Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.12.2014

/BANGKOK/ Atlas chmur i galeria sushi, czyli ekspresowy powrót do cywilizacji


O czym marzy fotograf jadący do Bangkoku? O niebie! I o chmurach. Dlaczego? Bo smog zasnuwa zwykle to miasto tak szczelnie, że na wszystkich zdjęciach pojawia się wypalenie - białe mleko w miejscu, gdzie powinien być intensywny błękit. A kadrowanie zarysów wież świątynnych i dachów pagód tak, by nie miały w tle nieboskłonu, właściwie nie jest możliwe...

Dlatego w drodze z Phnom Penh do Bangkoku marzę o białych barankach na szafirowej łące wydobywających złoty kolor detali architektonicznych... Czy taka aura w ogóle czasem się tam zdarza? Chyba rzadko, bo nawet w Street View na Google Earth wszędzie widać mleczny filtr nałożony na domy i samochody - smog tłumiący barwy i nadający walor spleenu nawet słonecznym dniom.


Siedzę w wygodnym fotelu pachnącej lotosowymi perfumami maszyny Thai Airlines. Mojej ulubionej linii. Super system rozrywki pokładowej, stewardessy w bajecznie kolorowych strojach, fantastyczne kreacje krewetkowe w menu - czego chcieć więcej. Lecę do Bangkoku. Jeszcze tego nie wiem, ale spełni on moje marzenie o chmurach. I po raz kolejny czymś mnie zaskoczy! 


Wcześniej, jadąc Prawie Prawdziwą Limuzyną bite trzysta kilometrów z Sihanoukville do lotniska w Phnom Penh, żegnaliśmy się z Kambodżą. Pięciogodzinny film za szybami auta przebiegał zgodnie z oczekiwaniami - chudy byk, pole ryżowe, żółta rzeka, dom na palach, świątynia, plakat z przywódcami partii, gaj palmowy... Ale jego finał okazał się jednak nieoczekiwany - przez dwa tygodnie Kambodża nie odkryła najwyraźniej przed nami wszystkich swych tajemnic. Otóż nagle z ruralnego interioru pokrytego warstewką rudego ziemnego pyłu, którego pozostałości chyba do dziś mam w płucach, a na pewno - w obiektywie, wjechaliśmy w miasto fabryk na przedmieściach Phnom Penh. Dziesiątki hal - czasem z jakimś opisem typu "jeans factory", czasem całkiem bez. Wszystkie absolutnie cichociemne: żadna duża sieć nie chwali się wywieszając logotyp czy nazwę, że szyje ubrania w takim miejscu. Myślę o moich botkach Marks & Spencer's z metką "Made in Cambodia". Czy wyprodukowano je w tym na wskroś smutnym miejscu?...


Jest popołudnie, wymiana szychty dziennej i nocnej. Przed bramami stoją duże grupy kobiet i - załóżmy - bardzo młodych kobiet. Wiek Khmerek określić nie jest łatwo - zwłaszcza z daleka. Więc zakładam, że nie są to kilkunastoletnie dziewczynki, choć tak wyglądają. Po pracownice podjeżdżają pickupy i biorą na pakę po kilkanaście osób. Zaształowane na sztywno panie jadą na stojaka w kierunku Phnom Penh... 


Dojeżdżamy do lotniska. Kambodża żegna mnie uśmiechem Sihanouka i kampanią społeczną przy bramkach na autostradzie. 


