Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.08.2014

/BATTAMBANG, SIHANOUKVILLE/ Od Samgkae River do Serendipity Beach, czyli Kambodża prowincjonalna i turystyczna


Kambodża to nie tylko Angkor Wat i Phnom Penh. To także na przykład kolonialny Battambang, w którym zachwyciła mnie architektura z czasów protektoratu francuskiego. Z krótkiego pobytu w tym miasteczku, które w XVIII wieku było ważnym ośrodkiem handlowym, a dziś jest jedynie ospałą mieściną, na pewno zapamiętam spacer promenadą nad malowniczą Sangkae River. I wizytę na kolorowym targu, na którym zapach owoców mieszał się ze smrodem ryb.


W boczne uliczki chyba nie należało tam zaglądać - bo i domy tam jakieś mniej reprezentacyjne, i jakiś bezdomny śpi koło sklepu. Zupełnie inaczej niż na głównej alei, gdzie nielicznych turystów mają skusić odlotowe aranżacje przed sklepikami z odzieżą.


Choć konkurs na najbardziej kuriozalną wystawę wygrywa na pewno salon manicure'u.


W Battambangu czas płynie inaczej niż w miejscowościach turystycznych. W hotelu witają nas jeszcze pozostałości Bożego Narodzenia. To jedyny anglojęzyczny przekaz w tym przybytku - od obsługi na pewno nie usłyszymy ani jednego słowa in English. Ale nie szkodzi - pokój i tak trafił się niezły, a i muzyka zagwarantowana, bo w bocznej uliczce właśnie ustawiono namiot weselny i nagłośnienie. Słodkie khmerskie śpiewy ukołyszą mnie więc dziś do snu.


Antytezą nieturystycznego Battambangu jest megaturystyczne Sihanoukville, miasto istniejące od lat sześćdziesiątych - zbudowane jako port i nazwane na cześć ojca narodu, króla Sihanouka. Już widok z hotelowego okna dobrze pokazuje i uroki tego miejsca - palmy i piękne błękitne niebo, i jego bolączki - brud i śmieci. Zależy, w którą stronę ustawię obiektyw...


Główna aleja prowadząca do kultowej Serendipity Beach to droga jedyna w swoim rodzaju. Zaczyna się od ronda ze złotymi lwami, idzie dalej w otoczeniu sklepików i knajp wszelkiej maści - od japońskiej poprzez szwajcarską po turecką i prowadzi do plaży - w połowie piaszczystej i gwarnej, w połowie kamienistej i samotnej.


Każdy spacer z hotelu nad Morze Południowochińskie to nowe odkrycie. A więc na przykład salon masażu, który w przeciwieństwie do wielu w tym mieście nie specjalizuje się w procedurach z happy endem. Albo bankomat - jak wszystkie w Kambodży prócz rieli wydający też dolary - w zabawnym towarzystwie tabliczki, która przypomina mi, że gdzieś słyszałam, jakoby całe to miasteczko było rosyjską pralnią pieniędzy. Szyldów pisanych cyrylicą w każdym razie na pewno tu nie brakuje. 


Przy kolejnym spacerze odkrywam pizzerię, o której czytałam w przewodniku, że oferuje też wersję happy herbs wszystkich proponowanych dań. Pasuje to do klimatu Sihanoukville - na każdym kroku stoi tu gość oferujący skręty, a kelner w  Coco Shack, plażowej knajpie oferującej najpyszniejsze na świecie krewetki królewskie z grilla oraz shake kokosowy, rechocze podając kartę, śmieje się mówiąc, że czegoś nie ma i chichocze przynosząc dania. Ziółka mu służą.


