Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

6.11.2012

/AMSTERDAM/ Uśmiech żółtego buldoga


Wenecja Północy z 1500 mostami i ponad 100 km kanałów. Miasto miliona rowerów. Metropolia, w której unosi się zapach marihuany, a z oświetlonych czerwonymi jarzeniówkami okien wyglądają dziewczyny w bieliźnie - lub bez. Te wszystkie określenia pasują równie dobrze: Amsterdam to miasto, gdzie w witrynie secesyjnej kamienicy sprzedawane są silikonowe imitacje kobiecych piersi, obok nobliwej księgarni do przechodniów uśmiecha się buldog - symbol najbardziej znanej i najstarszej sieci coffee shopów w mieście, a koło stoisk z kwiatami na Nieuwmarkt ktoś właśnie korzysta z osłoniętego ażurową ścianką z metalu ulicznego pisuaru.


W Amsterdamie można znaleźć to, czego się szuka - i zobaczyć takie oblicze miasta, jakie chce się ujrzeć. Piękne kamienice z ukwieconymi oknami i gankami, przy których przejeżdżają stada oczyszczarek ulicznych dbając o czystość miasta lub przykryte wielowarstwowym graffiti wąskie uliczki. Kolorowo ubranych uśmiechniętych Amsterdamczyków lub żebraków i prostytutki o wszystkich możliwych odcieniach skóry. Muzeum van Gogha lub obdrapany erotic theatre, w którym na żywo odgrywane są akty kobieco-kobiece, męsko-męskie i mieszane.


Pierwsze spotkanie z miastem to Schiphol, czwarte co do wielkości lotnisko w Europie pod względem nasilenia ruchu pasażerskiego. Już tutaj można odczuć przedsmak tego, co na amsterdamskich ulicach rzuca się w oczy na każdym kroku - wokół terminali znajdują się liczne sklepiki z pamiątkami wszelkiej maści: od biało-niebieskiej porcelanowej solniczki w kształcie penisa po specjalną smycz do noszenia na szyi butelki z wodą. Lotnisko jest przyjazne dla pasażerów - można skorzystać z otwartego tarasu i zrelaksować się na nim na leżaczku wśród roślinności, przysiąść pod sztucznym drzewem lub za 2 euro dać się wymasować przez 5 minut maszynie shiatsu z cudownie miękkim fotelem.


Kolejny obraz to bardziej historyczne oblicze miasta: dworzec główny. Gmach go mieszczący stoi na sztucznej wyspie na 8700 drewnianych palach. To zbudowane pod koniec XIX wieku dzieło słynnego architekta P. J. H. Cuypersa jest jedną z wizytówek miasta. Stamtąd tramwajem 26 jedziemy do Ijburg - również usypanej ludzkimi rękami wyspy; znajduje się ona 20 minut jazdy na wschód od centrum Amsterdamu i przyciąga osoby zainteresowane nowoczesna architekturą, której na niej nie brakuje. 


Mieszkamy w przytulnym Lieve Nachten w pokoju nazwanym "Pożegnanie z Afryką". Budynek z zewnątrz zwraca uwagę żywymi barwami, w środku zaś zachwyca loftową konstrukcją i eklektycznym wystrojem. Przed naszym pokojem śpi kot, a ze ścian nad łóżkami patrzą na nas ceramiczne główki małych podobizn buddy. Właściciele, rodowici Amsterdamczycy, służą radą i odlotowymi śniadankami, na których serwują pomidory z własnego ogrodu i jeszcze ciepłe placki z rabarbarem. Czujemy się tu jak w domu - tym bardziej, że klucz wraz z powitalnym liścikiem czeka na nas w kopercie przyklejonej do drzwi budynku; nawet nie pod słomianką :-) Właścicielka śmieje się, gdy zapewniamy, że będziemy polecać jej B&B - i stwierdza, że nie trzeba, bo zawsze ma komplet gości.


W Amsterdamie jest kilka znanych muzeów - Muzeum van Gogha, Rijksmuseum czy Muzeum Ruchu Oporu; jest też kilka nietypowych - np. muzea tatuaży, haszyszu i łodzi mieszkalnych. Do tych pierwszych ustawiają się kilkusetmetrowe kolejki - rekordzistą jest, mogące pochwalić się zbiorami 200 obrazów, 400 rysunków i 700 listów mistrza, van Gogh Museum, gdzie na wejście trzeba byłoby poczekać dobre 3-4 godziny. Cóż, pozostaje nam wizyta w sklepiku, w którym można nabyć apaszkę, długopis, notes lub lusterko z kopią "Słoneczników" czy "Gwiaździstej nocy w Arles" oraz całą masę innych pomysłowych drobiazgów.