A Bangkok? Totalnie mnie zaskoczył! Zmienił się przez te dwa tygodnie nie do poznania. Nagle stał się czystą, piękną i kolorową metropolią. Taką, w której zamiast zardzewiałych tuk tuków po ulicach mkną błyszczące różowe taksówki, w której mnisi są jacyś tacy bardziej pomarańczowi i w której nawet na ruderach zamiast pleśni jest wesoły streetart


Najlepszą odtrutką na kambodżańskie ubóstwo okazał się przepych centrów handlowych w dzielnicy Siam. Nie ma tu chudych byków, jest za to artystyczna instalacja w formie konia zdobiąca jedno z wejść do megamallu. Toalety też wyglądają zupełnie inaczej niż te koło stacji benzynowych pod Phnom Penh. Na drzwiach kabin są sympatyczne cytaty zamiast plam z... Nieważne z czego. W każdym razie wszystko to jest jakieś takie nierealistycznie piękne - człowiek przestaje wierzyć, że wczoraj koło jego leżaka na plaży na dolara czekał żebrak w łachmanach.


Przy wejściu do Siam Center rozgrywa się ciekawy spektakl. Trwa właśnie promocja Coca Coli. Ludzie czekają ustawieni w rządku, gdy nadchodzi ich kolej stają na specjalnym znaczniku, uśmiechają się do kamery, która robi im zdjęcie i odbierają ze specjalnego podajnika puszkę. Właśnie sprzedali swój wizerunek za kilka łyków napoju. I jeszcze się cieszą, że być może to właśnie ich uśmiech znajdzie się na pobliskim billboardzie. Spoglądającym notabene na demonstrantów - bo centrum akcji "Shutdown Bangkok" znajduje się właśnie koło trzech słynnych malli - Siam Center, Paragon i Discovery. 


Jadę schodami w górę, mijam markowe sklepy prześcigające się w odlotowych witrynach i ekspozycjach. Ciuchy jak ciuchy - podobne do europejskich. Ale książki na pewno są tu inne - z ciekawości zaglądam do księgarni i patrzę na rzędy woluminów z niezrozumiałymi napisami w egzotycznym alfabecie: 44 znaki spółgłoskowe, 14 podstawowych znaków samogłoskowych oraz 4 znaki do oznaczania tonów - niskiego, średniego, wysokiego, rosnącego i opadającego... Przypominam sobie, jak ojciec głównego bohatera "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął" usprawiedliwiał analfabetyzm wśród bolszewików tym, jak dziwaczne - i przez to trudne do opanowania pamięciowego - są bukwy.


W Kambodży ze względu na warunki higieniczne nie skusiłam się na sushi. Teraz jest dobry moment, by to nadrobić. Idę do Fuji w food courcie na ostatnim piętrze Siam Center i zamawiam moją osobistą przystawkę "dobry humor", czyli ogólnie - dużo łososia. To nie ostatnie sushi tego dnia - wieczorem pierwszy raz zjem je też w formie "Angry Birds". Sprzedają tu takie w Seven Eleven koło Khao San Road - podobnie jak czapki, pluszaki, breloczki i inne akcesoria inspirowane wciągającą fińską grą w strzelanie w domki i prosiaki. Czerwony Angry Bird jest teraz w niektórych krajach tak popularny jak kiedyś Disney'owski Donald Duck, a potem Big Bird z "Sesame Street". Ciekawe, że to właśnie ptaki zaszły tak daleko w świecie popkulturowych ikon.


No ale właśnie, dziś w Bangkoku są przecież chmury! Smog rozstąpił się na chwilę niczym Morze Czerwone pozwalając nam zobaczyć to miasto bez uciążliwego wacianego filtra. Trzeba to wykorzystać - a więc ubieramy się zgodnie z wymogami świątynnego dress code'u (rygorystycznie w tym miejscu przestrzeganego) i idziemy na teren Pałacu Królewskiego.


Złota stupa, setki złotych kinaree - pół-ludzi i pół-ptaków będących symbolem kochanka idealnego, dziesiątki złotych dachów. Ta kumulacja szlachetnego błysku na tle nieba wydaje mi się jeszcze piękniejsza niż rok temu.


