Trzeci dzień przedłużonego weekendu w Londynie rozpoczynamy przy Marble Arch - idealnym punkcie wypadowym zarówno na zakupową Oxford Street, jak i do Hyde Parku. Jest niedzielny poranek, liczę na dokupienie sobie w Primarku jeszcze jednego T-Shirtu, który przedwczoraj pochopnie odłożyłam. Niestety okazuje się, że dziś duże sieci otwierają swe podwoje o 11.00 - 11.30. Trochę mnie to dziwi zważywszy liczbę przechodniów, która już o 10.00 z pewnością chętnie by coś kupiła. No ale co kraj to obyczaj: chwilę przechadzamy się wzdłuż Oxford Street i fotografujemy ciekawy wynalazek - budkę telefoniczną przerobioną na... budkę internetową z WiFi.
Cofamy się do Marble Arch i do Hyde Parku wchodzimy od strony Speaker's Corner, tradycyjnego forum swobodnego wypowiadania wszelkich poglądów - oczywiście pod warunkiem nieobrażania królowej. Kiedyś przemawiali tu Marks i Lenin, dziś członek społeczności muzułmańskiej nawołuje z plastikowego krzesełka do poszanowania swej religii.
Nieopodal tego żywego pomnika demokracji znajduje się kawiarnia uzurpująca sobie prawa do jego historycznej nazwy. Duża kolejka połączona z małym wyborem ciast zniechęca nas do skorzystania z jej oferty.
Idziemy dalej wzdłuż alejki równoległej do Park Lane liczącego sobie 159 hektarów parku, którego teren w połowie XVI wieku nabył od mnichów z Westminster król Henryk VIII, który Jakub I przemienił w tereny łowieckie i który w końcu w roku 1637 za sprawą Karola I stał się miejscem publicznym. Konstatujemy, że charakter tego terenu jest kompletnie inny niż naszych Łazienek - w Hyde Parku rzuca nam się w oczy płaskość terenu, wielkość trawników, dość mała liczba drzew i - charakterystyczna też dla reszty Londynu - dbałość o bezpłatną dostępność i dostosowaną do otoczenia dyskretną estetykę publicznych toalet.
Spacerowiczów z psami nie ma tu dużo, ale się trafiają. Sporo jest joggerów i ludzi uprawiających różne sporty - samotnie lub w grupach. Dużo osób korzysta też z leżaczków - udostępnianych po 1,60 funta za godzinę lub po 8 funtów za cały dzień. Opłaty za ich użytkowanie inkasują pracownicy parku w specjalnych strojach.
Dochodzimy do Serpentine - zbiornika wodnego przedzielającego park. Na jego brzegach przycupnęły kawiarnie - z jednej z nich korzystamy, bo miło jest pić kawę nad samym jeziorkiem.
Woda to kolejne możliwości rozrywki, z której ludzie ochoczo korzystają: po tafli przemieszczają się łódki i rowery wodne. Pływacy skupiają się w kąpielisku wyraźnie odgrodzonym od reszty zbiornika, natomiast spasione łabędzie i okazałe kaczki nie przejmują się żadnymi ograniczeniami - nie korzystają też niestety z publicznych toalet...
Idziemy zobaczyć fontannę zbudowaną na cześć Diany. Po drodze pod nogami zauważamy jeszcze inne elementy upamiętniające Księżną - a konkretnie marsz ku jej czci. Sama fontanna zaś - duża owalna konstrukcja otwarta w lipcu 2004 roku - to hołd w najlepszym tego słowa znaczeniu: skupiają się tu wszystkie dzieciaki z całego parku i piszcząc z radości taplają w wodzie. Radosne i krzepiące jest to miejsce.
Nieopodal pomnika Diany natrafiamy na zamyśloną czaplę z brązu - statuę, która w gruncie rzeczy przedstawiać ma egipską boginię natury Isis. W tak nowoczesnej formie wyobraził ją w 2009 roku rzeźbiarz Simeon Gudgeon. Wokół na chodniku zauważamy ułożone w spiralę płytki upamiętniające różne osoby - ułożono je w podzięce dla donatorów Centrum Edukacji Isis, którego czapla w Hyde Parku jest ambasadorką. Ci, którzy też chcieliby wesprzeć tę inicjatywę, mogą wrzucić pieniążek w otwór w cokole.
