Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.22.2014

ZAPROSZENIE NA WYSTAWĘ FOTOGRAFICZNĄ

Zapraszam
na wystawę fotograficzną
na której wśród 45 zdjęć
prezentowane są również moje prace.


Miejsce: foyer na I piętrze budynku Kolmet 
przy ulicy Olbrachta 94 w Warszawie
(wejście do budynku na hasło:
"wystawa fotograficzna") 

Czas: do końca kwietnia 2014

Dojazd: z placu Bankowego autobusem 520 
do pętli przy ul. Znanej

https://maps.google.pl/maps?q=kolmet+olbrachta+dojazd&oe=utf-8&client=firefox-a&channel=sb&ie=UTF-8&ei=f9omU-atK8XKtAbvj4HgDw&ved=0CAkQ_AUoAQ

___________

Dziękuję serdecznie Wszystkim, 
którzy wzięli udział w wernisażu wystawy 21.03.2014



3.14.2014

ZAPROSZENIE NA WERNISAŻ WYSTAWY FOTOGRAFII PODRÓŻNICZEJ

Serdecznie zapraszam 
na wernisaż wystawy fotograficznej
na której pokazane zostaną 
również moje prace.


Wernisaż odbędzie się  
w piątek 21 marca 2014 o godzinie 19.00 
w foyer na I piętrze budynku Kolmet 
przy ulicy Olbrachta 94 w Warszawie.

https://maps.google.pl/maps?q=kolmet+olbrachta+dojazd&oe=utf-8&client=firefox-a&channel=sb&ie=UTF-8&ei=f9omU-atK8XKtAbvj4HgDw&ved=0CAkQ_AUoAQ

Dojazd: z placu Bankowego autobusem 520 
do pętli przy ul. Znanej.

3.12.2014

/BANGKOK/ Atlas chmur i galeria sushi, czyli ekspresowy powrót do cywilizacji


O czym marzy fotograf jadący do Bangkoku? O niebie! I o chmurach. Dlaczego? Bo smog zasnuwa zwykle to miasto tak szczelnie, że na wszystkich zdjęciach pojawia się wypalenie - białe mleko w miejscu, gdzie powinien być intensywny błękit. A kadrowanie zarysów wież świątynnych i dachów pagód tak, by nie miały w tle nieboskłonu, właściwie nie jest możliwe...

Dlatego w drodze z Phnom Penh do Bangkoku marzę o białych barankach na szafirowej łące wydobywających złoty kolor detali architektonicznych... Czy taka aura w ogóle czasem się tam zdarza? Chyba rzadko, bo nawet w Street View na Google Earth wszędzie widać mleczny filtr nałożony na domy i samochody - smog tłumiący barwy i nadający walor spleenu nawet słonecznym dniom.


Siedzę w wygodnym fotelu pachnącej lotosowymi perfumami maszyny Thai Airlines. Mojej ulubionej linii. Super system rozrywki pokładowej, stewardessy w bajecznie kolorowych strojach, fantastyczne kreacje krewetkowe w menu - czego chcieć więcej. Lecę do Bangkoku. Jeszcze tego nie wiem, ale spełni on moje marzenie o chmurach. I po raz kolejny czymś mnie zaskoczy! 


Wcześniej, jadąc Prawie Prawdziwą Limuzyną bite trzysta kilometrów z Sihanoukville do lotniska w Phnom Penh, żegnaliśmy się z Kambodżą. Pięciogodzinny film za szybami auta przebiegał zgodnie z oczekiwaniami - chudy byk, pole ryżowe, żółta rzeka, dom na palach, świątynia, plakat z przywódcami partii, gaj palmowy... Ale jego finał okazał się jednak nieoczekiwany - przez dwa tygodnie Kambodża nie odkryła najwyraźniej przed nami wszystkich swych tajemnic. Otóż nagle z ruralnego interioru pokrytego warstewką rudego ziemnego pyłu, którego pozostałości chyba do dziś mam w płucach, a na pewno - w obiektywie, wjechaliśmy w miasto fabryk na przedmieściach Phnom Penh. Dziesiątki hal - czasem z jakimś opisem typu "jeans factory", czasem całkiem bez. Wszystkie absolutnie cichociemne: żadna duża sieć nie chwali się wywieszając logotyp czy nazwę, że szyje ubrania w takim miejscu. Myślę o moich botkach Marks & Spencer's z metką "Made in Cambodia". Czy wyprodukowano je w tym na wskroś smutnym miejscu?...


