Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.10.2014

/ANGKOR/ Wśród wyznawców Słońca, czyli poranny spektakl przed Angkor Watem


Jest 4.30 rano, ciemno. Z trudem zwlekam się z łóżka. Jak dobrze, że prócz klimatyzacji we wszystkich pokojach hotelowych są tu dodatkowo wiatraki podsufitowe - dzięki  nim można przynajmniej spać komfortowo bez nadmiernego wychłodzenia pomieszczenia. Łapię aparat i statyw. Wybieramy się na wschód Słońca nad Angkor Watem, wspaniały spektakl natury. Podziwiałam go na tylu zdjęciach i obrazach - a zaraz obejrzę na żywo.

Tuk tuk czeka już przed hotelem na zapaleńców fotografii. Kierowca uśmiechnięty, jak zawsze w czystej koszuli. We wszystkich niemal przewodnikach Lonely Planet, które czytałam - i w tym o Turcji, i o Tunezji, i o Kubie - pojawia się wątek w stylu "największym skarbem kraju są ludzie". W Kambodży pierwszy raz miałam poczucie, że nie jest to frazes bez pokrycia - że jest tak naprawdę. Choć ze względu na barierę językową niewiele ze sobą gadamy, to uśmiechy tuktukowców i sprzedawczyń oraz współczujące wskazywanie na bandaż na mojej głowie, mówią tak wiele dobrego o Khmerach. A z drugiej strony trudno zapomnieć, że statystycznie prawie każda rodzina ma na sumieniu jakiś niechlubny bratobójczy wątek z czasów tak niedawnego czerwonego reżimu...


Póki co jest 4.45, obsługa hotelu w Siem Reap drzemie na kanapach w lobby. Mijamy dom duchów - w Okay Villa jest on szczególnie okazały, co najwyraźniej przynosi efekty, bo gości tu nie brakuje. Może jest to też wpływ doskonałej lokalizacji, ale istot nadprzyrodzonych na pewno też.  Wychodzimy na dziedziniec, zakładamy sandały (w całym hotelu obowiązuje barefoot) i szybkim krokiem zmierzamy do tuk tuków. To też niezrozumiały dla mnie fenomen - kierowcy są niezawodnie punktualni i bezbłędnie rozpoznają "swoich" gości. W knajpach zaś na jedzenie czeka się PRZYNAJMNIEJ godzinę, dania przychodzą w nieokreślonej kolejności (czasem najpierw kurczak, a na końcu zupa, a czasem wręcz przeciwnie), a do tego między pierwszym a ostatnim dostarczonym daniem jest zwykle odstęp minimum 30 minut. No i przy każdym zamówieniu gramy w grę "Czyja to potrawa?". Odpowiedź na to pytanie musimy znać MY, bo kelner nigdy nie wie, co gdzie postawić...


Mkniemy pustymi niemal ulicami Siem Reap - niemal, bo prócz nas jeszcze inni turyści jadą na spektakl natury do najbardziej znanej świątyni Angkoru, która dodatkowo jako jedyna skierowana jest za zachód, co sprawia, że Słońce wstaje zza jej pleców. 

Jest jeszcze ciemno, dojeżdżamy do Angkor Watu, gdzie roi się od tuk tuków, aut i ludzi. Wraz z nieprzebranym tłumem idziemy duktem z kamienia w kierunku świątyni. jedni mają latarki, inni lampki na czole, jeszcze inni oświetlają drogę telefonami komórkowymi. Wokół nas biegają sprzedawcy, którzy zapraszają do pobliskich namiotów na ciepłą kawę, herbatę i śniadanie. "I am Harry Potter' stand number 5." "I am Michael Jordan, stand number 1." Piątka z podstaw marketingu - nazwy są łatwe do zapamiętania.

Poruszamy się powoli, w rytmie tłumu. Prócz przedstawicieli stoisk śniadaniowych zagadują nas też Khmerki sprzedające chusty. Ładne acz nieprzydatne - mimo wczesnej godziny i braku słońca i tak jest gorąco i nie potrzebujemy dodatkowego okrycia.

Morze ludzi skręca w lewo w kierunku stawu z różowymi kwiatami. Niełatwo jest znaleźć dobre miejsce na statyw, bo większość widzów ma lustrzanki i tripody lub monopody. Ale nie wszyscy - część czeka na wschód Słońca z przygotowanymi w dłoniach aparatami kompaktowymi i smartphone'ami.

Pojawia się różowa zorza.... Z setek ust wydobywa się dźwięk podziwu. Tło jaśnieje, a zarys świątyni jest coraz wyraźniejszy. Słychać dźwięk naciskanych migawek.


To jeszcze nie koniec spektaklu - kolejnym highlightem będzie wyłonienie się złotej kuli z prawej strony głównej wieży Angkor Watu. A tym czasem - czekając na ten moment - po raz kolejny odkrywam, że równie fascynujący, co zabytki, są reakcje ludzi na cuda kultury.


Wszyscy wyglądamy - jak ładnie ujmuje to Agnieszka - jak wyznawcy Słońca skierowani twarzami na wschód i z zapalonymi w dłoniach wyświetlaczami czekający na pojawienie się oblicza swego boga. Gdy przyjrzeć się z bliska pojedynczym osobom - w różnym wieku, z różnych zakątków świata, z różnej klasy sprzętem - widać, jak łączy je wyraz napięcia i skupienia na twarzy. Choć nie wszyscy robią takie same zdjęcia - jedni zoomują, inni oddalają się ze statywem do tyłu, ktoś pstryka sam siebie na tle świątyni, młody Koreańczyk robi sesję swojej dziewczynie pozującej na tle jeziorka... Dużo osób próbuje też objąć palcami budynek - tak, by na zdjęciu trzymać go w dłoni.


Szukam miejsca idealnego i doskonałego ujęcia. Kwiaty coraz piękniej różowieją w promieniach słońca. I... mam moje wymarzone zdjęcie: dwa Angkor Waty.


A potem kolejne ujęcia - jakiś mężczyzna wchodzi do wody, by niczym Toliboski zerwać kwiaty. Na pewno da je zaraz ukochanej. Robię jeszcze zbliżenie na taflę z wyrastającymi z niej rozchylonymi pąkami.


I jeszcze jedno zdjęcie. Miało przedstawiać doskonałość cudu świata o poranku, a mimowolnie stało się metaforą Kambodży. W tle jest na nim zarys Angkor Watu, a na pierwszym planie... plastikowa reklamówka wrzucona do oczka wodnego.


Nic w tym dziwnego. W końcu śmieci to - podobnie jak świątynie - stały element kambodżańskiego krajobrazu.



***

ZAPRASZAM TEŻ NA FILM Z PORANNYMI UJĘCIAMI ANGKOR WATU:


I NA POZOSTAŁE TEKSTY O KAMBODŻY:

No comments:

Post a Comment