Dochodzimy do mostu i idziemy nim w kierunku Exhibition Road mijając po prawej stronie park Kensington i stojący w nim okazały Albert Memorial - pomnik ufundowany na cześć ukochanego męża przez królową Wiktorię po śmierci księcia na dur brzuszny w 1861 roku.
Dalej przechodzimy koło ambasad, Instytutu Goethego, kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich i docieramy do naszego kolejnego przystanku - Muzeum Wiktorii i Alberta zwanego w skrócie V&A.
To założone w 1852 roku największe muzeum sztuki i rzemiosła artystycznego w Londynie skrywa ponad 4,5 miliona różnych eksponatów, więc wizytę w nim warto zaplanować, żeby nie zwariować od nadmiaru wrażeń. Nie jest to łatwe - nawet gdy weźmie się plan sal przy wejściu, to i tak nie sposób nie zboczyć ze szlaku widząc na przykład... srebrne lwy naturalnej wielkości.
Na początku jednak jesteśmy zdyscyplinowane i idziemy wprost do sali z historią mody. W jej centrum jest akurat wystawa czasowa sukien ślubnych - koszt biletu 12 funtów, zakaz fotografowania i szkicowania. Na szczęście ekspozycję stałą można utrwalać - choć półmrok temu nie sprzyja.
Zaczynamy od rozłożystych sukien z końca XVIII wieku z pasującymi doń butami i kapeluszami. Dalej - idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara - przenosimy się do początków wieku XIX, kiedy to królowały suknie z podwyższonym stanem. Bawełniano-muślinową suknię ślubną z roku 1851 niejedna panna młoda założyłaby może nawet dzisiaj. Zwłaszcza z tak twarzową ludową chustą.
Welwetowy płaszcz wieczorowy uszyty w roku 1895 przez firmę Marshall & Snellgrove prezentowany w kolejnej witrynie zatrzymuje nas na dłużej. Co za detale! Nie mniej mistrzowską robotę widać też w kołnierzyku koronkowym z tego okresu zaprojektowanym przez Josefa Storcka.
Garconne look z lat dwudziestych i trzydziestych króluje za kolejnym rogiem. Nowe krótsze suknie pozwalały paniom poszaleć w rytm zwariowanego charlestona.
Dalej zatrzymują nas kostiumy kąpielowe z lat czterdziestych - już nieco odkryte, ale jeszcze nie frywolne. I niezwykła kreacja wieczorowa z naszytymi paskami ze złotej skóry zaprojektowana przez Jeanne Lenvin oraz pasujące do niej buty marki Jack Jacobus.
Idąc dalej zauważamy aluminiowo-bakelitową torebeczkę wyprodukowaną około roku 1940 - tyleż śliczną, co niepraktyczną. I na niej chyba kończy się Wielka Moda - eksponaty od lat sześćdziesiątych są coraz mniej eleganckie i zachwycające. Z przykrością konstatujemy, że historia mody to trochę historia degrengolady i przechodzenia do nadmiernej chyba prostoty. Witryna ostatnia nazwana została "radical fashion". Czy taka jest rzeczywiście dzisiejsza haute couture i prêt-à-porter - radykalna? Patrząc na finałowy eksponat mam pewne wątpliwości.
Z pierwszej kondygnacji wchodzimy na trzecią i po drodze do sali 100 z historią fotografii trafiamy na megakolekcję biżuterii (91-93). Zakaz fotografowania jest tu poniekąd oczywistością - nie martwię się zresztą bardzo, bo żadne zdjęcie nie oddałoby piękna szmaragdowej kolii z XIX wieku, sygnetów noszonych przez dobrze urodzonych czy złotych kolczyków... Eksponowane w podświetlonych witrynach precjoza zdają się błyszczeć jaśniej niż gwiazdy na niebie, a wzory z wieku XVII i XVIII do złudzenie przypominają "awangardowe" projekty współczesnych złotników. Kogo wystawa zainspiruje w sensie kreatywnym, może zasiąść przy komputerze i zaprojektować własny pierścionek.
