Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

12.26.2012

/BAYERISCHER WALD/ Wigilijny kurczak


Wigilia, godzina 16.00. Leżę na łóżku do masażu i rozkoszuje się rytuałem antystresowym. Rok temu o tej porze walczyłam z makówkami, dwa lata temu lepiłam niezgrabne uszka. A dziś laba na całego. Trochę mi głupio, pytam się masażystki, czy nie jest nieszczęśliwa, że pracuje w taki dzień. A ona na to, że uwielbia swoją pracę, bo dzięki niej pomaga ludziom. 

Wigilia, godzina 18.00. Na stół wkracza pierwsze danie wieczerzy, jakże różne od naszego barszczyku i grzybowej: aromatyczny rosół z pyzą ziemniaczaną. Mimo braku karpia, uszek i śniegu za oknem (dziś w Monachium było 20 stopni na plusie, więc biała pierzynka wokół hotelu zdążyła stopnieć), gwiazdkowy nastrój szybko wkracza do restauracji, w której siedzimy przy stoliku z sympatyczną parą Niemców. Rozmawiamy o zwyczajach - najbardziej tradycyjnym daniem wigilijnym w Bawarii są chyba kiełbaski z sałatką ziemniaczaną. A w pierwszy dzień Świąt koniecznie indyk. Z coraz większą niecierpliwością czekamy na główny punkt dzisiejszego menu. I jest: aromatyczny i pięknie zrumieniony kurczak z rożna (a więc jednak nie kiełbaska), a do niego kwaskowa Kartoffelsalat



Gdyby ktoś dziesięć lat temu powiedział mi, że w Wigilię będę wcinać drób w hoteliku w Bawarii popijając go piwem pszenicznym, to pewnie bym nie uwierzyła. A jednak magiczny nastrój Świąt nie zależy od doboru potraw ani od ilości śniegu za oknem... Ważniejsze, by mieć przy sobie bliskich.



Pierwszy dzień Świąt, godzina 11.00. Rok temu przy stole z rodziną, dwa lata temu przy "Gwiezdnych Wojnach". A w tym roku - w odprężającej kąpieli termalnej. W Bad Füssing jest w czym wybierać: trzy pływalnie ze zdrowotnymi wodami leczącymi różne przypadłości, a wokół nich kawiarenki nie narzekające na brak gości. Jedziemy do Europatherme, która reklamuje się jako "klejnot" miejscowości. Tutejsza woda termalna pozwala wzmocnić odporność, przyśpiesza gojenie ran i przemianę materii. A do tego tak sympatycznie bulgoce! Z dodatkowo płatnych atrakcji jest tu basen z wodą siarkową oraz tężnia. No i oczywiście sauny - szczególne wrażenie zrobiła na mnie tradycyjna bania z drewnianymi kubłami i orientalnym wystrojem.



Po kąpieli nie ma jak słodycz banana split. Zwłaszcza jeśli można zjeść je w kawiarni "Niebo", czyli w "Cafe Himmel" na przeciwko term. Kuracjuszki w odświętnych sukienkach śmieją się perliście, panowie całują rączki i zamawiają capuccino dla wszystkich - uzdrowiskowy nastrój jest jednak nie do podrobienia. Czuję się tu trochę jak w "Wiedeńskiej" w Ciechocinku. "Czechoczynek" to nota bene obok "piwo" i "czeszcz" jedno ze słów, które umie wymówić każda moja niemiecka przyjaciółka - bo wszystkie zdążyłam już zabrać do tego kultowego kurortu.



Czymże byłby świąteczny wyjazd do Niemiec bez rundki po Weihnachtsmarktach - zwanych tu w Bawarii Christkindlmarktami. W tym roku pobiłam własny rekord odwiedzając ich aż pięć w dwóch landach, Badenii-Wirtembergii i Bawarii: w Stuttgarcie (pierwsze miejsce w kategorii "niemożebnie zatłoczony"), w Tybindze (tematyczny - czekoladowy) oraz w Passau, Straubing i Deggendorf.



