Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

6.02.2016

/ŚWIAT/ Ku pamięci, czyli wiekopomne pomniki


W programie publicystycznym „Hala Odlotów” widziałam ciekawą dyskusję o roli pomników w krajobrazie miast i dziejach krajów. Rozmawiano o tym, co chcemy pamiętać, a czego nie, rozważano też, czy pomnik powinien być wiernym czy też raczej symbolicznym znakiem tego, o czym ma przypominać. Rozważano kwestie estetyczneco przywiodło mi na myśl wzniesiony w latach siedemdziesiątych w Rzeszowie Pomnik Czynu Rewolucyjnego kojarzony nie bez kozery z oślimi uszami lub kobiecymi genitaliami. Mówiono też o emocjach, które takie instalacje potrafią wywołać – w kontekście wielokrotnego palenia tęczy na Placu Zbawiciela – i o tym, jakie losy spotykają rzeźby, gdy zawarte w nich idee przestają pasować władzom… Przypomina mi się fraszka Leca: „Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać". Aby zrozumieć głębię tej myśli, nie trzeba szukać daleko – zawsze patrząc na Słowackiego przy placu Bankowym przypominam sobie mimowolnie Feliksa Edmundowicza, który uśmiechał się do mnie z tego samego miejsca przez całe moje dzieciństwo.

Podróżując po świecie nie mogę pozbyć się wrażenia, że jedne kraje lubią pomniki bardziej niż inne. Europa chętnie podbudowuje swą powagę i utrwala wizerunek „starego kontynentu” licznymi statuami, Azja natomiast woli ozdabiać miasta symbolami religijnymi niż wspomnieniami dawnych władców. Warszawa wydaje mi się pod względem zestawu pomników zupełnie wyjątkowa – zwłaszcza w kontekście tego, kogo postanowiliśmy wyróżnić, a kogo całkiem pominięto. Kiedyś odwiedził mnie pewien Niemiec. Był w Polsce po raz pierwszy. Wsiedliśmy do samochodu, by dojechać w okolice Nowego Światu. Minęliśmy kroczącego de Gaulle’a, zaparkowaliśmy koło popiersia Napoleona… A potem cały spacer zmagałam się z pytaniami, dlaczego Polacy tak kochają Francuzów. Aż bałam się z nim potem wybrać do herbaciarni na Francuską.

Z miast, które odwiedziłam, najlepiej pamiętam twarze ich mieszkańców, rysunek skyline’ów na tle nieba, mieszaninę zapachów, dźwięki głównych arterii i bocznych uliczek. Ale w kolekcji wspomnień mam też kilka pomników – na tyle zaskakujących, innych i wymownych, że nie pozwalają o sobie zapomnieć. Jak Dzierżyński zostaną na zawsze w mojej głowie, nawet jeśli zostaną kiedyś zburzone. 


Uśmiechnięty papież w Bangkoku

Do momentu śmierci Jana Pawła II w Polsce powstało niemal 250 pomników Papieża Polaka (za pierwszy uznaje się ten odsłonięty w 1980 roku na dziedzińcu Pałacu Biskupiego w Krakowie) – większość oczywiście po upadku dawnego ustroju. Od roku 2005 ich liczba zwiększyła się o kilkaset kolejnych. JPII stoi w centrach miast, w parkach, przy kościołach.  Niby nic w tym dziwnegozwyczaj stawiania pomników papieżom datuje się od czasów średniowiecza – ale skala tego zjawiska w Polsce jest niespotykana. W kolejce po swojego papieża z brązu czekają już kolejne gminy i samorządy – niedługo być może osiągnięty zostanie niewyobrażalny pułap tysiąca sztuk.