Jest popołudnie, wymiana szychty dziennej i nocnej. Przed bramami stoją duże grupy kobiet i - załóżmy - bardzo młodych kobiet. Wiek Khmerek określić nie jest łatwo - zwłaszcza z daleka. Więc zakładam, że nie są to kilkunastoletnie dziewczynki, choć tak wyglądają. Po pracownice podjeżdżają pickupy i biorą na pakę po kilkanaście osób. Zaształowane na sztywno panie jadą na stojaka w kierunku Phnom Penh... 


Dojeżdżamy do lotniska. Kambodża żegna mnie uśmiechem Sihanouka i kampanią społeczną przy bramkach na autostradzie. 


A Bangkok? Totalnie mnie zaskoczył! Zmienił się przez te dwa tygodnie nie do poznania. Nagle stał się czystą, piękną i kolorową metropolią. Taką, w której zamiast zardzewiałych tuk tuków po ulicach mkną błyszczące różowe taksówki, w której mnisi są jacyś tacy bardziej pomarańczowi i w której nawet na ruderach zamiast pleśni jest wesoły streetart


Najlepszą odtrutką na kambodżańskie ubóstwo okazał się przepych centrów handlowych w dzielnicy Siam. Nie ma tu chudych byków, jest za to artystyczna instalacja w formie konia zdobiąca jedno z wejść do megamallu. Toalety też wyglądają zupełnie inaczej niż te koło stacji benzynowych pod Phnom Penh. Na drzwiach kabin są sympatyczne cytaty zamiast plam z... Nieważne z czego. W każdym razie wszystko to jest jakieś takie nierealistycznie piękne - człowiek przestaje wierzyć, że wczoraj koło jego leżaka na plaży na dolara czekał żebrak w łachmanach.


Przy wejściu do Siam Center rozgrywa się ciekawy spektakl. Trwa właśnie promocja Coca Coli. Ludzie czekają ustawieni w rządku, gdy nadchodzi ich kolej stają na specjalnym znaczniku, uśmiechają się do kamery, która robi im zdjęcie i odbierają ze specjalnego podajnika puszkę. Właśnie sprzedali swój wizerunek za kilka łyków napoju. I jeszcze się cieszą, że być może to właśnie ich uśmiech znajdzie się na pobliskim billboardzie. Spoglądającym notabene na demonstrantów - bo centrum akcji "Shutdown Bangkok" znajduje się właśnie koło trzech słynnych malli - Siam Center, Paragon i Discovery. 


Jadę schodami w górę, mijam markowe sklepy prześcigające się w odlotowych witrynach i ekspozycjach. Ciuchy jak ciuchy - podobne do europejskich. Ale książki na pewno są tu inne - z ciekawości zaglądam do księgarni i patrzę na rzędy woluminów z niezrozumiałymi napisami w egzotycznym alfabecie: 44 znaki spółgłoskowe, 14 podstawowych znaków samogłoskowych oraz 4 znaki do oznaczania tonów - niskiego, średniego, wysokiego, rosnącego i opadającego... Przypominam sobie, jak ojciec głównego bohatera "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął" usprawiedliwiał analfabetyzm wśród bolszewików tym, jak dziwaczne - i przez to trudne do opanowania pamięciowego - są bukwy.


W Kambodży ze względu na warunki higieniczne nie skusiłam się na sushi. Teraz jest dobry moment, by to nadrobić. Idę do Fuji w food courcie na ostatnim piętrze Siam Center i zamawiam moją osobistą przystawkę "dobry humor", czyli ogólnie - dużo łososia. To nie ostatnie sushi tego dnia - wieczorem pierwszy raz zjem je też w formie "Angry Birds". Sprzedają tu takie w Seven Eleven koło Khao San Road - podobnie jak czapki, pluszaki, breloczki i inne akcesoria inspirowane wciągającą fińską grą w strzelanie w domki i prosiaki. Czerwony Angry Bird jest teraz w niektórych krajach tak popularny jak kiedyś Disney'owski Donald Duck, a potem Big Bird z "Sesame Street". Ciekawe, że to właśnie ptaki zaszły tak daleko w świecie popkulturowych ikon.