Przechadzając się wśród świątyń - i przeciskając przez tłum ludzi - nagle wpadam na... Angkor Wat. Jego miniatura umknęła mojej uwadze przy poprzednim zwiedzaniu, teraz dostrzegam doskonałość tej kopii o niezwykłej zaiste historii. Król tajski Rama IV (1804 - 1868) wysłał do Kambodży ekspertów, którzy mieli stwierdzić, czy da się rozebrać słynną świątynię na części, przewieźć ją do Bangkoku i ponownie złożyć. Wysłannicy wrócili niestety z niczym - donieśli, iż budowla jest tak ogromna, że planu z jej transportem w żaden sposób nie da się zrealizować. Król musiał więc zadowolić się miniaturą, której stworzenie zresztą natychmiast zlecił.


Pierwszy raz też udaje mi się upolować szmaragdowego Buddę (wbrew nazwie wykonanego z jadeitu) - w zeszłym roku onieśmielił mnie zakaz fotografowania. Na zdjęciu nie robi oczywiście takiego wrażenia jak na żywo W rzeczywistości ten słynny siedemdziesięciopięciocentymetrowy posążek - wykonany prawdopodobnie w Cejlonie około 43 roku p.n.e - jest intensywnie zielony i ubrany w strojną szatę adekwatną do pory roku. Ponoć cudo to odkryto w połowie XV wieku, gdy ukruszył się fragment niepozornego szarego kamienia, który skrywał przez wiele lat w swym wnętrzu jadeitową postać. Dziś ma ona rangę jednego z najważniejszych w Tajlandii przedstawień oświeconego Buddy.


Teren Royal Palace - zajmujący dumne 218 500  metrów kwadratowych - wydaje się niemal szczelnie pokryty ludźmi. Z jednej strony jest to kosmicznie uciążliwe, z drugiej strony miny i zachowania zwiedzających są często równie interesujące, co konstrukcje i zdobienia  słynnych zabytków. Wcale zresztą nie tak starych: budowę pałacu rozpoczęto 6 maja 1782 roku na zlecenie Ramy I, który przeniósł stolicę kraju z Thonburi do Bangkoku. 


Oddech od tłumu łapiemy dopiero przed Chakri Maha Prasat Hall - harmonijnym budynkiem wzniesionym w stylu kojarzącym mi się nieco z neorenesansem. Powstał on we współpracy z architektami z Zachodu pod koniec XIX wieku, za czasów Ramy V, który zapragnął mieć nową salę tronową.


Trudno zapamiętać dziesiątki świątyń, sal, bibliotek, budynków urzędowych zgromadzonych na terenie Grand Palace. Poza tym będąc tu po raz kolejny widzę, że za każdym razem zauważa się co innego. Może to kwestia dnia, może nastroju, może oświetlenia, może tego, co akurat bardziej przykrył tłum - nie wiem. Tym razem najlepiej zapamiętałam fikuśnie przyciętą zieleń odcinającą się od biało-złotych ścian pałacu i od jasnego nieba.


Dziś znów żegnam Bangkok. Odprawiam mój osobisty rytuał: ostatni masaż, ostatni Chang, ostatnia wieczerza - tym razem naleśnikowa. Siedzę na walizce czekając na busa na lotnisko, patrzę na kota-parchatka jedzącego resztki spod stołu, pozuję do pożegnalnego zdjęcia - w kultowej czapeczce, która jest symbolem Khaosan Road, podobnie jak sprzedająca go szczerbata Indianka - jedna z wielu grasujących po turystycznych knajpach szczerbatych Indianek oferujących bransoletki, nakrycia głowy, cygara...


Bangkok okazał się jak oliwka - za słona i za kwaśna, gdy próbuje się ją pierwszy raz, ale potrafiąca uzależnić, jeśli się w niej rozsmakować. Dlatego tym razem nie żegnam się z nim na zawsze...

***
ZAPRASZAM TEŻ NA FILM O NAJWAŻNIEJSZYCH ZABYTKACH BANGKOKU

 
 ORAZ DO LEKTURY TEKSTÓW:

No comments:

Post a Comment