O highlightach świątecznych jarmarków długo by opowiadać. Na pierwszym miejscu z pewnością jest grzane wino (Glühwein), na życzenie wzbogacone łykiem rumu lub innego alkoholu (wersja "mit Schuss"). Stałym punktem wszystkich są też stoiska z kiełbaskami, potrawami regionalnymi i naleśnikami francuskimi crepes. W różnych konfiguracjach pojawiają się budki z ceramicznymi domkami, ozdobami świątecznymi, jedzeniem, czapkami i szalikami. Dodatkowo w Stuttgarcie na harmoszkach przygrywali nam Rosjanie, a magicy wyczarowywali megabańki mydlane.


 

W Tybindze zachwycił nas konkurs na najpiękniejszą rzeźbę z czekolady, a w Deggendorf wysłuchaliśmy koncertu zagranego na rogach myśliwskich. Z kolei specjalnością Weihnachtsmarktu w Straubing były choinki reklamowe z wizytówkami lokalnych sklepów i dom zamieniony w kalendarz adwentowy.



Ale największą ciekawostkę udało mi się wypatrzyć w Straubing na witrynie sklepowej nieopodal jarmarku - skrzaty ogrodowe w wersji... controversial.



24 grudnia rano sklepy jeszcze pootwierane, więc biegnę na mały shopping. W salonie K&L Ruppert - nieznanej u nas bawarskiej sieci sklepów działającej od 1962 roku i do dziś znajdującej się w rękach właścicielskich - wybieram kilka ładnych swetrów. Wychodząc z przymierzalni natykam się na sympatyczną sprzedawczynię, która pyta się, czy mogłaby oznakować i zanieść do kasy wybrane przeze mnie ubrania. Na każdą metkę nakleja swój osobisty kod paskowy i w ten sposób zarabia punkty do premii. Bardzo dziękuje mi za przysługę - że może nakleić kody mimo że nie doradzała mi przy zakupie. Ciekawy system.

W okolicy - czyli w Bayerischer Wald - tyle pływalni, że trudno wypróbować wszystkie. Zwłaszcza, że w każdej z nich można zażywać kąpieli działających zbawiennie na inne schorzenie. Za radą lokalesa, kucharza z naszego hotelu, jedziemy do Bad Griesbach. Tutejsza Wohlfühltherme ma najbardziej nasyconą fluorkami wodę termalną w Europie. Można się tu spławiać w trzynastu różnych basenach - z których część jest w hali, a część pod gołym niebem - zapewniając odprężenie mięśniom i aktywizację układowi krążenia. Trzy sauny parowe z olejkami eterycznymi dostępne są tu bez dopłaty plus parking za darmo - same zalety. A relaks w buzującej wodzie - bezcenny. 




Czymże byłby wyjazd do Bawarii bez podziwiania tutejszych pereł architektury. Tym bardziej, że to okres szopek i choinek, które dodatkowo ozdabiają wnętrza kościołów. Po wrzuceniu pieniążka niektóre szopki rozświetlają się: Maryja kołysze Jezuska, a trzej królowie skłaniają się z powagą. O barokowych wnętrzach pisać można by nieskończenie... Więc napiszę tylko o niezwykłej bazylice Asam w Osterhofen-Altenmarkt. Nazwę swą wzięła ona nie od indyjskiej prowincji, lecz od nazwiska genialnych rzeźbiarzy, którzy wyposażyli jej wnętrze. Powstała w XVIII wieku, po pożarze, który strawił jej poprzedniczkę. Miała to szczęście, że stworzył ją Johann Michael Fischer, jeden z najznamienitszych architektów tamtych czasów, a jej wnętrze ozdobili inni geniusze, wspomniani bracia Asam. Biel, złoto, misternie kręcone kolumny, dostojne stalle... Każdy detal, rzeźba, stiuk zachwyca doskonałością.