Kiedy indziej w jednym ze sklepów znajdujemy... polską kiełbasę! Abstrakcyjnie wygląda wrzucona do chłodziarki tak daleko od ojczyzny. Skoro o chłodziarce mowa - zaopatrzenie w energię, a właściwie jej cena, to jedna z największych bolączek Kambodży. Przeciętny Australijczyk na 1 kW musi pracować średnio 20 sekund, a Khmer - 1,5 godziny, czyli 300 razy więcej. Nic dziwnego, że wychodząc rano z hotelu mijam często cieknącą lodówkę z napojami, która wyłączana jest na noc. Dlatego też na lody w Kambodży - w formie znanego chyba na całym świecie Banana Splita - decyduje się tylko raz. A może aż raz - ale jednak dwa tygodnie całkiem bez lodów trudno byłoby wytrzymać. I to w takim upale. Dobrze, że choć lód do napojów jest tu bezpieczny - bo produkowany przemysłowo z czystej wody w wytwórniach zbudowanych przez Francuzów. 


Jeszcze więcej niespodzianek oferuje tutejsza rajska plaża. W dzień pełna plażowiczów, w nocy tętniąca mieszającą się muzyką ze stojących tu w rządku klubów, z których każdy chce być najgłośniejszy. "Give me hope, Joanna" miesza się z Davidem Vendettą, a disco z rapem.


Ale w dzień kluby są zamknięte, a ludzie smażą się na leżaczkach pod parasolkami nagabywani co 5 minut przez sprzedawczynie oferujące zarówno towary: owoce, kraby, okulary, chusty, napoje, jak i usługi, głównie masaż stóp, choć - jak się potem okaże - nie tylko.


Zaczyna się mój wymarzony dzień relaksu plażowego, tak wyczekiwana odmiana od biegania po stopniach świątyń w Angkorze i slalomów między pojazdami na zatłoczonych ulicach Phnom Penh. Wysypiam się do oporu i idę na wspaniałe śniadanie: muesli z mango, ananasem, arbuzem i smoczym owocem. Potem mały shopping zakończony nabyciem różowych okularów. Przydadzą się na plaży, by choć trochę cieszyć się relaksem w miejscu, w którym dzieci i ofiary min podchodzą do naszych leżaków po kilka groszy. Cóż, przynajmniej nie jesteśmy w turystycznym getcie...


Przy dźwiękach "tuc tuc, tuc, tuc, madame?" docieram na Serendipity Beach, wynajmuję leżak, wyjmuję Kindla i... nie będzie mi dane poczytać. "Fruit, madame?", "Ray ban, madame?", "Scarf?", "Foot massage?". Niech będzie foot massage. Zamykam oczy, relaksuję się i już prawie się zdrzemnęłam, a tu nagle - przeszywające ukłucie. masażystka okazała się mistrzynią cross sellingu i pokazuje mi próbkę kolejnej usługi - depilacji za pomocą skręconych nitek. Oceniam ten zabieg  jako bezpieczny i higieniczny, zgadzam się na cenę, która została podobno ustalona specjalnie dla mnie, bo nie będzie ze mną dużo pracy. Znów zamykam oczy - tym razem, by skupić się na oddechu i nie czuć bólu. Nogi już gotowe, a mistrzyni cross sellingu bierze się za moje pachy. Krótkie negocjacje, niech już będzie. 


Myślałam, że to już koniec palety usług, ale nie - cross selling trwa dalej. Pojawia się córka mojej masażystki. Wyciąga niemożebnie brudne cążki i łapie mnie za dłoń krzycząc "manicure". Z obrzydzeniem cofam rękę, uśmiecham się do niej, żeby nie było jej przykro i tłumaczę, że mam już pomalowanie paznokcie. W ostatniej chwili uniknęłam żółtaczki typu C.

Depilacja się kończy, z sympatyczną Khmerką właściwie jesteśmy już zaprzyjaźnione - okazało się, że prócz technik sprzedaży zna też NLP. Pyta się mnie, ile mam lat i słysząc moją odpowiedź krzyczy natychmiast "Me same same". Na odchodnym moja nowa koleżanka ostrzega mnie przed kradzieżami plażowymi. Słyszałam, że faktycznie są tu plagą.

Jaki dziś obiad? Niech będzie po japońsku. Wczoraj w greckiej knajpie nie mieli ouzo, więc dziś dla odmiany damy szansę tym, którzy powinni mieć sake. Zamawiam soya soup. Niestety wzmaga ona tylko tęsknotę za rosołkiem mojej Mamy...