Dalej w 90a oglądamy miniatury portretowe malowane na ceramicznych medalionach. By łatwiej było je podziwiać, przygotowano dla zwiedzających duże szkła powiększające.
Tuż obok znajduje się wystawa o jakże innym nastroju - ze ścian aż krzyczą plakaty propagandowe i społeczne. Jest tam egzemplarz obiecujący, że ruch Hitlera zniszczy międzynarodową finansjerę, są przerobione logotypy firm mających na sumieniu różne grzechy, a dalej - krzyczące kolorami plakaty reżimowe z różnych kontynentów.
Jednego zdjęcia nie zapomnę nigdy. Ron Haberle utrwalił na nim w roku 1970 wietnamskie rodziny zamordowane przez amerykańskich żołnierzy w My Lai. Wydrukowane w 500 egzemplarzach i uzupełnione o proste acz czytelne przesłanie (Question: And babies?, Answer: And babies.) pozwoliło przekonać część opinii publicznej do protestu przeciw wojnie.
Wstrząśnięta kolorowymi plakatami dochodzę do sali w całości czarno-białej. Pokazana jest w niej historia fotografii - od samych jej początków. Okazuje się, że Muzeum Wiktorii i Alberta jako pierwsze na świecie zaczęło kolekcjonować zdjęcia pierwsze okazy nabywając już w roku 1853.
Pierwsze eksponaty w sali 100 to oryginalne płytki
metalowe ze zdjęciami utrwalonymi zgodnie z metodą wynalezioną w roku 1839
przez Louisa Jacquesa Daguerre'a. Przyglądając im się z bliska zachwycam się
wiernością przedstawionych na nich szczegółów postaci.
Trzy zdjęcia z połowy XIX wieku uświadamiają mi, jak wcześnie fotografowie odkryli różne tematy i sposoby opowiadania o nich. Zdjęcie architektury w takiej formie mogłoby powstać nawet dzisiaj, akt sprzed 160 lat to wyraźnie dopracowane w postprodukcji zdjęcie studyjne, a drób przywodzi mi na myśl martwe natury starych mistrzów - choć przecież fotografia od samych swych początków chciała odciąć się od malarstwa.
Trzy zdjęcia z połowy XIX wieku uświadamiają mi, jak wcześnie fotografowie odkryli różne tematy i sposoby opowiadania o nich. Zdjęcie architektury w takiej formie mogłoby powstać nawet dzisiaj, akt sprzed 160 lat to wyraźnie dopracowane w postprodukcji zdjęcie studyjne, a drób przywodzi mi na myśl martwe natury starych mistrzów - choć przecież fotografia od samych swych początków chciała odciąć się od malarstwa.
Już w drugiej połowie XIX wieku zaczęła rozwijać się fotografia podróżnicza. Gdy oglądam wyblakłe odbitki - na przykład tę z hinduskimi kurtyzanami - udziela mi się zdziwienie światem, które przebija z tych kadrów.
Pierwsza połowa wieku XX to po pierwsze czas, w którym fotografia staje się tańsza i bardziej powszechna, po drugie zaś początek różnych stylów i kierunków - jedni artyści skłaniają się ku reportażom, inni ku artystycznemu przetworzeniu świata. Mi z tej części wystawy najbardziej zapadły w pamięć róże - ostatnia fotografia wykonana przez Edwarda Steichena przed początkiem I wojny we Francji. ich niewinność nabrała nowego znaczenia w obliczu nadchodzącej tragedii.
Zdjęcia z czasów międzywojnia zgromadzone w muzeum pokazują różne eksperymenty z perspektywą i kompozycją podejmowane przez fotografów, a te z drugiej połowy XX wieku
- osobistą
wizję świata ich twórców.
Trudno utrzymać dyscyplinę przy zwiedzaniu kolejnych sal, bo co i raz jakiś z daleka majaczy jakiś eksponat, który koniecznie trzeba zobaczyć… Jak na przykład kolumny Trajana ze 113 roku czy olbrzymie srebrne naczynie do chłodzenia wina z połowy XVIII wieku wyglądające jak chrzcielnica.
