Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

6.25.2014

/BERLIN/ Groźny Putin, boska drug queen i aktywny senior, czyli parada równości i różnorodności


Tłum widzów zbiera się już na pasie zieleni rozdzielającym idące w dwóch kierunkach jezdnie Tauentzienstraße, głównej ulicy handlowej dawnego Berlina Zachodniego - tej, przy której stoi między innymi słynny dom handlowy KaDeWe, największy shopping mall w całej kontynentalnej Europie mający w sumie 60 000 m² powierzchni sprzedażowej. Jest godzina 11.00, ruch już wstrzymano, z daleka majaczą wozy policyjne. Zaraz zacznie się Christopher Street Day 2014 - trochę parada, trochę show techno, a trochę - zgodnie z tradycją - pochód ludzi ze środowiska gay, lesbian, transgender, bi i trans.


CSD - w tłumaczeniu Dzień Ulicy Krzysztofa - to święto obchodzone corocznie na pamiątkę zamieszek na tle dyskryminacji mniejszości seksualnych, które rozegrały się w 1969 roku w Nowym Jorku. Jego nazwa pochodzi od adresu pubu dla gejów w dzielnicy Greenwich Village, sceny dramatycznych wydarzeń. Tak mówi się o tym święcie zresztą tylko w Niemczech i Szwajcarii, w Austrii określa się je jako Regenbogenparade (Tęczowa Parada), a w krajach anglojęzycznych - Gay Pride. 

Parada w Berlinie odbywa się w tym roku po raz trzydziesty szósty - pierwszą datuje się na rok 1979, dziesięć lat po światowej premierze święta na ulicach Nowego Jorku. Oficjalna berlińska CSD jest już w zasadzie instytucją: Lufthansa oferuje na nią zniżkowe loty z wielu miast świata, a jeden z wozów sponsoruje sam Deutsche Bank - pod hasłem "Różnorodni jak nasi klienci".  


Tłum się zagęszcza, na murkach nie ma już miejsca. Witryna sklepu z butami dyskretnie przypomina, że prócz parady w Berlinie w czerwcu ważną rolę odgrywają mistrzostwa świata w piłce nożnej. Mniej dyskretnie mówią o tym liczne płachty na budynkach. Po każdym golu niebo rozświetlają fajerwerki, a ludzie zgromadzeni na największym public viewing w Niemczech - oglądający mecze z perspektywy Tierparku na ogromnej płachcie rozpiętej z tyłu Bramy Brandenburskiej - krzyczą z całych sił "TOOOOOOOR". Ale kolejny mecz niemieckiej drużyny jest dopiero wieczorem, póki co pierwsze skrzypce gra parada. A właściwie parady - bo w tym roku są w Berlinie aż trzy pochody CSD. 


Kreuzberg ma swoją własną paradę - mniej komercyjną i mniej w rytmie techno. Ją też udało mi się odwiedzić - i na afterparty na zamkniętej dziś dla ruchu kołowego Oranienstraße napić się piwa wspierającego słuszną sprawę oraz potańczyć przy dźwiękach bębnów. Trzeci pochód, w którym nie zdążyłam wziąć udziału (choć znam takich, którzy zaliczyli wszystkie trzy), to bardziej demonstracja o charakterze politycznym niż - jak pozostałe - uliczne święto.


Od strony Kościoła Pamięci zaczynają powoli sunąć wozy policyjne otwierające paradę. Zaraz za nimi idą policjanci-przebierańcy - w którymś momencie zaczynam się nawet zastanawiać, którzy są którymi. Ale jednak chyba ten gość w skórze nie jest dziś na służbie. 


Muzyka robi się coraz głośniejsza. Rytm techno porywa i uczestników, i widzów parady. Za transparentem inicjującym pochód idą wysokie i bujne drug queens z uśmiechami królowych piękności na twarzach i flagami w silnych dłoniach. Za nimi - pierwszy cywilni uczestnicy. Wszyscy robią sobie zdjęcia ze wszystkimi, mnie też o wspólną fotę prosi dwóch roześmianych chłopaków. 


Teraz na scenę zdarzeń wjeżdża pierwszy techno-truck z bawiącymi się i śpiewającymi ludźmi, którzy machają do nas z dolnego i górnego decku w rytm remixu "Wasted" naszej polskiej Margaret. Poruszający się bardzo wolno samochód ogrodzony jest taśmą niesioną przez ochroniarzy. Jedni mają zatyczki w uszach, inni palą ze znudzeniem na twarzy papierosy, jeszcze inni ruszają się w rytm muzyki czynnie uczestnicząc w święcie.