No ale właśnie, dziś w Bangkoku są przecież chmury! Smog rozstąpił się na chwilę niczym Morze Czerwone pozwalając nam zobaczyć to miasto bez uciążliwego wacianego filtra. Trzeba to wykorzystać - a więc ubieramy się zgodnie z wymogami świątynnego dress code'u (rygorystycznie w tym miejscu przestrzeganego) i idziemy na teren Pałacu Królewskiego.


Złota stupa, setki złotych kinaree - pół-ludzi i pół-ptaków będących symbolem kochanka idealnego, dziesiątki złotych dachów. Ta kumulacja szlachetnego błysku na tle nieba wydaje mi się jeszcze piękniejsza niż rok temu.


Przechadzając się wśród świątyń - i przeciskając przez tłum ludzi - nagle wpadam na... Angkor Wat. Jego miniatura umknęła mojej uwadze przy poprzednim zwiedzaniu, teraz dostrzegam doskonałość tej kopii o niezwykłej zaiste historii. Król tajski Rama IV (1804 - 1868) wysłał do Kambodży ekspertów, którzy mieli stwierdzić, czy da się rozebrać słynną świątynię na części, przewieźć ją do Bangkoku i ponownie złożyć. Wysłannicy wrócili niestety z niczym - donieśli, iż budowla jest tak ogromna, że planu z jej transportem w żaden sposób nie da się zrealizować. Król musiał więc zadowolić się miniaturą, której stworzenie zresztą natychmiast zlecił.


Pierwszy raz też udaje mi się upolować szmaragdowego Buddę (wbrew nazwie wykonanego z jadeitu) - w zeszłym roku onieśmielił mnie zakaz fotografowania. Na zdjęciu nie robi oczywiście takiego wrażenia jak na żywo W rzeczywistości ten słynny siedemdziesięciopięciocentymetrowy posążek - wykonany prawdopodobnie w Cejlonie około 43 roku p.n.e - jest intensywnie zielony i ubrany w strojną szatę adekwatną do pory roku. Ponoć cudo to odkryto w połowie XV wieku, gdy ukruszył się fragment niepozornego szarego kamienia, który skrywał przez wiele lat w swym wnętrzu jadeitową postać. Dziś ma ona rangę jednego z najważniejszych w Tajlandii przedstawień oświeconego Buddy.


Teren Royal Palace - zajmujący dumne 218 500  metrów kwadratowych - wydaje się niemal szczelnie pokryty ludźmi. Z jednej strony jest to kosmicznie uciążliwe, z drugiej strony miny i zachowania zwiedzających są często równie interesujące, co konstrukcje i zdobienia  słynnych zabytków. Wcale zresztą nie tak starych: budowę pałacu rozpoczęto 6 maja 1782 roku na zlecenie Ramy I, który przeniósł stolicę kraju z Thonburi do Bangkoku. 


Oddech od tłumu łapiemy dopiero przed Chakri Maha Prasat Hall - harmonijnym budynkiem wzniesionym w stylu kojarzącym mi się nieco z neorenesansem. Powstał on we współpracy z architektami z Zachodu pod koniec XIX wieku, za czasów Ramy V, który zapragnął mieć nową salę tronową.


Trudno zapamiętać dziesiątki świątyń, sal, bibliotek, budynków urzędowych zgromadzonych na terenie Grand Palace. Poza tym będąc tu po raz kolejny widzę, że za każdym razem zauważa się co innego. Może to kwestia dnia, może nastroju, może oświetlenia, może tego, co akurat bardziej przykrył tłum - nie wiem. Tym razem najlepiej zapamiętałam fikuśnie przyciętą zieleń odcinającą się od biało-złotych ścian pałacu i od jasnego nieba.


Dziś znów żegnam Bangkok. Odprawiam mój osobisty rytuał: ostatni masaż, ostatni Chang, ostatnia wieczerza - tym razem naleśnikowa. Siedzę na walizce czekając na busa na lotnisko, patrzę na kota-parchatka jedzącego resztki spod stołu, pozuję do pożegnalnego zdjęcia - w kultowej czapeczce, która jest symbolem Khaosan Road, podobnie jak sprzedająca go szczerbata Indianka - jedna z wielu grasujących po turystycznych knajpach szczerbatych Indianek oferujących bransoletki, nakrycia głowy, cygara...