Wracając do szopek. Do muzeum miejskiego w Deggendorf dobiegamy na pół godziny przed zamknięciem. Warto się było śpieszyć - jest tam właśnie wystawa czasowa z 200 figurkami z barokowej szopki. Najstarsze z nich datowane są na drugą połowę XVII wieku. Mierzące około 35 centymetrów postaci ustawione są w trzynaście scen biblijnych. Łatwo je rozpoznać - ucieczka z Egiptu, ostatnia wieczerza, Trzej Królowie, ukrzyżowanie...


 
Najbardziej jednak zapadną mi w pamięć misterne miniatury porcelany i jedzenia w scenie przedstawiającej wesele w Kanie Galilejskiej, w szczególności miniświniak na owalnym talerzu. I witryna obnażająca tajniki rzemiosła lalkarzy tworzących szopkę.




Drugi dzień Świąt, godzina 14.00. Piję kawkę z prądem w urokliwej kawiarence przy rynku w Erding i jem placek z rabarbarem. Do lotniska jeszcze 20 minut jazdy. Sylwester w tym roku spędzę mniej egzotycznie niż Boże Narodzenie.





***
Zapraszam też na moje filmy o zimie w Bawarii i o atrakcjach Weihnachtsmarktów:






  



 

11.04.2012

/BAWARIA/ Bawarska jesień


W Warszawie deszcz i ziąb... Złota polska jesień przeniosła się najwyraźniej za naszą zachodnią granicę - do Bawarii, a konkretnie do Oberbayern, czyli Górnej Bawarii. To miejsce jest chyba rzeczywiście szczególnie upodobane przez Pana Boga - choć już listopad, tu słońce nagrzewa zieleniąca się jeszcze trawę i złote liście do niewiarygodnych dwudziestu stopni. Kot wygrzewa się na masce naszej Kugi, krowa uśmiecha się do kamery, a ustrojone na paradę konie dumnie prezentują kokardki na ogonach.




Z Bawarią nieodłącznie kojarzy mi się pozdrowienie, które używane jest też zresztą powszechnie w Austrii i innych katolickich rejonach krajów niemieckojęzycznych - szczególnie zaś właśnie tu, na południu. "Grüß Gott", czyli "Pochwalony". Tak tradycyjnie pozdrawiają się starsze osoby. Ale nie tylko. Nas w ten sposób przywitał przy wsiadaniu na pokład samolotu Lufthansy sympatyczny młody steward. Pewnie dlatego, że tym razem jadąc do Oberbayern nie zapomnieliśmy wziąć ze sobą elementów ludowych - w końcu z szarotką na klapie w bawarskich miasteczkach wygląda się znacznie mniej  turystycznie niż bez niej. Dzień później usłyszałam to pozdrowienie również w najbardziej chyba groteskowej z możliwych sytuacji. W saunie parowej w Bad Endorf siedzi pięcioro golasów płci obojga wdychając olejek eteryczny o zapachu leśnym. Wchodzi szósty - też goły jak święty turecki, bo do Dampfbadu nie bierze się nawet ręcznika - i wita nas uprzejmym... "Grüß Gott" właśnie. Cóż, może ma to swoje uzasadnienie: w końcu wszyscy siedzimy w saunie właśnie tak, jak stworzył nas Pan Bóg (i - jak żartobliwie dodaje Tytan Popu - uformował McDonald's)...


