W programie publicystycznym „Hala Odlotów” widziałam ciekawą dyskusję o roli pomników w krajobrazie miast i dziejach krajów. Rozmawiano o tym, co chcemy pamiętać, a czego nie, rozważano też, czy pomnik powinien być wiernym czy też raczej symbolicznym znakiem tego, o czym ma przypominać. Rozważano kwestie estetyczne – co przywiodło mi na myśl wzniesiony w latach siedemdziesiątych w Rzeszowie Pomnik Czynu Rewolucyjnego kojarzony nie bez kozery z oślimi uszami lub kobiecymi genitaliami. Mówiono też o emocjach, które takie instalacje potrafią wywołać – w kontekście wielokrotnego palenia tęczy na Placu Zbawiciela – i o tym, jakie losy spotykają rzeźby, gdy zawarte w nich idee przestają pasować władzom… Przypomina mi się fraszka Leca: „Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać". Aby zrozumieć głębię tej myśli, nie trzeba szukać daleko – zawsze patrząc na Słowackiego przy placu Bankowym przypominam sobie mimowolnie Feliksa Edmundowicza, który uśmiechał się do mnie z tego samego miejsca przez całe moje dzieciństwo.
Podróżując po świecie nie mogę
pozbyć się wrażenia, że jedne kraje lubią pomniki bardziej niż inne. Europa chętnie
podbudowuje swą powagę i utrwala wizerunek „starego kontynentu” licznymi
statuami, Azja natomiast woli ozdabiać miasta symbolami religijnymi niż
wspomnieniami dawnych władców. Warszawa wydaje mi się pod względem zestawu
pomników zupełnie wyjątkowa – zwłaszcza w kontekście tego, kogo postanowiliśmy
wyróżnić, a kogo całkiem pominięto. Kiedyś odwiedził mnie pewien Niemiec. Był w
Polsce po raz pierwszy. Wsiedliśmy do samochodu, by dojechać w okolice Nowego
Światu. Minęliśmy kroczącego de Gaulle’a, zaparkowaliśmy koło popiersia
Napoleona… A potem cały spacer zmagałam się z pytaniami, dlaczego Polacy tak
kochają Francuzów. Aż bałam się z nim potem wybrać do herbaciarni na Francuską.
Z miast, które odwiedziłam,
najlepiej pamiętam twarze ich mieszkańców, rysunek skyline’ów na tle nieba,
mieszaninę zapachów, dźwięki głównych arterii i bocznych uliczek. Ale w
kolekcji wspomnień mam też kilka pomników – na tyle zaskakujących, innych i
wymownych, że nie pozwalają o sobie zapomnieć. Jak Dzierżyński zostaną na zawsze w mojej
głowie, nawet jeśli zostaną kiedyś zburzone.
Uśmiechnięty papież w Bangkoku
Uśmiechnięty papież w Bangkoku
Do momentu śmierci Jana Pawła II
w Polsce powstało niemal 250 pomników Papieża Polaka (za pierwszy uznaje się
ten odsłonięty w 1980 roku na dziedzińcu Pałacu Biskupiego w Krakowie) –
większość oczywiście po upadku dawnego ustroju. Od roku 2005 ich liczba
zwiększyła się o kilkaset kolejnych. JPII stoi w centrach miast, w parkach, przy
kościołach. Niby nic w tym dziwnego – zwyczaj
stawiania pomników papieżom datuje się od czasów średniowiecza – ale skala tego
zjawiska w Polsce jest niespotykana. W kolejce po swojego papieża z brązu
czekają już kolejne gminy i samorządy – niedługo być może osiągnięty zostanie
niewyobrażalny pułap tysiąca sztuk.
Bardziej lub mniej wiernie oddany
Papież Polak w Polsce absolutnie więc już nie dziwi – dziwi raczej jego BRAK w jakimś
mieście. Zaskoczona byłam natomiast, gdy natknęłam się na jego pomnik w czasie
spaceru po Farangu, kolonialnej dzielnicy Bangkoku. Jan Paweł II stoi tam jak
żywy przed katedrą Najświętszej Marii Panny. I choć w Tajlandii widziałam setki
Buddów w różnych pozach oraz tysiące wizerunków miłościwie panującego od niemal
siedemdziesięciu lat Bhumibola Adulyadeja, to najlepiej zapamiętałam właśnie tę
statuę – pogodnego papieża z uśmiechem, którym tak chętnie obdarzał
wiernych i z którym chcę go zapamiętać.