Bangkok okazał się jak oliwka - za słona i za kwaśna, gdy próbuje się ją pierwszy raz, ale potrafiąca uzależnić, jeśli się w niej rozsmakować. Dlatego tym razem nie żegnam się z nim na zawsze...

***
ZAPRASZAM TEŻ NA FILM O NAJWAŻNIEJSZYCH ZABYTKACH BANGKOKU

 
 ORAZ DO LEKTURY TEKSTÓW:

3.08.2014

/BATTAMBANG, SIHANOUKVILLE/ Od Samgkae River do Serendipity Beach, czyli Kambodża prowincjonalna i turystyczna


Kambodża to nie tylko Angkor Wat i Phnom Penh. To także na przykład kolonialny Battambang, w którym zachwyciła mnie architektura z czasów protektoratu francuskiego. Z krótkiego pobytu w tym miasteczku, które w XVIII wieku było ważnym ośrodkiem handlowym, a dziś jest jedynie ospałą mieściną, na pewno zapamiętam spacer promenadą nad malowniczą Sangkae River. I wizytę na kolorowym targu, na którym zapach owoców mieszał się ze smrodem ryb.


W boczne uliczki chyba nie należało tam zaglądać - bo i domy tam jakieś mniej reprezentacyjne, i jakiś bezdomny śpi koło sklepu. Zupełnie inaczej niż na głównej alei, gdzie nielicznych turystów mają skusić odlotowe aranżacje przed sklepikami z odzieżą.


Choć konkurs na najbardziej kuriozalną wystawę wygrywa na pewno salon manicure'u.


W Battambangu czas płynie inaczej niż w miejscowościach turystycznych. W hotelu witają nas jeszcze pozostałości Bożego Narodzenia. To jedyny anglojęzyczny przekaz w tym przybytku - od obsługi na pewno nie usłyszymy ani jednego słowa in English. Ale nie szkodzi - pokój i tak trafił się niezły, a i muzyka zagwarantowana, bo w bocznej uliczce właśnie ustawiono namiot weselny i nagłośnienie. Słodkie khmerskie śpiewy ukołyszą mnie więc dziś do snu.


Antytezą nieturystycznego Battambangu jest megaturystyczne Sihanoukville, miasto istniejące od lat sześćdziesiątych - zbudowane jako port i nazwane na cześć ojca narodu, króla Sihanouka. Już widok z hotelowego okna dobrze pokazuje i uroki tego miejsca - palmy i piękne błękitne niebo, i jego bolączki - brud i śmieci. Zależy, w którą stronę ustawię obiektyw...


Główna aleja prowadząca do kultowej Serendipity Beach to droga jedyna w swoim rodzaju. Zaczyna się od ronda ze złotymi lwami, idzie dalej w otoczeniu sklepików i knajp wszelkiej maści - od japońskiej poprzez szwajcarską po turecką i prowadzi do plaży - w połowie piaszczystej i gwarnej, w połowie kamienistej i samotnej.


Każdy spacer z hotelu nad Morze Południowochińskie to nowe odkrycie. A więc na przykład salon masażu, który w przeciwieństwie do wielu w tym mieście nie specjalizuje się w procedurach z happy endem. Albo bankomat - jak wszystkie w Kambodży prócz rieli wydający też dolary - w zabawnym towarzystwie tabliczki, która przypomina mi, że gdzieś słyszałam, jakoby całe to miasteczko było rosyjską pralnią pieniędzy. Szyldów pisanych cyrylicą w każdym razie na pewno tu nie brakuje. 


Przy kolejnym spacerze odkrywam pizzerię, o której czytałam w przewodniku, że oferuje też wersję happy herbs wszystkich proponowanych dań. Pasuje to do klimatu Sihanoukville - na każdym kroku stoi tu gość oferujący skręty, a kelner w  Coco Shack, plażowej knajpie oferującej najpyszniejsze na świecie krewetki królewskie z grilla oraz shake kokosowy, rechocze podając kartę, śmieje się mówiąc, że czegoś nie ma i chichocze przynosząc dania. Ziółka mu służą.