Sauna to doskonałe miejsce na jesienny wieczór. Ta przy termach w Bad Endorf jest jedną z moich ulubionych. To uzdrowisko ma się czym poszczycić - jak informuje tablica przy wejściu tutejsze źródła solankowo-jodowe są jednymi z najbardziej nasyconych dobroczynnymi pierwiastkami w Europie. Miło jest kurować się w dwóch jacuzzi, rwącej sztucznej rzece oraz w pięknie podświetlanych basenach w hali i pod gołym niebem; woda ma temperaturę 34 stopni, więc nawet w listopadzie nie brakuje chętnych do oglądania gwiazd przy masujących dyszach. Saun też jest tu co niemiara. Prócz tradycyjnej fińskiej, parowej i ziołowej znajduje się tu sauna ziemna - w chatce, do której trzeba na golasa przebiec po trawniku - i sauna ze światłem podczerwonym, w której można ukoić mięśnie przy muzyce klasycznej. Dla miłośników nagich kąpieli jest mały basen - też bezpośrednio pod rozgwieżdżonym niebem. Z lokalnych ciekawostek - o konieczności wzięcia prysznica przed wejściem do wód termalnych przypomina żartobliwy plakat z "checklistą", co należy umyć.




W listopadowy wieczór sauna pęka w szwach. Ludzie w każdym wieku, galeria mniej lub bardziej fantazyjnych tatuaży. Pary wmasowują w siebie nawzajem balsamy, co odważniejsi wskakują nagrzani do minibsenu z zimną wodą. Nikt nie myśli o swych nieokrytych niczym niedoskonałościach. No może do momentu - a moment taki zdarza się zawsze - gdy do sauny wchodzi jakaś bogini (wbrew rozpowszechnianym poglądom istnieją one w naturze, bez fotoszopa). Gdy taka bogini przekracza próg sauny, panie się kulą, a panowie wyprężają torsy.


Sauna to oczywiście nie jedyna atrakcja uprzyjemniająca jesienny urlop w Oberbayern. Natura mieni się paletą ciepłych barw, więc nawet przejażdżka samochodem jest niezwykłym przeżyciem estetycznym. A co dopiero spacer! Wjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym na Hochries - dziś tylko do pierwszej stacji, bo na szczycie szaleje fen. Ta góra to prawdziwa mekka downhillowców. Jako spacerowicze jesteśmy w
zdecydowanej  mniejszości - 90% korzystających z transportu w górę to opatuleni kosmici w ochraniaczach i kaskach ze swoimi ubłoconymi rowerami. Meta zjazdu jest szczególnie ekscytująca - wypada pośrodku parkingu, więc właściciele co lepszych aut ustawiają je z dala od bramki, choć muszą przez to iść dalej do kolejki. 




Idziemy ze stacji pośredniej pod górkę: pogoda piękna, ale rzeczywiście zdrowo wieje. Krótki przystanek przy kapliczce, fotka na skale. Aż kręci się w głowie od nadmiaru świeżego powietrza. W drodze powrotnej zupa i piwo w urokliwym schronisku na Moserboden Alp. I jedziemy dalej.




Jadąc samochodem, zwłaszcza po zmroku, warto prócz pilota mieć w aucie wypatrywacza dziczyzny. Lisy i sarny hulają o tej porze szczególnie żwawo i przebiegają na ślepo drogi w najmniej oczekiwanym momencie. Znaki ostrzegające przed zwierzyną trzeba traktować bardzo poważnie - i najlepiej zwolnić mimo bardzo liberalnych ograniczeń prędkości. Po zmroku po obu stronach szosy rozbłyskują w reflektorach dodatkowe niebieskie odblaski umieszczone po zewnętrznych stronach słupków. Mają odstraszać zwierzaki od nieprzemyślanych przebieżek. Nie są niestety w 100% skuteczne - nam w ciągu kilku dni drogę przebiegł zarówno lis, jak i jeleń. 


Dziczyzna to prócz żywej ozdoby Bawarii również lubiany przysmak. O smakowitościach tradycyjnej kuchni tego regionu mogłabym pisać długo i kwieciście. Ale wspomnę tylko o highlightach: wołowinie w sosie  z gorgonzoli, przysmaku Gasthofu
Höß w Bad Feilnbach oraz szpinakowych knedlach w "Schneiderwirt" w Nußdorf am Inn. Ze ścian spoglądały na nas poroża, z kuchni dobiegały zapachy smażonej cebulki, w uszach mieszał się gwar rozmów, piwa zgrabnym ruchem nalewały kelnerki w tradycyjnych bawarskich strojach ludowych, a my rozkoszowaliśmy się smakiem tych po trosze tradycyjnych, a po trosze innowacyjnych potraw.