Mimo deszczu tłum kłębi się też na słynnym targu kwiatowym Bloemenmarkt. Stragany, na których można kupić dziesiątki gatunków tulipanów w formie cebulek i sadzonek, cięte kwiaty żywe i ich drewniane kopie, a nawet rośliny mięsożerne i bonsai, znajdują się na łodziach zacumowanych na kanale Singel. Widać to dopiero, gdy spojrzy się na targ od drugiej strony - niejako od tyłu. Na przeciwko straganów wszechobecne sklepy z pamiątkami kłujące w oczy pomarańczem, narodową barwą Holendrów, której obecność wzmogła się znacznie przed rozpoczęciem mistrzostw Europy w piłce nożnej. Reklamy Euro 2012 są tu nota bene na każdym kroku - na proporczykach nad ulicami, na billboardach, a nawet na zabawnych zawieszkach na pomnikach.


Grzechem byłoby nie zeksplorować przewagi konkurencyjnej Amsterdamu nad innymi stolicami Europy przyciągającej do tego liberalnego miasta rzesze turystów. Tym bardziej, że toczy się coraz więcej dyskusji nad zakazem sprzedaży używek przyjezdnym - zakaz taki ma być ponoć wprowadzony już w tym roku. Nad kanałem koło Red Light Districtu przy Oudezijds Voorburgwal "buldog" za "buldogiem" - słynna sieć coffee shopów z tradycjami ma tu kilka swoich filii, hotel i sklepik z pamiątkami, gdzie można kupić bluzę lub zapalniczkę z kultowym logo przedstawiającym żółty pysk psa. Hasz, marihuana, grzybki, muffiny z trawką - karta jest wypasiona, ale nie ma w niej... piwa. W większości coffee shopów nie sprzedaje się alkoholu ze względu na obowiązujący w Holandii zakaz serwowania go w takich miejscach - ale co ciekawe, niektóre mniejsze coffee shops go łamią.

Mieszanki haszyszu i marihuany posegregowane według mocy, gotowe skręty po 4-5 euro, czekoladowe muffiny ze zmiksowaną trawą, przypominające kształtem małe purchawki różne odmiany psilocibes z dokładnym opisem działania (po jednych można wejść w świat kolorowych zwidów, po innych śmiać się do rozpuku)... Nad barem psychodeliczne dekoracje wyglądające jak gigantyczne kapelusze muchomorów, z kontuaru spogląda wesoło plastikowy buldog. Wizyta w pachnącym słodkim dymem coffee shopie to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Szkoda, że obok zakazu wejścia dla osób niepełnoletnich pojawi się na nich niebawem również zakaz wstępu dla turystów.



Skoro o niedogodnościach dla turystów mowa - prawdziwą trudność nastręcza tu znalezienie restauracji oferujących dania kuchni holenderskiej. Można za to odwiedzić restauracje tybetańskie, włoskie, chińskie oraz steakhouse'y - zwłaszcza tych ostatnich zdecydowanie tu nie brakuje. Z dań kojarzonych z Holandią najłatwiej dostać frytki (a właściwie często gigantyczne fryty) serwowane tu tradycyjnie z majonezem lub sosem serowym oraz naleśniki sprzedawane w licznych pancake house'ach. W jednym z tego typu przybytków nieco skonfundowały nas ostrzeżenia w toalecie - dziwne, że w coffee shopach takich nie ma.



Konfuzję wywołuje też u nowoprzybyłych do miasta system kasowania biletów. Komunikacja miejska jest tu wprawdzie dobrze rozwinięta i tania - koszt biletu trzydobowego na wszystkie linie to około 15 euro - ale za to dość dziwnie zorganizowana. Przy każdym wejściu i wyjściu z tramwaju trzeba przykładać kartę do czytnika (nie udało nam się rozgryźć po co, ale głos z mikrofonu przypominał o tym na każdym przystanku), co bardzo spowalnia ruch pasażerów z i do pojazdu. Dodatkowo w połowie tramwaju znajduje się kantorek, w którym u konduktora można kupić bilet czy zasięgnąć rady - co też powoduje z reguły przestoje. Konduktor cieszy się, że państwo stworzyło mu miejsce pracy i z własnej inicjatywy mówi coś czasem o mijanych obiektach lub strofuje młodzież, by ustąpiła miejsca starszym.




Wróćmy do okolic "buldoga". Od Oudezijds Voorburgwal po obu stronach kanału odchodzą wąskie uliczki, na których nie tylko wieczorem trochę jak w ZOO w przeszklonych od frontu minipokoikach, których niemal całą powierzchnię zajmuje łóżko, toaleta i umywalka, prężą się kobiety różnego wieku, rasy i figury. Młode Azjatki stoją we dwie w białych stringach lśniących w ultrafioletowym świetle. Pulchna blondynka z obwisłym brzuszkiem zasuwa ze złością kotarę na widok naszych ciekawych spojrzeń. Apetyczna czekoladowa piękność zachęca przechodnia ruchem ręki do wejścia do jej kabiny. W części podświetlonych na czerwono okien kotary są zasłonięte - widocznie ubito tam już cielesno-finansowy deal. Jedna z kobiet wygraża nam na widok mojej próby cyknięcia fotki. A przecież czerwona dzielnica przyciąga głównie turystów, a nie klientów - dlatego można w niej nawet skorzystać z usługi zrobienia sobie za kilka euro zdjęcia w bieliźnie w podświetlonym oknie. 