Tęczowa queen pewnie kroczy na obcasach podkreślających jeszcze jej imponujący wzrost. Po niej przychodzi kolej na chłopców Lufthansy. Zamiast ubrań mają nasprayowane na ciało białe koszule z logotypami linii lotniczych wspierających CSD. Tłum za pierwszym truckiem porywa mnie za sobą - idę wśród roztańczonych i rozśpiewanych ludzi, popijam piwo i tylko kątem oka konstatuję, że ktoś coś wciąga przez kawałek zwiniętej gazety. 


Katalog oryginalnych postaci, które wyławiam z kolorowego marszu, jest coraz większy. Jednorożec, dalej biała dama, a potem Kleopatra.


Znów przystaję z boku, by napatrzyć się na paradę. Mija mnie grupa reprezentująca męski chór z Seattle. Za nią kroczy sekcja sado-maso w charakterystycznych skórzanych wdziankach. Przypomina mi się model społeczeństwa przyszłości Japończyka Hayakawy z "Kongresu Futurologicznego". Wymyślił on komputery matrymonialne swatające na zasadzie sadomasochizmu, ponieważ - jak wiadomo - stadła sadystów z masochistkami i na odwrót są statystycznie najtrwalsze, bo każdy partner ma w nich to, o czym marzy. Zaprojektował on też izby upojeń i wytrzeźwień oraz sale podobne do gimnastycznych do uprawiania grupowego seksu i katakumby dla nieprzystosowanych ugrupowań subkulturowych.


Na szczęście tutaj dziś nikt nie musi chować się do katakumb. Tęczowe flagi powiewają, muzyka gra, przejeżdża kolejny autobus. Za nim dumnie prezentuje się full monty grupa nudystów. Ktoś niesie plakat z filozoficznym pytaniem "A jaki banan ty wkładasz do buzi?".


Złoty anioł nie może iść dalej, bo tyle osób chce się z nim sfotografować. Z trzema damami dworu jest podobnie.


Dalej w rytm techno idzie grupa antyputinowska z licznymi transparentami. Najbardziej niewinne sugerują, że Putin jest kryptogejem, inne są znacznie bardziej hardcore'owe. Odkąd prezydent Rosji podpisał kontrowersyjną ustawę zakazującą propagowania homoseksualizmu wśród nieletnich, stał się zdecydowanym antybohaterem środowiska LGBTI.


Akcenty komiczne mieszają się z poważnymi przesłaniami, a cukierki z prezerwatywami - jedne i drugie rzucane są mniej więcej po równo z trucków. Za złotym królem życia idą panowie w T-Shirtach z jakże wzruszającą i prawdziwą sentencją.


Kobieta-toaletka wywołuje oklaski - to chyba dziś rzeczywiście kostium dnia. Za nią transparent niosą przedstawiciele Związku Gejów i Lesbijek bawarskiej policji. Kolejna grupa to aktywiści promujący równouprawnienie w sporcie. Co ciekawe robią to pod hasłem akceptacji, a nie tolerancji - bo samo tolerowanie inności to dziś za mało, a i konotacja tego słowa nie jest zbyt pozytywna.


I znów poważny temat - AIDS to nie tylko problem homoseksualistów. Dostajemy pocztówki i naklejki z hasłami wspierającymi tę kampanię. 


Czymże byłaby gay pride bez dźwięków ABBY? "Dancing Queen" rozbrzmiewa na cały regulator z kolejnego trucka. A za nim idzie grupa, która poruszyła mnie najbardziej - pary starszych panów i pań z transparentami "Pięćdziesiątka to jeszcze nie koniec zabawy"


Minęło parę godzin - nie wiadomo kiedy. Parada już się przerzedza. Jeszcze gejowski batman, za nim drug queen w sexi spódnicy, i jeszcze gość z balonikami. Przypomina mi się cytat z Lema: „Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!”.


Co zamyka paradę? To zaskoczyło mnie bardziej niż najdziwniejsi przebierańcy i golasy. Otóż krok w krok za tańczącym tłumem obsypanym konfetti jedzie... kolumna pojazdów oczyszczających ulicę. Woda pod ciśnieniem, obrotowe szczotki - i za 15 minut na Tauentzienstraße przywrócony zostaje ruch kołowy. A o paradzie przypominają już tylko puste butelki porzucone na murku i emocje ogarniające nasze serca.