Trudno utrzymać dyscyplinę przy zwiedzaniu kolejnych sal, bo co i raz jakiś z daleka majaczy jakiś eksponat, który koniecznie trzeba zobaczyć… Jak na przykład kolumny Trajana ze 113 roku czy olbrzymie srebrne naczynie do chłodzenia wina z połowy XVIII wieku wyglądające jak chrzcielnica.
Przechodząc korytarzami i schodami na piętro I – bo nie sposób nie zajrzeć chociaż do słynnych zbiorów azjatyckich muzeum – zauważamy, że część zwiedzających korzystając z pięknej pogody relaksuje się na dziedzińcu V&A.
Eksponaty z Azji są tak liczne, że nie sposób ogarnąć ich myślą w czasie jednej wizyty. Zmieniamy więc strategię – wypatrujemy te z jakiegoś powodu szczególnie interesujące czy szczególne i podchodzimy do nich, by bliżej je poznać.
Już z daleka wzrok nasz przyciąga na przykład
finezyjna wielopiętrowa pagoda z porcelany.
Okazuje się, że to stworzone w Chinach na początku XIX wieku cudo zakupił król Jerzy IV do orientalnego pawilonu
w Brighton.
Dalej w oko wpada mi zabawny urynał w kształcie tygrysa z otwartą paszczą (VI wiek, Chiny). Cóż, świat należy do odważnych - albo po prostu korzystając z tego utensyliom nie należy za bardzo uruchamiać wyobraźni.
Dalej w oko wpada mi zabawny urynał w kształcie tygrysa z otwartą paszczą (VI wiek, Chiny). Cóż, świat należy do odważnych - albo po prostu korzystając z tego utensyliom nie należy za bardzo uruchamiać wyobraźni.
Figurek z porcelany generalnie jest tu nie mało – starodawni wojownicy stoją obok całkiem współczesnych postaci. Trzeba przyznać, że Liu Xun, pisarz uznawany za najwybitniejszego chińskiego autora XX wieku, odtworzony został z niebywałym realizmem.
Pozostawiającą zdecydowany niedosyt wizytę kończymy w salach ze zbiorami średniowiecznymi. Podziwiamy tam drewniane ołtarze skrzydłowe i ciekawy pomysł na połączenie odpoczynku i edukacji.
W V&A jest takie bogactwo wystaw, że przechodząc między salami czujemy się, jakbyśmy wędrowały przez różne kraje, epoki, ba – nawet wszechświaty. Albo jak we wnętrzu dużej encyklopedii. Niezwykłe jest to miejsce, przy kolejnej wizycie w Londynie na pewno nie będę mogła oprzeć się pokusie odkrycia kolejnych ukrytych w nim skarbów.
Autobusem
74
udajemy się na Baker Street, by zrobić sobie zdjęcie z Sherlockiem Holmesem i zjeść lunch. Po drodze mijamy
słynnego Harrodsa przy Brompton Road.
Chwilę krążymy w poszukiwaniu czegoś smacznego przy okazji obserwując akcję kibiców pod pubem sprawnie nadzorowaną przez Bobbych w mundurach. Mijamy restaurację, której specjalnością są burgery dla smakoszy i zasiadamy we włoskiej Stradzie. Piwo Peroni, pizza ze szparagami i risotto z owocami morza to niestety nasz ostatni posiłek w Londynie.
Odbieramy bagaże z hotelu, ostatnie drobne inwestujemy w apaszki w sklepiku o niewiarygodnie koherentnym asortymencie i pociągiem ze stacji Farringdon dojeżdżamy do Luton. Przykro jest żegnać się z tym miastem tak pełnym atrakcji, które przez trzy dni zaledwie udało się liznąć. Dobrze, że chociaż udaje nam się zabrać do warszawy londyńską słoneczną pogodę.
ZAPRASZAM TEŻ NA INNE LONDYŃSKIE SPACERY:
No comments:
Post a Comment