Idealne popołudnie i wieczór w Sihanoukville? Masaż, kąpiel w morzu, owoce morza, tutejsza specjalność - Sihanoukville Sunrise (którego skład udało mi się zdobyć: gin, Martini rosso, sok pomarańczowy i grenadina; z proporcjami muszę poeksperymentować). Nie jest może tak wyrafinowany jak Singapore Sling, ale jego kolorystyka doskonale pasuje do pięknego zachodu słońca.


Jeden dzień plażowania jest super, dwa to już zdecydowanie za długo. Dlatego jedziemy na wycieczkę do rezerwatu Ream. Najpierw popłyniemy łódką motorową wśród lasów namorzynowych, potem przejdziemy półtora kilometra lasem, by dotrzeć do dziewiczej rajskiej plaży.


Każda piesza wyprawa w Kambodży - czy to piaszczystą drogą do wodospadu Kbal Spien koło Angkoru, czy przez las na plażę - przypomina mi o strasznych statystykach związanych z minami przeciwpiechotnymi. Ponad 25 tysięcy Khmerów straciło kończyny w wyniku wypadków, a każdego miesiąca 20 osób umiera tu lub odnosi ciężkie rany przy spotkaniu z pozostałościami skomplikowanej historii tego kraju. Kryją się za tym prawdziwe dramaty, których pokłosie czasem widzimy w osobie żebraka bez nóg chodzącego po plaży. Zagrożenia potęguje klimat Kambodży - miejsca, które w porze suchej są bezpieczne, w porze deszczowej - gdy gleba namięknie - mogą okazać się zabójcze. Dlatego idąc na jakikolwiek spacer po interiorze nie wolno dać się skusić chęcią zrobienia zdjęcia jaszczurce skrywającej się w chaszczach czy przyjrzenia się kwiatom kilka kroków od ścieżki. Dla turystów nie ma taryfy ulgowej. Też mogą nastąpić na niewypał, wpaść pod tuk tuka, potknąć się w świątyni.


Ale póki co wsiadamy na małą łódkę i obserwujemy taflę wody oraz wiecznie zielone lasy namorzynowe. Stan wody jest niski, mangrowia wisi więc nad wodą pokazując odsłonięte korzenie - splątane w szponowatym uścisku. 


Wpływamy do zatoczki, idziemy po drewnianym pomoście i - opanowując lek wysokości - wpinamy się na wieżę widokową, by z góry zobaczyć cud natury, czyli charakterystyczne dla strefy międzyzwrotnikowej namorzyny zajmujące na całym świecie ok. 150 tysięcy kilometrów kwadratowych. Niestety nie zobaczymy, jak w czasie przypływu drzewa wraz z koronami chowają się pod wodą - nie ta pora roku. Po wejściu po schodach prócz krajobrazów zaskakuje nas dziura wypalona w podeście dająca ciekawy efekt wizualny.


Płyniemy dalej aż do rajskiego brzegu z palmami i kolorowymi łódkami. Przechodzimy przez wioskę, w której dzieciaki machają do nas przyjaźnie. Mijamy toaletę z mocno nieletnią "babcią klozetową" pobierającą symboliczną opłatę w kosmicznie zdewaluowanej lokalnej walucie. 500 rieli, czyli 12 centów. 


Przez las idziemy gęsiego, od min niestety bardziej niebezpieczne okazują się śliskie pale - ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Dochodzimy do plaży, która zachwyca swą... pustką. Czuję się jak na bezludnej wyspie...


No może PRAWIE jak na bezludnej wyspie. W tle słychać maszyny budowlane. Pięćdziesiąt metrów stąd jak na drożdżach rośnie chiński hotel. Za rok zamiast dziewiczego zakątka będzie tu mała kopia Sihanoukville.


***

ZAPRASZAM NA FILMY O BATTAMBANGU, SIHANOUKVILLE I REZERWACIE REAM




ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O KAMBODŻY:


No comments:

Post a Comment