Kiedy indziej w jednym ze sklepów znajdujemy... polską kiełbasę! Abstrakcyjnie wygląda wrzucona do chłodziarki tak daleko od ojczyzny. Skoro o chłodziarce mowa - zaopatrzenie w energię, a właściwie jej cena, to jedna z największych bolączek Kambodży. Przeciętny Australijczyk na 1 kW musi pracować średnio 20 sekund, a Khmer - 1,5 godziny, czyli 300 razy więcej. Nic dziwnego, że wychodząc rano z hotelu mijam często cieknącą lodówkę z napojami, która wyłączana jest na noc. Dlatego też na lody w Kambodży - w formie znanego chyba na całym świecie Banana Splita - decyduje się tylko raz. A może aż raz - ale jednak dwa tygodnie całkiem bez lodów trudno byłoby wytrzymać. I to w takim upale. Dobrze, że choć lód do napojów jest tu bezpieczny - bo produkowany przemysłowo z czystej wody w wytwórniach zbudowanych przez Francuzów. 


Jeszcze więcej niespodzianek oferuje tutejsza rajska plaża. W dzień pełna plażowiczów, w nocy tętniąca mieszającą się muzyką ze stojących tu w rządku klubów, z których każdy chce być najgłośniejszy. "Give me hope, Joanna" miesza się z Davidem Vendettą, a disco z rapem.


Ale w dzień kluby są zamknięte, a ludzie smażą się na leżaczkach pod parasolkami nagabywani co 5 minut przez sprzedawczynie oferujące zarówno towary: owoce, kraby, okulary, chusty, napoje, jak i usługi, głównie masaż stóp, choć - jak się potem okaże - nie tylko.


Zaczyna się mój wymarzony dzień relaksu plażowego, tak wyczekiwana odmiana od biegania po stopniach świątyń w Angkorze i slalomów między pojazdami na zatłoczonych ulicach Phnom Penh. Wysypiam się do oporu i idę na wspaniałe śniadanie: muesli z mango, ananasem, arbuzem i smoczym owocem. Potem mały shopping zakończony nabyciem różowych okularów. Przydadzą się na plaży, by choć trochę cieszyć się relaksem w miejscu, w którym dzieci i ofiary min podchodzą do naszych leżaków po kilka groszy. Cóż, przynajmniej nie jesteśmy w turystycznym getcie...


Przy dźwiękach "tuc tuc, tuc, tuc, madame?" docieram na Serendipity Beach, wynajmuję leżak, wyjmuję Kindla i... nie będzie mi dane poczytać. "Fruit, madame?", "Ray ban, madame?", "Scarf?", "Foot massage?". Niech będzie foot massage. Zamykam oczy, relaksuję się i już prawie się zdrzemnęłam, a tu nagle - przeszywające ukłucie. masażystka okazała się mistrzynią cross sellingu i pokazuje mi próbkę kolejnej usługi - depilacji za pomocą skręconych nitek. Oceniam ten zabieg  jako bezpieczny i higieniczny, zgadzam się na cenę, która została podobno ustalona specjalnie dla mnie, bo nie będzie ze mną dużo pracy. Znów zamykam oczy - tym razem, by skupić się na oddechu i nie czuć bólu. Nogi już gotowe, a mistrzyni cross sellingu bierze się za moje pachy. Krótkie negocjacje, niech już będzie. 


Myślałam, że to już koniec palety usług, ale nie - cross selling trwa dalej. Pojawia się córka mojej masażystki. Wyciąga niemożebnie brudne cążki i łapie mnie za dłoń krzycząc "manicure". Z obrzydzeniem cofam rękę, uśmiecham się do niej, żeby nie było jej przykro i tłumaczę, że mam już pomalowanie paznokcie. W ostatniej chwili uniknęłam żółtaczki typu C.

Depilacja się kończy, z sympatyczną Khmerką właściwie jesteśmy już zaprzyjaźnione - okazało się, że prócz technik sprzedaży zna też NLP. Pyta się mnie, ile mam lat i słysząc moją odpowiedź krzyczy natychmiast "Me same same". Na odchodnym moja nowa koleżanka ostrzega mnie przed kradzieżami plażowymi. Słyszałam, że faktycznie są tu plagą.