Facet w drzwiach erotycznej wersji Moulin Rouge zachęca nas do wejścia słowami "Do you want a big one for a change?"... Jakoś nam tym nie zaimponował. Wolimy zwiedzić kolorowe sexshopy z bogatymi działami BDSM, kolekcją pejczy i kajdanek, silikonowymi kopiami różnych interesujących fragmentów ciała, śmiesznymi wibrującymi kaczkami, setkami filmów. Są tu też sklepy dla osób konkretnych orientacji - np. gay/lesbian. Przypomina mi się Kundera: "Z jednej strony stoją domy, a za wielkimi pastelowymi oknami podobnymi do wystaw sklepowych znajdują się małe pokoiki kurew, które rozebrane do bielizny siedzą tuż przy szybie w fotelikach wyściełanych poduszkami. Wyglądają jak wielkie znudzone kotki. Drugą stronę ulicy tworzy wielki gotycki kościół z czternastego wieku. Pomiędzy światem kurew i światem bożym unosi się niczym rzeka między dwoma królestwami intensywny smród moczu."



Dochodzimy do wniosku, że deszcz w tym mieście chyba NIGDY nie przestaje padać i czekanie na słońce mija się z celem. Dlatego by dać podeschnąć przemoczonym stopom idziemy do jednej z licznych przystani z płaskimi oszklonymi stateczkami motorowymi. Są zadaszone, więc nawet w dzień z pogodą pod buldogiem można się nimi wybrać w podróż po kanałach na rzece Amstel. 14 euro za bilet i wsiadamy. Trasa wiedzie po Herengracht, Prinsengracht i Keizersgracht - trzech głównych kanałach. Podziwiamy liczne mosty, śluzę, historyczne kamienice i łodzie mieszkalne - ponoć mieszka w nich tu ponad 2400 rodzin. Po wodzie pływają łabędzie, nad głowami latają mewy.



Podobnie jak wiele innych dużych miast w Europie i na świecie Amsterdam ma swoje China Town. Znajduje się ono w Zeedijk, dawnej dzielnicy marynarzy. Nie jest tak okazałe jak na przykład to w Londynie, ale ma oczywiście punkty charakterystyczne dla tego typu dzielnic - są tu i chińskie restauracje, i orientalne supermarkety, i sklepiki z jedwabnymi bluzkami. Spośród kamieniczek wyłania się buddyjska świątynia He Hua (czyli "kwiat lotosu") czynna od 2000 roku. Jest to największy tego typu obiekt w Europie. We wszystkie dni poza poniedziałkami można za darmo zwiedzić jej złoto-czerwone wnętrza.


Odmienny zupełnie nastrój panuje w innej dzielnicy Amsterdamu - Jordaan. Nazwa tej okolicy okalającej zachodnie kanały miasta pochodzi od francuskiego "Le Jardin"- tak nazwali ją francuskojęzyczni osadnicy w XVII wieku. I rzeczywiście jest tu zielono - przed domami kwitną kwiaty, w bramach schowane są urocze miniogrody. Niegdyś mieszkali tu rzemieślnicy, obecnie domy tu są coraz droższe i bardziej modne. To właśnie w Jordaanie udało mi się wypatrzyć JEDYNY w czasie mojego pobytu w Amsterdamie ogródek - nomen omen - jordanowski z bawiącymi się w nim dziećmi. 


Siedzimy z kawką w jednej z licznych kawiarenek w Jordaan i obserwujemy przechodniów oraz rowerzystów. Ktoś w przyczepce wiezie dziecko, ktoś sprawnie obsługuje jednocześnie kierownicę i jointa, młoda dziewczyna energicznie pedałuje na bezprzerzutkowej damce. Wśród miliona tutejszych rowerów (dla których zbudowano nawet specjalne domy parkingowe) trudno jest wypatrzyć inny niż typowe "holendry" - tak popularne u nas mountain bikes nie są tu zupełnie w cenie.


Podobnie jak wielu innym turystom Amsterdam pozostanie w mojej pamięci jako miasto rowerów, deszczu i słodkawego zapachu marihuany. Zapamiętam też na pewno kolorowe kamienice i zaskoczenie schowanym za jedną z niepozornych bram całkiem dużym neogotyckim kościołem. I smak sera z pesto spróbowanego w jednym z licznych sklepików z serami. Miasto to kojarzyć mi się będzie też z uśmiechniętym żółtym buldogiem i czaplą, która tak ładnie pozowała mi stojąc na kierownicy roweru. I oczywiście z dobrą zabawą.