Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.11.2013

/BANGKOK/ Buddowie i transwestyci - DZIEŃ 4: Dzień skaczącego smoka i kolorowych transwestytów


Zawsze przed wyjazdem do danego kraju czytam w przewodnikach i w Internecie "do's and dont's" i zapamiętuję, czego unikać, by nie wpakować się w kłopoty. W odniesieniu do Tajlandii powtarza się ostrzeżenie, by nie obrażać rodziny królewskiej, bo grożą za to surowe kary. Bardzo mnie to zdziwiło - jak w ogóle dojść może w czasie zwykłego turystycznego pobytu do sytuacji, w której zaatakuje się monarchę? Przecież to całkowicie nieprawdopodobne! A jednak... Gdy natrętny Taj atakuje Cię słownie chcąc wyłudzić bezprawnie jakąś absurdalną opłatę za nieistniejącą usługę, trudno czasem powstrzymać się od powiedzenia czegoś ofensywnego typu gdzie ma się jego i to wszystko. Fotografując się przed setnym zdjęciem króla w ciekawej pozie lub z dziwną miną aż człowieka świerzbi, by go sparodiować. Siedząc w kinie jeszcze łatwiej jest niechcący obrazić wysoki urząd. Lecą reklamy po tajsku, my się relaksujemy czekając na film Lasse Hallströma, a tu nagle plansza, by powstać i okazać szacunek władzy. Stajemy na baczność wraz z całą salą widzów, a na ekranie przy dźwiękach hymnu narodowego pojawiają się idylliczne aranżacje monarchy w otoczeniu przyrody...


Póki co jednak jest kolejny ranek, a my postanawiamy przetestować bankogski autobus na trasie do pobliskiego China Town. Jechałyśmy już Airport Linkiem, MRT, Sky Trainem, tuk tukiem, taksówką i tramwajem wodnym, teraz przyszedł czas na najbardziej deomkratyczny środek transportu. Nieprzeznaczony w żadnej mierze dla turystów - autobusy mają tabliczki wyłącznie po tajsku, więc trudno jest zgadnąć, dokąd jadą. Przy ruchu lewostronnym pewnym wyzwaniem jest też zlokalizowanie przystanku w odpowiednim kierunku.


Właścicielka hotelu, jedyna osoba w tym przybytku mówiąca po angielsku, instruuje nas, by przejść przez skrzyżowanie i skorzystać z linii 53. Czekamy na przystanku, przyjeżdża przewiewny pojazd z pomysłową klimą. Nie mamy biletu, ale ponoć można go kupić od bileterki w środku. 6,90 bahta, bileterka wydaje mały kwitek najpierw kasując go poprzez przerwanie rantem pudełka z drobniakami. Pudełko jest wielofunkcyjne: służy do przechowywania pieniędzy, kasowania biletów właśnie i do informacyjnego podzwaniania skłaniającego pasażerów do uiszczania opłaty za przejazd.


Jedziemy kilka przystanków i wysiadamy w środku megabazaru. China Town w Bangkoku jest ogromne, a wiele ulic aż pęka od sklepików, standów, wózków z jedzeniem. Ciężko przejść przez zbity tłum poruszający się w różnych kierunkach. Majtki, tipsy, maski, kotki machające łapką - w kolorze białym lub złotym, na baterię lub z panelem z ogniw słonecznych. Amulety noworoczne, figurki smoków, kolczyki. Kupić tu można chyba wszystko. Nawet rękawki pończoszane z kolorowymi wzorami, które po nasunięciu na przedramię wyglądają jak wytatuowana skóra. 


Pomiędzy sukienkami (prawie) Chanel i kolorowymi torebkami ukryta jest świątynia buddyjska oblegana jeszcze bardziej niż inne, które widziałyśmy. Najwyraźniej modlitwa w niej przynosi pomyślność w interesach. W końcu nawet przy dużych nowoczesnych mallach przycupnęły liczne kapliczki buddystyczne i hinduistyczne, które też na brak darów narzekać nie mogą. 


Dochodzimy do Yaowarat - chinatownowej foodstreet pełnej specjałów mniej lub bardziej określonych, standów z owocami (co ciekawe, stoiska te są wysoko wyspecjalizowane - na każdym można kupić tylko JEDEN rodzaj owocu: mango, ananasa, duriana lub arbuza) i sokami. Mój ulubiony, z granatów, kosztuje aż 40 bahtów. Sprzedawca nacina owoc, stuka go energicznie w skórkę aż wypadną wszystkie czerwone pęcherzyki, a potem specjalną maszynką wyciska je do ostatniej kropli soku. Napełnione czerwonawym płynem buteleczki chłodzi w kruszonym lodzie. Koło stoisk z durianami charakterystyczny smród - tu podobnie jak w Singapurze też jest zakaz przewożenia tego owocu metrem ze względu na intensywną woń żółtawego miąższu. W tle stoisk sklepy, banki, masa salonów jubilerskich.


Docieramy do czerwonej bramy zdobiącej Yaowarat z okazji chińskiego Nowego Roku. Za nią festyn. Mały smok wypełniony uczniami macha głową i kłapie szczęką. W jednym ze standów akcja społeczna na rzecz ustanowienia China Town miejscem dziedzictwa kulturowego. W innym - kolorowe maski. Dalej można przebrać się za postać z chińskiej opery i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. 


Na końcu ulicy, od strony Wat Traimit, wielka scena, a przed nią kolumny. Ogromny smok poruszany przez siedzących w nim akrobatów szykuje się do skoków. Tłum ludzi, moderator imprezy mówi coś po chińsku, przez widownie przebiega pomruk podziwu. Smok sprawnie wskakuje na pierwsze kolumny, przy akompaniamencie bębnów macha głową i wskakuje jeszcze wyżej. Nagle przy żywiołowym aplauzie dokonuje ekwilibrystycznego cudu: staje na dwóch łapach! Jeszcze kilka skoków, jeden nietrafiony - obsługa szybko podnosi akrobatów, którzy spadli z kolumny i show trwa dalej.