Jaki dziś obiad? Niech będzie po japońsku. Wczoraj w greckiej knajpie nie mieli ouzo, więc dziś dla odmiany damy szansę tym, którzy powinni mieć sake. Zamawiam soya soup. Niestety wzmaga ona tylko tęsknotę za rosołkiem mojej Mamy...


Idealne popołudnie i wieczór w Sihanoukville? Masaż, kąpiel w morzu, owoce morza, tutejsza specjalność - Sihanoukville Sunrise (którego skład udało mi się zdobyć: gin, Martini rosso, sok pomarańczowy i grenadina; z proporcjami muszę poeksperymentować). Nie jest może tak wyrafinowany jak Singapore Sling, ale jego kolorystyka doskonale pasuje do pięknego zachodu słońca.


Jeden dzień plażowania jest super, dwa to już zdecydowanie za długo. Dlatego jedziemy na wycieczkę do rezerwatu Ream. Najpierw popłyniemy łódką motorową wśród lasów namorzynowych, potem przejdziemy półtora kilometra lasem, by dotrzeć do dziewiczej rajskiej plaży.


Każda piesza wyprawa w Kambodży - czy to piaszczystą drogą do wodospadu Kbal Spien koło Angkoru, czy przez las na plażę - przypomina mi o strasznych statystykach związanych z minami przeciwpiechotnymi. Ponad 25 tysięcy Khmerów straciło kończyny w wyniku wypadków, a każdego miesiąca 20 osób umiera tu lub odnosi ciężkie rany przy spotkaniu z pozostałościami skomplikowanej historii tego kraju. Kryją się za tym prawdziwe dramaty, których pokłosie czasem widzimy w osobie żebraka bez nóg chodzącego po plaży. Zagrożenia potęguje klimat Kambodży - miejsca, które w porze suchej są bezpieczne, w porze deszczowej - gdy gleba namięknie - mogą okazać się zabójcze. Dlatego idąc na jakikolwiek spacer po interiorze nie wolno dać się skusić chęcią zrobienia zdjęcia jaszczurce skrywającej się w chaszczach czy przyjrzenia się kwiatom kilka kroków od ścieżki. Dla turystów nie ma taryfy ulgowej. Też mogą nastąpić na niewypał, wpaść pod tuk tuka, potknąć się w świątyni.


Ale póki co wsiadamy na małą łódkę i obserwujemy taflę wody oraz wiecznie zielone lasy namorzynowe. Stan wody jest niski, mangrowia wisi więc nad wodą pokazując odsłonięte korzenie - splątane w szponowatym uścisku. 


Wpływamy do zatoczki, idziemy po drewnianym pomoście i - opanowując lek wysokości - wpinamy się na wieżę widokową, by z góry zobaczyć cud natury, czyli charakterystyczne dla strefy międzyzwrotnikowej namorzyny zajmujące na całym świecie ok. 150 tysięcy kilometrów kwadratowych. Niestety nie zobaczymy, jak w czasie przypływu drzewa wraz z koronami chowają się pod wodą - nie ta pora roku. Po wejściu po schodach prócz krajobrazów zaskakuje nas dziura wypalona w podeście dająca ciekawy efekt wizualny.


Płyniemy dalej aż do rajskiego brzegu z palmami i kolorowymi łódkami. Przechodzimy przez wioskę, w której dzieciaki machają do nas przyjaźnie. Mijamy toaletę z mocno nieletnią "babcią klozetową" pobierającą symboliczną opłatę w kosmicznie zdewaluowanej lokalnej walucie. 500 rieli, czyli 12 centów. 


Przez las idziemy gęsiego, od min niestety bardziej niebezpieczne okazują się śliskie pale - ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Dochodzimy do plaży, która zachwyca swą... pustką. Czuję się jak na bezludnej wyspie...


No może PRAWIE jak na bezludnej wyspie. W tle słychać maszyny budowlane. Pięćdziesiąt metrów stąd jak na drożdżach rośnie chiński hotel. Za rok zamiast dziewiczego zakątka będzie tu mała kopia Sihanoukville.


***

ZAPRASZAM NA FILMY O BATTAMBANGU, SIHANOUKVILLE I REZERWACIE REAM




ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O KAMBODŻY: