajmującym 5 785 hektarów w południowej części metropolii (czyli ponad 5,5 razy więcej niż Las Kabacki, z którym porównanie jest o tyle zasadne, że to także największy kompleks leśny dużego miasta - i swoją drogą też zlokalizowany na jego południowym krańcu). Przechadzam się po piaszczystych dróżkach, słucham śpiewu ptaków i szumu lądujących samolotów, rozkoszuję się lekturą i zdobywam na nadludzki wysiłek wejścia po 196 stopniach na najwyższą drewnianą wieżę widokową w Niemczech - czyli na Goetheturm z 1931 roku. Z tej perspektywy las wydaje się mniejszy, a za to samoloty znacznie bliższe. 


Patrząc na przelatujące nad moją głową Boeingi z logotypem Lufthansy myślę o plemieniu z Nowej Gwinei, które zaczęło czcić samoloty uważając je za bogów przynoszących swym wyznawcom dobra w postaci jedzenia i innych towarów. Tambylcy postanowili zachęcić swych niebiańskich dobroczyńców do częstszych wizyt - wyrąbali w tym celu w dżungli pasy startowe i zaaranżowali coś na kształt lotniska z drewnianymi wieżami kontrolnymi. Może to, co wiemy o Wieży Goethego, to tylko mistyfikacja, a w gruncie rzeczy jest ona elementem takiej właśnie instalacji? A my stojąc tutaj mimowolnie staliśmy się wyznawcami samolotowego kultu? Patrząc na częstotliwość kursów i niewiarygodną intensywność ruchu lotniczego w tym miejscu zaczynam coraz bardziej skłaniać się ku tej hipotezie...


No comments:

Post a Comment