Ruchomy Luther w Weißenburgu
Najbardziej chyba znany pomnik Marcina Lutra stoi w Worms, gdzie w roku 1521 wielki reformator odczytał swe słynne tezy cesarzowi i innym dostojnikom. Statuę autorstwa Ernsta Rietschela odsłonięto w 1868 roku. Było to wydarzenie tak wiekopomne, że do jego udokumentowania wynajęto nawet fotografów – zrobione wtedy zdjęcia tłumu zgromadzonego wokół cokołu koło katedry do dziś można znaleźć w Internecie.
Ja
jednak bardziej lubię inny pomnik – ten w Weißenburgu w Środkowej Frankonii.
Zwłaszcza, że mam z nim zdjęcie sprzed dwóch lat, które dziś jest już
fotografią historyczną. Luther „przeszedł” bowiem z cienia kościoła pod
wezwaniem św. Andrzeja, w którym się skrywał (tam właśnie zdążyłam jeszcze z
nim zapozować) na duży słoneczny plac swego imienia. Inicjatorem przeprowadzki,
która odbyła się 30 października 2013 roku (dokładnie 30 lat od odsłonięcia
figury z brązu), był sam autor pomnika. Uznał on ekspozycję swego dzieła za
zbyt skromną, a samą statuę – za zbyt mało widoczną. Sięgnął więc do argumentu,
że Luther za życia chciał być blisko ludzi, więc jego wspomnieniu też powinno być
to dane. Wobec takich słów nie pozostało nic innego jak tylko przenieść
reformatora w miejsce, gdzie rzeczywiście może wmieszać się on w tłum…
Wybłyszczony Marks w Berlinie
Karl Heinrich Marx nie urodził
się w Berlinie, tylko w Trewirze - ale to Berlin wciąż go wspomina. Z
sentymentem i w towarzystwie Engelsa, wiernego druha (ponoć do dziś w
niemieckiej polityce pojawiają się nieślubni potomkowie Marksa, którzy noszą
nazwisko Engels, ponieważ oddany przyjaciel w ramach przysługi pozwalał się
wpisywać do aktów urodzenia, by ratować honor wielkiego Karola). Tak czy owak
ponadnaturalnej wielkości mędrcy o bliźniaczych twarzach ozdabiają od 4
kwietnia 1986 plac między Pałacem Republiki a Fernsehturm. I nic nie
wskazuje na to, by mięli zniknąć. Zwłaszcza, że są niewątpliwą atrakcją dla
turystów, zwłaszcza tych młodszych, którzy chętnie wdrapują się Marksowi na
kolana. Dlatego spodnie autora „Manifestu Komunistycznego” wykonane – jak cała
jego postać dłuta mistrza Engelhardta – z brązu mają już
widoczne przetarcia.
Za plecami Karola i Fryderyka jest park miejski. Snują się po nim mieszkańcy Berlin-Mitte z psami na smyczy, a ja zawsze mam wrażenie, że krąży też po nim widmo – widmo komunizmu.
Za plecami Karola i Fryderyka jest park miejski. Snują się po nim mieszkańcy Berlin-Mitte z psami na smyczy, a ja zawsze mam wrażenie, że krąży też po nim widmo – widmo komunizmu.
Zamyślony Che w Santa Clarze
Che –
bohater czy zbrodniarz? Kubańczycy mają zdecydowaną odpowiedź na to
pytanie. Do dziś przy winie chętnie śpiewają o El Comandante i z dumą patrzą na
jego liczne pomniki. Będąc na Kubie widziałam wodza rewolucji w różnych
miejscach, ale jeden z jego wizerunków zapamiętałam najlepiej – może dlatego,
że Guevara wydaje się na nim zarazem tak wzniosły na tle błękitu nieba, i tak ludzki: mundur ma pomięty, broń opuszczoną, a wzrok jakiś taki pełen wątpliwości...