Tradycyjnie z narażeniem życia przechodzimy przez ulicę do świątyni Wat Traimit, w której mieści się prawdziwy cud świata  - największa na świecie statua z litego złota. Imponujący Budda trzymetrowej wysokości waży 5,5 tony i liczy sobie 700 lat. Jak podają źródła, długo skrywał się on w gipsowej powłoce, która pękła w roku 1955 i ukazała tkwiący w środku skarb.


Budda znajduje się w marmurowej świątyni, do której trzeba wejść po schodach - na niższych kondygnacjach znajduje się muzeum poświęcone historii niezwyklej statui oraz sklepik z pamiątkami (przed wejściem trzeba zdjąć buty, ale trochę oszukuję obciągając spódnicę, by tylko je zakryła). Wierni wnoszą dary, a turyści fotografują błyszczący skarb. Z najwyższego poziomu świątyni rozciąga się widok będący metaforą Bangkoku: miejsca kultu, bloki, domy, wieżowce... A przed świątynią - standy z tajskim szaleństwem narodowym: kuponami loteryjnymi


Po feerii wrażeń postanawiamy odpocząć w wielkim miejskim parku. Jedziemy MRT do stacji Silom i wychodzimy w kierunku oznaczonym jako Lumphini Park. Wokół nas wieżowce, a przed nami imponujący monument króla Ramy VI. Pilnują go zmęczeni upałem mundurowi rozstawieni w cieniu na pobliskich trawnikach. 


Wchodzimy główną bramą do parku. Rodziny siedzą na trawach, wytrwali trenują przy specjalnych instalacjach lub uprawiają jogging. Ponoć w parku tym można kupić krew węża na wzmocnienie, ale handlarze tym cennym towarem chyba zeszli już do podziemia, bo teren jest intensywnie nadzorowany przez mundurowych kręcących się po alejkach na rowerach. Jaka tu cisza, jaki spokój - szum aut słychać tylko z oddali. Pozwalamy sobie na odprężającą drzemkę w tak sprzyjających okolicznościach - bo dziś przed nami jeszcze masa atrakcji.


Z parku idziemy do pobliskich ulic - Pat Pong 1 i 2. Już zbliżając się do nich odczuwamy, że to jeden z tutejszych red light districts. Na stoiskach można nabyć filmy porno (nad nimi wywieszka "no photo") oraz medykamenty - w tym osławioną viagrę


Same uliczki to bardziej bazar z podróbkami (króluje Louis Vuitton) niż wybieg dla pań i transwestytów. Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Ściemnia się i ulica ożywa. Z klubów wypływa czerwone światło, a kreatury - które z pewnością nie doceniłyby blasku mojego flesza - wychodzą na ulicę. Dostaję zachęcającą ulotkę, fotografuję dość jednoznaczną rzeźbę i - czas na nas. Dziś dzień Wielkiego Show!


Bilety na Calypso Show kupiłam jeszcze w Warszawie, przez Internet - na miejscu kosztują 1200 bahtów, a w przedsprzedaży 900. Co wieczór grane są dwa przedstawienia - my wybrałyśmy to o 21.45. Co ciekawe, reżyserem najbardziej znanej rewii transwestytów w Bangkoku jest znany hamburski choreograf i tancerz Hans Hoenicke. Jedziemy taksówką do przerobionych na nowoczesne centrum handlowo-kulturalne doków, w oczekiwaniu na przedstawienie pijemy drink - napój alkoholowy serwowany ze stylową słomką w kształcie kobiety jest w cenie biletu. Wychodzą goście z poprzedniego show, który rozpoczął się o 20.15, wchodzimy na dużą salę i zajmujemy stolik tuż przy scenie - zgodnie z ustaleniami poczynionymi przez Internet.


Show trudno opisać słowami - dlatego spore fragmenty nagrałam kamerą. Panowie-panie w gipsowych niemal makijażach, brawurowa moderacja, głośna muzyka. Hity Marylin Monroe, Lisy Minelli, Josephine Baker z playbacku. Aranżacje na dramatycznie i na wesoło. Akrobacje, przebieranki, biegi. Rozmach przedstawienia przerósł moje oczekiwania.


Kopia boskiej Marylin robi wrażenie! "Diamonds are the girl's best frieeends".


Po brawach i bisach artyści ustawiają się do zdjęć. Zachęcają widzów, bo nie wszyscy mają odwagę podejść. Przypudrowują noski i prężą biust. Aż mi głupio, bo na wspólnym zdjęciu wypadają bardziej kobieco ode mnie.


Pełne wrażeń i z "Money makes the world goes round" w uszach idziemy na spacer po nocnej promenadzie Asiatique River Front, wzdłuż rzeki. Przed nami oświetlone koło widokowe, po wodzie suną statki. Mamy szczęście: już czwarty taksówkarz rozumie słowo "taksometr" (a właściwie nie udaje, że go nie rozumie) i zawozi nas do Hualampong. 

 


<<3. Megahighlighty i żarłoczne ryby


5. Szklano-plastikowe oblicze Bangkoku >>


 ZAPRASZAM TEŻ NA MOJE FILMY Z CHINA TOWN I Z CALYPSO SHOW



I INNE FILMY Z TAJLANDII: http://www.youtube.com/playlist?list=PLN6e3xufgAmNQAhn0d52TJdhhOlZP4MFE

No comments:

Post a Comment