Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

8.15.2012

/STRAUBING/ Zabawa po bawarsku


Gäubodenvolksfest w Straubing to po słynnym Oktoberfeście drugi największy festyn ludowy w Bawarii. Tyle że o ile w październikowej zabawie biorą udział głównie turyści, o tyle tu dziś chyba jedynymi turystami jesteśmy my. Zresztą niestety bez ludowego Dirndl i Lederhosen lub choćby przypinki z szarotką wyglądamy jak w jeansach na Halloween Party lub w bikini na plaży nudystów.


O Dirnldl - tradycyjnych sukienkach z fartuszkiem i bufiastą bluzeczką - można byłoby napisać osobny wpis, ba nawet cały blog. Od tafty po bawełnę, od kraty po kwiatki, od wycięcia półokrągłego po dekolt w kształcie serca, od długości mini po maxi - każda kobieta ubrana jest inaczej. I nie ma takiej, której strój nie odjąłby kilku kilogramów i nie dodał kobiecości. W jednym z setki stoisk z ludowymi sukienkami oglądam nowe wzory - jakieś 120 euro i też mogę zostać apetyczną Heidi w pełnym rynsztunku.


Tłumy kobiet, dzieci, mężczyzn, młodzieży. Nic dziwnego - święto ma ogromną tradycję: istnieje od 1812 roku, a od 1898 obchodzone jest właśnie w Straubing. Już wtedy, ponad 100 lat temu, przybyło na nie ponad 25 tysięcy osób. Początkowo była to powołana dekretem królewskim wystawa bydła i płodów rolnych uzupełniona o wyścigi konne, po wojnie opracowano nową formułę, w której festyn odbywa się do dziś. Prócz hal wystawienniczych oraz stoisk pod gołym niebem jest więc kilka namiotów piwnych oraz ogromne wesołe miasteczko. Wszystko to poprzetykane standami z jedzeniem mniej lub bardziej tradycyjnym.


Kupić tu można chyba wszystko - od pachnących mydełek poprzez serki alpejskie po wanny z masażem. Do tego stroje ludowe, paski z brazylijskiej skóry, rockowe T-shirty, meble ogrodowe i co tam jeszcze. Jeden dzień nie wystarczy na obejście wszystkich hal.


Kapela ludowa szykuje się do występu. Chłopcy robią sobie zdjęcia z dziewczętami. Za chwilę zagrają i zaśpiewają - na wesoło, po bawarsku.


Idziemy do wesołego miasteczka. Góruje nad nim koło widokowe z wagonikami pomalowanymi niczym domek Jasia i Małgosi (znanych tu jako Hänsel und Gretel). Za 5 euro można przeżyć 20 dość szybkich obrotów, a z góry widać nie tylko ogrom Gäubodenvolksfest, lecz również urodę samego Straubing - białą wieżę Stadtturm, czerwoną kościoła św. Jakuba i Tiburtiusa (zakończoną kopulą o zabawnym kształcie przypominającym stalówkę pióra), a nawet złotą kolumnę Świętej Trójcy, która zdobi miasto od 1709 roku.


Kręcę się i podziwiam widoki. Potem piwo w namiocie - sprzedawane tu na litry, podobnie jak na Oktoberfest. Kelnerki do strojów ludowych noszą adidasy lub buty ortopedyczne zamiast trzewików - gości dużo, trzeba się nabiegać. Z tyłu w pasach dzierżą butelki z napojami nonalcoholowymi. Kelnerzy w krótkiej wersji Lederhosen - idealnej na upał i pokazującej umięśnione nogi.


Zabawa na całego, wszystkie pola i trawniki wokół zamienione w olbrzymie parkingi. Ludzie wychodzą i przychodzą, tłum wcale się nie przerzedza.


***

Od festu postanawiamy odpocząć na stateczku. To już moja trzecia w tym roku - po Budapeszcie i Wiedniu - przejażdżka po Dunaju. Tym razem rejs po pięknym modrym rozpoczynam w Kelheim. Zwykle w czasie godzinnej tury można obejrzeć z bliska słynną Befreiungshalle i Klasztor Weltenburg. Niestety ze względu na niski stan wody Dunaju dziś stateczki popłyną w drugą stronę. Aby wynagrodzić tę niedogodność przejażdżka kosztuje 5 euro zamiast 9 i trwa o pół godziny dłużej. 


Klasztoru nie widać niestety, ale podziwiamy mosty, miasteczka, tamę i - z oddali - upamiętniającą zwycięstwa nad Napoleonem Befreiungshalle. Ozdabiającym ją statuom reprezentującym różne niemieckojęzyczne regiony towarzyszy zarys dźwigu budowlanego - hala właśnie jest odnawiana.


Płyniemy, słońce świeci, a tutejsze kelnerki też nie próżnują. O ile idealnym tłem dźwiękowym dla bawarskich widoków jest tradycyjna muzyczka ludowa, o tyle smakiem, który najlepiej do nich pasuje, jest z pewnością smak piwa.


 

8.14.2012

/BAWARIA/ U Pana Boga za piecem

 
Niewiele ponad godzinę lotu z Warszawy znajduje się bajkowa kraina. Na świecie rozsławiona jest głównie przez Oktoberfest, ale mnie kojarzy się bardziej z małymi domkami, kolorowymi rabatkami i ryneczkami z fontannami. I z jakąś niewiarygodną wręcz sielskością, której nie ma nigdzie indziej.