Ten Che
stoi w niezwykłym miejscu - na terenie kompleksu z muzeum poświęconym życiu
rewolucjonisty i z wiecznym ogniem zapalonym przez samego Fidela Castro. To tu spoczywa
też ciało Guevary, które w roku 1997 - po
blisko trzydziestu latach od śmierci - ekshumowano i przetransportowano na Kubę.
Pomnik autorstwa José Delarry porusza mnie jeszcze bardziej, odkąd poznałam
jego symbolikę. Otóż Che obrócony jest w kierunku Ameryki Południowej, co ma odzwierciedlać jego
pogląd na zjednoczoną Amerykę Łacińską, a w dłoni rewolucjonista trzyma
broń będącą znakiem „ciągłego trwania”… U stóp statui są słowa, które brzmią
jak słowa piosenki, choć wymowa ich w kontekście historii Kuby nie jest
poetycka: Hasta la Victoria Siempre
– Zawsze do zwycięstwa…
Biała armata w Abu Dhabi
Przy Union Square w centrum Abu
Dhabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, stoi kilka pomników. Wszystkie
są słusznych rozmiarów, wszystkie są też białe, dzięki czemu jaśnieją w słońcu, odcinają się od błękitu szklanych
wieżowców i przyciągają wzrok zmęczonych upałem turystów. Ideą stworzenia niezwykłego zestawu pozornie
do siebie nie pasujących monumentalnych przedmiotów – czajniczka do kawy,
namiotu, kadzielnicy i… armaty – było utrwalenie w obrazach dziedzictwa
emiratu. Ponieważ jednak rozpoznanie większości symboli wymaga znajomości kultury
kraju, większość zwiedzających zapamiętuje głownie armatę. W wielu przewodnikach
skwer ten nosi już nawet nazwę Cannon Square. I tak to dzięki turystycznemu
nazewnictwu oraz licznym filmom reklamowym kręconym w tym miejscy biała armata stała się koronnym symbolem stolicy ZEA.
Intymny pocałunek w Warszawie
Warszawa
pomnikami stoi. Symbolem naszego miasta stał się ten najstarszy, z 1644 roku,
czyli król Zygmunt III Waza na ośmiometrowej kolumnie. Nieopodal znajduje się
inna warta wspomnienia statua uważana za „szczęśliwą” – to Mały Powstaniec, do
którego zwyczajowo powinni udać się wszyscy warszawscy nowożeńcy. To plus coś
nowego, starego, niebieskiego i pożyczonego oraz miesiąc z „r” w nazwie zapewnia im ponoć szczęście we wspólnym życiu.
Mamy
oczywiście też pomniki mistrzów pióra – Mickiewicza (od 1898 roku), Słowackiego
(nowszy od tego poprzedniego o ponad 100 lat), Prusa (z lat siedemdziesiątych),
pomniki polityków (w konkursie na najbrzydszy dla mnie zdecydowanie wygrywa
Waszyngton z fizjonomią plastusia i logotypami Rossmana w tle), muzyków (w tym rozmarzony Chopin w Łazienkach, który dzięki koncertom open air regularnie słyszy swe własne kompozycje), wielkich postaci historycznych (z wycieczki z
przewodnikiem pamiętam, że Kopernik w Toruniu stoi, bo jest u siebie, a w
Warszawie siedzi, bo jest w gościnie)… Długo by wymieniać, co i w jaki sposób udało się w Warszawie uhonorować. Na Kabatach oddano nawet cześć aktualnej walucie nazywając
jeden z placyków Skwerem Złotówki.
Mój
ulubiony symbol miasta znajduje się w Królikarni. Nie upamiętnia człowieka,
tylko czynność – zdrową acz często niedocenianą. To „Pocałunek” Marii
Rostkowskiej – stworzona w roku 1985 rzeźba z białego marmuru inspirowana
ślubem syna artystki. Najpiękniej prezentuje się
jesienią, w ramie z żółtych liści – choć dobrym nastrojem potrafi natchnąć
niezależnie od pory roku. Oby w miastach stało jak najwięcej takich pomników!