Wróćmy do spacerów. Trudno wyobrazić sobie piękniejszy widok niż Chiemsee o zachodzie słońca. Pomost, z którego widać mieniącą się taflę jeziora i przeglądające się w niej Alpy. Koloryt z minuty na minutę coraz bardziej podchodzący czerwienią... I delikatnie przełamana szumem jesiennych liści cisza dodająca powagi i zadumy temu miejscu.




Cisza to też sprzymierzeniec w kontemplowaniu pereł architektury sakralnej, których w Bawarii jest co niemiara. W samym tylko Altötting stojąc na Kapellplatz z jednej strony ma się kościół katolicki, z drugiej ewangelicki, a po środku kaplicę skrywającą obraz słynącej z cudów Czarnej Madonny (którego niestety nie wolno fotografować). Kaplica ta - zbudowana między XVIII a X wiekiem - jest jednym z najbardziej uczęszczanych miejsc pielgrzymek w Europie. Ściany zewnętrzne szczelnie przykryte są obrazami wotywnymi namalowanymi przez wiernych w podziękowaniu za cuda.




To zaiste niezwykła galeria - obok niewprawnego malunku przedstawiającego cudowne ozdrowienie wisi przykurzona scena wojenna. Podziękowaniu za uratowanie życia przejechanemu przez furmankę dziecku sporządzonemu w latach trzydziestych towarzyszy bliźniacze niemal podziękowanie z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku - tyle że na obrazku zamiast fury jest traktor. Chodząc wokół kaplicy poznajemy tysiące losów ludzkich.




Inna ciekawa budowla sakralna tego regionu to Kirche St. Johan Baptist und Heiligkreuz w Westerndorf am Wasen. Ma nietypowy dla budowli barokowych okrągły kształt zwieńczony czarną kopułą o kształcie główki cebuli. To zbudowane w XVII wieku cudo zwraca uwagę w krajobrazie swym nieco orientalnym wyglądem. Wokół kościoła jest cmentarz z charakterystycznymi dla Niemiec wypielęgnowanymi grobami ziemnymi. Niektóre z nich wyglądają niczym małe ogródki japońskie. Kaplica otwarta - w środku dramatyczny kontrast jasnych ścian i czarnych elementów wystroju - a do tego nowoczesny żyrandol potęgujący wrażenie intrygującej niespójności wnętrza.




Trzecie odkrycie listopadowego urlopu w Oberbayern to nie sama budowla sakralna, lecz znajdujący się w jej pobliżu historyczny agregat chłodniczy. Po wyjściu z kościoła parafialnego pod wezwaniem świętych Marinusa i Anianusa w Rott am Inn, na pobliskim murze można podziwiać wystawiony w szklanej gablocie wynalazek Carla von Linde wyprodukowany w jego fabryce na początku XX wieku. Robi wrażenie - szczególnie swymi imponującymi rozmiarami. 




Z ciekawostek, o których nie piszą w przewodnikach, wspomnę jeszcze o jednej. To niepozorna brama w  Mühldorf, historycznym miasteczku nad rzeką Inn. Ktoś stworzył tam prawdziwą galerię osobliwości - z chodnika wyrasta grób psa, na ścianie lśni szklana Myszka Miki, nieopodal kręci się młynek modlitewny.  




Żuraw z metalu dziobie bruk, łeb byka łypie ze ściany, a z kranu pod czerwoną diabelską maską można napić się wody. Mikroświat cudów na kilku metrach kwadratowych podwórka.