***
ZAPRASZAM TEŻ NA MÓJ FILM Z PARADY RÓWNOŚCI CSD BERLIN 2014


I Z AFTERPARTY NA KREUZBERGU

6.18.2014

/ŚWIAT/ Podobne i inne, czyli migawki ze świata

W czasie podróżowania po świecie zawsze fascynuje mnie wybuchowa mieszanka podobieństwa i inności. Wszędzie ludzie pracują, kochają się i bawią, ale nie wszędzie w taki sam sposób. W każdym kraju są domy, restauracje, świątynie – ale potrafią wyglądać bardzo różnie. Filozofia kultury Zachodu – zgodnie z zasadami tak zwanej geografii myślenia – sprawia, że najpierw mimowolnie dostrzegamy odmienność, a dopiero potem zaczynamy myśleć, że przecież mimo powierzchownych różnic wszyscy jesteśmy jedną wielką ludzką rodziną.


Tatuaże 
W Niemczech podobno co czwarta osoba w wieku 25-40 nosi je – mniej lub bardziej ukryte – na swoim ciele. W wielu krajach – jak choćby w Chorwacji – ludzie wybierają chętnie motywy patriotyczne. Pod postem Ami Jamesa na Facebooku na pytanie, kto umieścił na swoim ciele znak odwagi lub wolności, pojawiły się tysiące komentarzy. W Azji – jak widać na zdjęciu – religia (tu w postaci staroindyjskiego symbolu) jest obecna nie tylko w sercach, ale i na ciałach ludzi. Tatuaże na skórze podobnie jak graffiti na murach wiele mówią o historii i kulturze danego regionu.



Pamiątki
Samochody z puszek po coli na Kubie, maski z wizerunkiem królowej w Londynie, drobiazgi ze zdjęciami Saddama w Dubaju – prócz zunifikowanych chińskich koszulek z nadrukami w każdym kraju w sklepiku z pamiątkami można upolować jakieś zadziwiające cuda.



Ręcznikowe rzeźby
Bywają w kształcie słoni, łabądków, węży, czasem – jak tutaj – powstają nie tylko z ręczników, ale także z pidżam i zakrętek do szamponów. Niezależnie od kunsztu wykonania mówią jedno: „Zostaw napiwek za sprzątanie”.



Relikty komunizmu
Po upadku komunizmu Karl-Marx-Stadt przemianowano na Chemnitz, a Leningrad na Petersburg. Warszawskiemu Feliksowi utrącono pomnik i zabrano plac, a węgierskie rzeźby stłoczono w swoistym getcie reliktów przeszłości zlokalizowanym pod Budapesztem – w tak zwanym Szobor Parku… Ale w wielu krajach – na przykład na Kubie – można znaleźć jeszcze ducha komunizmu zaklętego w nazwach ulic, skwerów i budynków.



Globalne i lokalne
Chyba nie istnieje kraj, w którym nie pito by coca coli i nie jedzono burgerów z Mc Donalda. Choć z drugiej strony cola bywa słodsza lub mniej słodka zależnie od lokalnych upodobań, a hamburgerowy gigant nie wszędzie ze względów religijnych może serwować wołowinę. Ale tak czy owak marki globalne są w pełni zgodne z filozofią globalizacji – również w swych próbach wizualnego dostosowania do miejsc, w których się znajdują.



Uśmiechy
Spotkania z ludźmi to dla mnie najważniejsze chwile w czasie podróży. Pianistki z Cienfuegos i pana z kogutem z Trinidadu po prostu nie da się zapomnieć. Ludzie na Kubie zwyczajowo za zdjęcie biorą parę groszy stając się swoistymi atrakcjami lokalnymi, nosiwoda w Stambule czy Fezie też nie pogardzi bakszyszem. W Azji z kolei piękny uśmiech prosto do obiektywu i możliwość wymiany poglądów w najdziwniejszej mieszance językowej zwykle dostaje się zupełnie za darmo - zgodnie z zasadą "uśmiech za uśmiech".



Graffiti
Streetart lubi pojawiać się na murach i w bramach, ale czasem można znaleźć go też na stopniu schodów czy na rynnie. Dla jednych to sztuka, dla innych niechciany choć coraz bardziej ekspansywny element miast nie tylko europejskich. Ten świat barw i napisów aż prosi się o fotografowanie choćby ze względu na jego ulotność.