To tu beżowe krowy wesoło podzwaniają na pastwiskach, to tu w starej kuźni można dostać wykuty na poczekaniu w tradycyjny sposób "gwóźdź na szczęście", to tu ludzie sami z siebie podchodzą, by pomóc turyście, który niepewnie przystanął na chwilę z planem miasta. Dobrze, że uśmiech to mowa uniwersalna, bo to czy inne słowo może umknąć w rozmowie z Bawarczykami, którzy - jak sami mówią - znają dwa języki: bawarski (czyli Boarisch) i niemiecki. Z tym, że ten drugi znacznie gorzej od pierwszego.



Mogłoby się wydawać, że czas się tu zatrzymał w jakimś idealnie niewinnym momencie historii, w którym jeszcze człowiek nie jest człowiekowi wilkiem. Ale przecież taki moment nigdy nie istniał - przynajmniej od momentu zerwania jabłka. Zresztą ten czas właśnie z drugiej strony wcale tu nie zamarł: po ulicach suną najnowsze modele BMW, na dachówkach tradycyjnych domków lśnią panele słoneczne (ponoć w Niemczech jest ich tyle, co w całej reszcie świata razem wziętej), za wzgórzem w rekordowym tempie powstaje autostrada, a spod rękawa tradycyjnego stroju zwanego dźwięcznie Dirndl wysuwa się najnowszy model Timexa. Może to świat, w którym udało się zabrać to, co najwartościowsze z przeszłości i osadzić to w tym, co najlepszego przyniosła nam współczesność.



Tu chyba zawsze świeci słońce, ulice się nie kurzą, a ludzie nie odchodzą. Choć nie - przecież kiedyś zwiedzając wspaniały barokowy kościół natrafiłam na mszę żałobną za kobietę, która przeżyła ponad 100 lat i doczekała się licznych prawnuków. Ksiądz opowiadał o jej życiu - takie kazanie daje jednak dużo więcej otuchy niż sztandarowe "z prochu powstałeś"...



Ląduję na moim ulubionym lotnisku, z sentymentem wspominam noc spędzoną tu w napcabie (http://maniapodrozowania.blogspot.com/2011/11/monachium-noc-na-lotnisku.html). MAC tętni życiem - w browarze nie ma ani jednego wolnego stolika, na specjalnej scenie prezentowane są nowe modele aut, a pomarańczowa rakieta buchająca dymem reklamuje wypożyczalnię samochodów. To nowoczesne oblicze Bawarii, ale wystarczy pomknąć kilkanaście kilometrów autostradą, by znaleźć to tradycyjne - sielskie i spokojne.



Mieszkam w białym domku w Hexenagger u emerytowanego kowala, który prowadzi muzeum kowalstwa i rusznikarstwa. Można tam obejrzeć działające jeszcze miechy, poczuć własną ręką ciężar młota, usłyszeć, jak brzmi wykuwany metal. W innych salach zbroje, broń z różnych okresów, hełmy, ale też ponad 50 różnych rodzajów maszyn do pisania - jedna nawet z alfabetem arabskim.



W Sali Pamięci silva rerum: od młynków do kawy, poprzez stare narty po radia, krzyże, telefony, lampy naftowe. Trochę przedmiotów, które pamiętam z domu Dziadków, trochę jeszcze starszych. Zachwycają prostotą i funkcjonalnością - cechami, do których przykłada się teraz chyba mniejszą wagę. Na pamiątkę wizyty w muzeum można sobie kupić oryginalną podkowę za 5 euro. Ponoć przynosi szczęście - ale pod warunkiem, że zawiesimy ją tak, by je łapała - czyli wgłębieniem do dołu, a nie odwrotnie. 




Bawaria jest niczym naszyjnik barokowych pereł. Setki kościołów, pałace, wnętrza. Najbardziej znane przykłady barokowej architektury sakralnej to Asamkirche w Monachium, Klasztor Ettal i Wieskirche. Z obiektów niesakralnych urodą zachwyca pałac Nymphenburg, o czym miałam się przyjemność przekonać rok temu.


Tym razem rozkoszuję się pięknem barokowych budowli w Eichstätt. Aromatyczne capuccino w palarni kawy, następnie koncert organowy w katedrze, której historia sięga XI wieku. Najpierw w biało-szarym wnętrzu rozbrzmiewa dostojny Bach, potem mniej znany Buxtehude, a w finale mocny Bartholdy. Te dźwięki są niczym idealnie pasujący podkład do teledysku, którym wydają mi się obrazy detali na ołtarzu i ambonie przerywane mrugnięciami oczu niczym krótkimi cięciami między kolejnymi klatkami clipu. 


Wypełniona barokową muzyką idę na spacer po barokowym miasteczku. Świeci słońce, ryba na fontannie pluje wodą, która mieni się i przyjemnie szumi. Dostojna rezydencja i witający chłodem klasztor


Wchodzę do przedsionka zabudowań klasztornych. Pierwsza kolumna wije się zgodnie z siłą Coriolisa, ostatnia wręcz przeciwnie. U stóp jednej z nich przycupnął kamienny piesek.


Dzień mija szybko. Wieczorem dla ochłody kąpiel w termach Bad Gögging. Ponad 1300 m2 powierzchni basenów, łaźnia rzymska, brodzik Kneippa, dysze do masażu, rzeka dla rozrywki. Potem można napić się wody termalnej dobroczynnie wpływającej na trawienie. Pachnie specyficznie, ale podobno warto się przełamać. Zwłaszcza, że jej smak zaraz udaje mi się przełamać piwem Märzenbier w browarze Schneider. Słońce skrywa się za horyzont miękko oświetlając miasteczko Essing i górujące nad nim skały przywodzące na myśl naszą jurę częstochowsko-krakowską. 


Nadchodzi ciepły letni wieczór. Powietrze napełnia się śmiechem ludzi i głosami kelnerek, które przynoszą do stolików kolejne kufle złotego piwa.