Bardziej lub mniej wiernie oddany Papież Polak w Polsce absolutnie więc już nie dziwi – dziwi raczej jego BRAK w jakimś mieście. Zaskoczona byłam natomiast, gdy natknęłam się na jego pomnik w czasie spaceru po Farangu, kolonialnej dzielnicy Bangkoku. Jan Paweł II stoi tam jak żywy przed katedrą Najświętszej Marii Panny. I choć w Tajlandii widziałam setki Buddów w różnych pozach oraz tysiące wizerunków miłościwie panującego od niemal siedemdziesięciu lat Bhumibola Adulyadeja, to najlepiej zapamiętałam właśnie tę statuę – pogodnego papieża z uśmiechem, którym tak chętnie obdarzał wiernych i z którym chcę go zapamiętać.



Ruchomy Luther w Weißenburgu 

Najbardziej chyba znany pomnik Marcina Lutra stoi w Worms, gdzie w roku 1521 wielki reformator odczytał swe słynne tezy cesarzowi i innym dostojnikom. Statuę autorstwa Ernsta Rietschela odsłonięto w 1868 roku. Było to wydarzenie tak wiekopomne, że do jego udokumentowania wynajęto nawet fotografów – zrobione wtedy zdjęcia tłumu zgromadzonego wokół cokołu koło katedry do dziś można znaleźć w Internecie. 

Ja jednak bardziej lubię inny pomnik – ten w Weißenburgu w Środkowej Frankonii. Zwłaszcza, że mam z nim zdjęcie sprzed dwóch lat, które dziś jest już fotografią historyczną. Luther „przeszedł” bowiem z cienia kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja, w którym się skrywał (tam właśnie zdążyłam jeszcze z nim zapozować) na duży słoneczny plac swego imienia. Inicjatorem przeprowadzki, która odbyła się 30 października 2013 roku (dokładnie 30 lat od odsłonięcia figury z brązu), był sam autor pomnika. Uznał on ekspozycję swego dzieła za zbyt skromną, a samą statuę – za zbyt mało widoczną. Sięgnął więc do argumentu, że Luther za życia chciał być blisko ludzi, więc jego wspomnieniu też powinno być to dane. Wobec takich słów nie pozostało nic innego jak tylko przenieść reformatora w miejsce, gdzie rzeczywiście może wmieszać się on w tłum…



Wybłyszczony Marks w Berlinie

Karl Heinrich Marx nie urodził się w Berlinie, tylko w Trewirze - ale to Berlin wciąż go wspomina. Z sentymentem i w towarzystwie Engelsa, wiernego druha (ponoć do dziś w niemieckiej polityce pojawiają się nieślubni potomkowie Marksa, którzy noszą nazwisko Engels, ponieważ oddany przyjaciel w ramach przysługi pozwalał się wpisywać do aktów urodzenia, by ratować honor wielkiego Karola). Tak czy owak ponadnaturalnej wielkości mędrcy o bliźniaczych twarzach ozdabiają od 4 kwietnia 1986 plac między Pałacem Republiki a Fernsehturm. I nic nie wskazuje na to, by mięli zniknąć. Zwłaszcza, że są niewątpliwą atrakcją dla turystów, zwłaszcza tych młodszych, którzy chętnie wdrapują się Marksowi na kolana. Dlatego spodnie autora „Manifestu Komunistycznego” wykonane – jak cała jego postać dłuta mistrza Engelhardta – z brązu mają już widoczne przetarcia.  

Za plecami Karola i Fryderyka jest park miejski. Snują się po nim mieszkańcy Berlin-Mitte z psami na smyczy, a ja zawsze mam wrażenie, że krąży też po nim widmo – widmo komunizmu. 



Zamyślony Che w Santa Clarze

Che – bohater czy zbrodniarz? Kubańczycy mają zdecydowaną odpowiedź na to pytanie. Do dziś przy winie chętnie śpiewają o El Comandante i z dumą patrzą na jego liczne pomniki. Będąc na Kubie widziałam wodza rewolucji w różnych miejscach, ale jeden z jego wizerunków zapamiętałam najlepiej – może dlatego, że Guevara wydaje się na nim zarazem tak wzniosły na tle błękitu nieba, i tak ludzki: mundur ma pomięty, broń opuszczoną, a wzrok jakiś taki pełen wątpliwości...

Ten Che stoi w niezwykłym miejscu - na terenie kompleksu z muzeum poświęconym życiu rewolucjonisty i z wiecznym ogniem zapalonym przez samego Fidela Castro. To tu spoczywa też ciało Guevary, które w roku 1997 - po blisko trzydziestu latach od śmierci - ekshumowano i przetransportowano na Kubę. Pomnik autorstwa José Delarry porusza mnie jeszcze bardziej, odkąd poznałam jego symbolikę. Otóż Che obrócony jest w kierunku Ameryki Południowej, co ma odzwierciedlać jego pogląd na zjednoczoną Amerykę Łacińską, a w dłoni rewolucjonista trzyma broń będącą znakiem „ciągłego trwania”… U stóp statui są słowa, które brzmią jak słowa piosenki, choć wymowa ich w kontekście historii Kuby nie jest poetycka: Hasta la Victoria Siempre – Zawsze do zwycięstwa…



Biała armata w Abu Dhabi

Przy Union Square w centrum Abu Dhabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, stoi kilka pomników. Wszystkie są słusznych rozmiarów, wszystkie są też białe, dzięki czemu jaśnieją w słońcu, odcinają się od błękitu szklanych wieżowców i przyciągają wzrok zmęczonych upałem turystów. Ideą stworzenia niezwykłego zestawu pozornie do siebie nie pasujących monumentalnych przedmiotów – czajniczka do kawy, namiotu, kadzielnicy i… armaty – było utrwalenie w obrazach dziedzictwa emiratu. Ponieważ jednak rozpoznanie większości symboli wymaga znajomości kultury kraju, większość zwiedzających zapamiętuje głownie armatę. W wielu przewodnikach skwer ten nosi już nawet nazwę Cannon Square. I tak to dzięki turystycznemu nazewnictwu oraz licznym filmom reklamowym kręconym w tym miejscy biała armata stała się koronnym symbolem stolicy ZEA.



Intymny pocałunek w Warszawie

Warszawa pomnikami stoi. Symbolem naszego miasta stał się ten najstarszy, z 1644 roku, czyli król Zygmunt III Waza na ośmiometrowej kolumnie. Nieopodal znajduje się inna warta wspomnienia statua uważana za „szczęśliwą” – to Mały Powstaniec, do którego zwyczajowo powinni udać się wszyscy warszawscy nowożeńcy. To plus coś nowego, starego, niebieskiego i pożyczonego oraz miesiąc z „r” w nazwie zapewnia im ponoć szczęście we wspólnym życiu.

Mamy oczywiście też pomniki mistrzów pióra – Mickiewicza (od 1898 roku), Słowackiego (nowszy od tego poprzedniego o ponad 100 lat), Prusa (z lat siedemdziesiątych), pomniki polityków (w konkursie na najbrzydszy dla mnie zdecydowanie wygrywa Waszyngton z fizjonomią plastusia i logotypami Rossmana w tle), muzyków (w tym rozmarzony Chopin w Łazienkach, który dzięki koncertom open air regularnie słyszy swe własne kompozycje), wielkich postaci historycznych (z wycieczki z przewodnikiem pamiętam, że Kopernik w Toruniu stoi, bo jest u siebie, a w Warszawie siedzi, bo jest w gościnie)… Długo by wymieniać, co i w jaki sposób udało się w Warszawie uhonorować. Na Kabatach oddano nawet cześć aktualnej walucie nazywając jeden z placyków Skwerem Złotówki.

Mój ulubiony symbol miasta znajduje się w Królikarni. Nie upamiętnia człowieka, tylko czynność – zdrową acz często niedocenianą. To „Pocałunek” Marii Rostkowskiej – stworzona w roku 1985 rzeźba z białego marmuru inspirowana ślubem syna artystki. Najpiękniej prezentuje się jesienią, w ramie z żółtych liści – choć dobrym nastrojem potrafi natchnąć niezależnie od pory roku. Oby w miastach stało jak najwięcej takich pomników!