Pisząc o Mühldorf nie sposób wspomnieć jego ładniejszego brata - Wasserburga. On też leży nad rzeką Inn - a nawet NA rzece Inn, na półwyspie połączonym z lądem wąskim paskiem gruntu. Miasteczko to można w całości ogarnąć wzrokiem z punktu widokowego, warto też wejść przez historyczną bramę i pobłądzić między kolorowymi domami. W jednym z nich skrywa się sklep ze stoma gatunkami kaw i czekoladkami z całego świata, w innym - kawiarnia Obermaier, w której serwują pyszne capuccino.




 

Trzecia perełka tej okolicy to Neubeuern, które w roku 1981 wygrało konkurs na najpiękniejszą wioskę w Niemczech. Nietrudno zgadnąć, dlaczego - ściany niemal wszystkich tutejszych domów zdobią kolorowe malunki iluzjonistyczne (tak zwane Luftmalerei), które nadają temu miejscu iście bajkowego flairu. Z daleka obrazki wydają się trójwymiarowe, z bliska zachwycają dbałością o detale. Warto po schodkach wejść na górujący nad osadą zamek z XII wieku i podziwiać widok na idylliczną okolicę. 
 

Co jakiś czas we wsi organizowany jest targ. Kolorowe stragany wypełniają szczelnie uliczki - konkurując z malowidłami. W jednej budce można kupić trzydzieści rodzajów musztard, w innej kapelusiki ludowe, w kolejnej ubrania z Indii, w dalszej ozdoby wycinane z drewna. Sól z Himalajów, miody z Bawarii, plecione koszyki. Czego tu nie ma! Szkoda, że ludowy pas pięknie uwydatniający talię to koszt aż 70 euro... Ale małą przypinkę z szarotką można kupić już za 2,50. 



Aż trudno uwierzyć, że gdzieś może być więcej barw, wrażeń i gości niż na tym niezwykłym bazarze. A jednak. Leonhardiritt to wydarzenie, które nie sposób opisać słowami, a nawet oddać na zdjęciach. Ta doroczna parada koni połączona z procesją i mszą polową odbywa się w różnych zakątkach Bawarii od połowy XV wieku w okolicach 6 listopada, dnia świętego Leonharda von Limoges, patrona między innymi rolników, kowali i górników. 




Jedziemy do Lippertskirchen. Parkujemy na zorganizowanym specjalnie parkingu, z aut wysiadają już ubrani po bawarsku panowie i dziewczyny w tradycyjnych sukienkach. W kierunku kościoła jadą przystrojone wozy, konie machają ogonami z kokardkami. Najpierw odprawiana jest uroczysta msza polowa, potem cały ogromny orszak na 50 wozów poprzetykany amazonkami na błyszczących koniach trzykrotnie objeżdża trasę procesji. Na co którejś furze przygrywa orkiestra, czwórka kasztanek ciągnie święty obraz, za nią na innym wozie jedzie miniatura tutejszego kościoła. Nastrój uroczysty; w uczestnikach spektaklu widać radość uczestniczenia w tak starym obyczaju. Konie trochę się denerwują, nawet ksiądz ostrzega przed zbytnim zbliżaniem się do zwierząt. Mimo kilku niesubordynacji nieparzystokopytnych orszak sprawnie posuwa się do przodu.




Jesienne dni w Oberbayern okraszone ciepłym słońcem minęły jak z bicza trzasnął. Lotnisko w Monachium, piąta rano. Na ławkach śpią podróżni. Flughafen München budzi się z nocnego snu. Obsługa uruchamia maszyny do automatycznego baggage drop offu - w sierpniu jeszcze ich tu nie było. Wylatuję z żalem... Przylatując tu bardziej czułam się, jakbym wracała do Bawarii, niż do niej przyjeżdżała.   

 

 


ZAPRASZAM TEŻ NA MOJE FILMY O ATRAKCJACH BAWARII: