Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

7.07.2008

/BOCHUM/ Industrial ukryty w gąszczu drzew, czyli szok tlenowy w przemysłowym zagłębiu


O Zagłębiu Ruhry uczyłam się już w szkole podstawowej. Pani od geografii barwnie opowiadała o lasach kominów, pokrytych pyłem domach i industrialnym krajobrazie osnutym dymem. Rurhgebiet wyobrażałam więc sobie jak Katowice skrzyżowane z Wałbrzychem - i mocno zastanawiałam się, czy na pewno chcę zainwestować cenne dni urlopu w takie właśnie górniczo-hutnicze klimaty. Zawłaszcza, że mieszkać miałam w Bochum - mieście, o którym słynny niemiecki piosenkarz Herbert Grönemeyer śpiewał, że Słońce się tam kurzy, że jest szare od pracy i że ma puls ze stali...

Choć nieraz wyobrażenia niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, to rzadko ta rozbieżność jest aż tak dramatyczna. Bochum powitało mnie zielenią parków, zadrzewionymi alejkami i nieco małomiasteczkową atmosferą. Podejrzliwie zaciągnęłam się powietrzem - ale zamiast petrochemicznej nuty poczułam jedynie świeżość. Pomyślałam, że może jak w "Kongresie futurologicznym" ktoś rozpyla tu substancje zmieniające postrzeganie - i że zaraz spotkam szczury spacerujące za rączkę. Ale nie - wszystko wygląda jednak standardowo, TIR-y suną po przelotówce tuż przed oknami mojego mieszkanka, więc jednak jestem jeszcze w na tym świecie i w tej epoce, tylko kominów jakoś nie widać... Trzeba będzie ich poszukać - może ukryły się gdzieś między drzewami.


Moje mieszkanko w Bochum jest mniej idylliczne niż samo miasto. Śpię na materacu w wykuszu, który drży za każdym razem, gdy za oknem przejeżdża ciężarówka - mimo, że w mieście jest ograniczenie do 50 km/h, do którego kierowcy jak najbardziej się stosują. A więc pierwsza pobudka o 5 rano. Druga o 6.00 - wtedy bowiem zaczynają bić dzwony w neogotyckim kościele zlokalizowanym naprzeciwko secesyjnej kamienicy przy Wittener Str. 269. Potem około 7.00 intensyfikują się trzaski linii elektrycznej, bo po mojej ulicy prócz TIR-ów jeżdżą także tramwaje... 


Obudzona tak wcześnie najpierw udaję się na śniadanie. Zjem je w "Trójkącie Bermudzkim" - tak miejscowi mówią o knajpiano-kawiarnianym zakątku miasta zlokalizowanym między schodzącymi się ku sobie ulicami Viktoriastr. i Kortumstr. Typowy zestaw - choć może niekoniecznie na śniadanie - to tutaj, podobnie jak w Berlinie, Currywurst (czyli biała siekana kiełbaska w ostrym sosie pomidorowym) oraz piwko. Łamię więc zasadę z jednej z książek Remarque'a, by nie pić alkoholu przed południem. 


Pokrzepiona udaję się na poszukiwanie industrialnych klimatów. Podobno można znaleźć je tu w... parku. Stworzony pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku Westpark zajmujący 38 ha powierzchni w zachodniej części centrum miasta był kiedyś bowiem właśnie terenem przemysłowym. W roku 1842 uruchomiono tu odlewnię stali - Mayerschen Gußstahlfabrik przez 160 lat słynęła z wyrobu najwyższej jakości kół kolejowych, armat, dzwonów. Jeden z nich - okaz ważący 15 ton - stoi do dziś w Bochum jako upamiętnienie wystawy światowej w Paryżu w roku 1867, na której dumnie reprezentował Niemcy. A o samej odlewni przypominają już jedynie opuszczone ceglane budynki.


Idąc dalej jedną z alejek w głąb parku natrafiam na otoczoną wodą Jahrhunderthalle. Jej stalową konstrukcję zbudowano w 1902 roku z uwzględnieniem dwóch kluczowych założeń: po pierwsze miała być przede wszystkim użytkowa i funkcjonalna - jej estetykę uznano za mało ważną, po drugie zaś wszystkie pręty opisano tak, by budowlę łatwo było złożyć i rozstawić gdzie indziej. Tak się też stało - hala przywędrowała do Bochum z Düsseldorfu, gdzie pierwotnie stanowiła część infrastruktury wystawienniczej. Przez niemal cały XX wiek była elementem parku przemysłowego (a przez pewien czas nawet piecem), obecnie zaś stanowi swoiste centrum ZWYKŁEGO parku - po rewitalizacji w roku 2003 Jahrhunderthalle odbywają się tu przestawienia, pokazy, koncerty muzyki - od klasycznej po rockową. 12 grudnia 2009 pokazywano ją nawet za pośrednictwem telewizji w 44 krajach, ponieważ odbywała się w niej uroczystość wręczenia Europejskiej Nagrody Filmowej zwanej Europejskim Oskarem.


Z zewnątrz hala nie wygląda jednak imponująco. Po otaczających ją murach - zwanych żartobliwie koloseum - wspinają się skałkarze, a i psy też niewiele sobie robią ze stuletniej historii oznaczanych przez siebie cegieł. Ale najważniejsze, że udało mi się znaleźć to, czego szukałam - ślady przemysłowej świetności regionu. Obchodzę park dookoła szlakiem oznaczonym na tablicach informacyjnych jako "przemysł-natura", a potem w pozycji horyzontalnej na ławce oddaję się refleksji nad przemijaniem. O tyle uzasadnionej, że chmury nade mną przemijają dziś w naprawdę słusznym tempie. 


Czas w parku biegł jeszcze szybciej niż żwawe cumullusy, pora już więc na obiad. Znalezienie steka okazuje się nie lada wyzwaniem. Już prawie kapituluję - w końcu dobry kebab też nie jest zły - gdy udaje mi się wypatrzyć... Mateczkę Wittig, prawdziwy niemiecki Gasthof z tradycjami i z szyldem pisanym gotykiem. Obecny właściciel napisał we wstępie do menu, że restaurację nazwał na część swej prababki, z zawodu położnej, która w tym właśnie budynku przez dziesięciolecia serwowała domowe dania. Kiedyś miejsce to nazywało się "Zur Altstadt", teraz - jako "Mutter Wittig" - nadal ma się nieźle: i dzięki smakowi dań, i wielkości porcji.  


Po południu  idę do Muzeum Górnictwa, najbardziej chyba znanej atrakcji miasta. To - podobnie jak Westpark - kolejny symbol jego dawnej przemysłowej przeszłości zamieniony w miejsce użyteczności publicznej. Deutsches Bergbaumuseum warto odwiedzić przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że jest to największe tego typu muzeum na świecie, a po drugie, bo można spojrzeć tu na miasto z perspektywy ponad 71-metrowej wieży szybowej skonstruowanej w roku 1939 przez Fritza Schuppa. Już pierwszy rzut oka z góry utwierdza mnie w przekonaniu, że Bochum to dziś miasto kamieniczek i zieleni, a nie fabryk i dymu.


Po liczących w sumie 2,5 kilometra podziemnych chodnikach Deutsches Bergbaumuseum przechodzi rocznie ponad 365 000 zwiedzających. Dziś ja też staję się dziś liczbą w tej dumnej statystyce - co bardzo mnie cieszy, bo lubię wystawy, na których można dotykać eksponatów. Zwłaszcza tak naznaczonych historią - w miejscu, na którym stoję fedrowano już w latach sześćdziesiątych XIX wieku, ostatni wagonik z węglem wyjechał stąd natomiast 11 stycznia 2000 roku - co upamiętniono białą farbą na jego czarnym korpusie. Co ciekawe samo muzeum otwarto już w roku 1930 - przy działającej kopalni. 


W salach wystawowych odkrywam imponującą siedmiotonową skamienielinę z epoki karbonu, parową prasę do brykietów z roku 1901 i czarny diament (3,401 karata) wstawiony do zbiorów w roku 2011 przez jednego z lokalnych jubilerów. Jeszcze bardziej emocjonujący jest podziemny spacer z przewodnikiem, który barwnie opowiada o ciężkiej pracy górników. Kto ma problemy z pobudzeniem wyobraźni w czarnym półmroku, może popatrzyć na naturalnej wielkości plastikowe figury górników i na imponujące maszyny, które wspomagały niegdyś ich pracę. Spacer wąskimi korytarzami jest nieco klaustrofobiczny, a zapach wilgoci - wszechogarniający.


Wieczór mojego dnia zapoznawczego z Bochum - dnia poszukiwania industrialnych klimatów - spędzam na rozległym terenie nieco opustoszałego z powodu wakacji (zwykle uczy się tu około 41 456 osób, dzięki czemu uczelnia ta plasuje się w pierwszej dziesiątce rankingu ilościowego niemieckich uniwersytetów) Ruhr-Universität Bochum.


Mijam domy studenckie - ich architektura zionie takim smutkiem, że zastanawiam się, czy to nie tu właśnie kręcono scenę z "Mechanicznej pomarańczy", w której Alex - nie mogąc dostać się do zdezelowanej windy - biegnie w górę po schodach ozdobionych śmieciami i wymiętym stanikiem wiszącym na brudnej plastikowej poręczy. Beton, pustka, kilka namiotów - po napisach na rozwieszonych tu i ówdzie transparentach orientuję się, że są schronieniem aktywistów protestujących przeciw wprowadzeniu opłat za studia. 


Ustawiona przy jednym z chodników instalacja - w duchu iście postindustrialnym - jest trochę metaforą samego Bochum, w którym dawna przemysłowa świetność ustąpiła miejsca atrakcjom turystycznym. A może to nie instalacja, może to zwykły złom...


Zapada zmrok, zewsząd zaczynają mnie straszyć kolejne artystyczne niespodzianki. Guernica? czy ktoś naprawdę założył, że dobrze jest zaczynać dzień nauki od tak przejmującego obrazu?... Dobrze, że audytorium maximum w kształcie rozety nieco ożywia ten kompleks, w którym architektura lat sześćdziesiątych pokazała swe chyba najsmutniejsze - i bezkompromisowo betonowe - oblicze. 


Może weselej będzie nad jeziorem Kemnader See, przy którym zlokalizowano tutejszy kampus? Niestety - nic z tego. Spotykam tam jedynie kaczkę skubiącą plastikową reklamówkę. Patrzę na nią i dociera do mnie, że ona też jest jak Bochum, w którym natura pożera industrialną przeszłość...





***
TRASA SPACERU PO BOCHUM


DOJAZD DO UNIWERSYTETU

(Źródło: Google Maps; kliknij na mapkę, by ją powiększyć)

4.11.2008

/EMIRATY ARABSKIE/ Dyskretny urok Szejka

Jedziemy na ziemie arabskie, oglądać skarby pustyni wyhodowane za pomocą petrodolarów i odsalanej wody morskiej.  Po sześciu godzinach lotem czarterowym lądujemy u wrót Państwa współczesnego Faraona – Zjednoczonych Emiratów Arabskich Szejka Zajeda ibn Sultan an-Nahajan. Na jego cześć budowany jest właśnie w Abu Dhabi chyba najokazalszy meczet na świecie. Jego główna sala modlitewna o wielkości 17 000 m2 pomieści 40 000 wiernych.


Port lotniczy w Szardży (Sharjah), drobiazgowa kontrola przy odprawie, skanowanie tęczówki oka, wreszcie jakieś wyjście na tzw. świeże powietrze. Trudno mówić o świeżości w kraju, w którym nie chodzi się piechotą a wszyscy poruszają się pojazdami zasilanymi paliwem po złotówce za litr...


Upał jak w piekle... Na szczęście busik klimatyzowany. Pierwsze wrażenie – lekki szok. Najbardziej pospolitym samochodem na parkingu jest Lexus... Czy to Hollywood? Nie! To środek pustyni! Podziwiając las dźwigów na budowach setek wieżowców, w drodze do hotelu dowiadujemy się, że tu praktycznie nie chodzi się piechotą. Każdy ma samochód, bo nie ma tu specjalnie rozpowszechnionej komunikacji miejskiej, pociągów, tramwajów, metro dopiero jest budowane; są za to sześciopasmowe autostrady, właściwie dwunastopasmowe, bo pasów po sześć w każdą stronę. Na tych, którzy koniecznie chcą skorzystać jednak z komunikacji publicznej, czekają klimatyzowane przystanki autobusowe.


Charakterystyczną i rzucającą się w oczy cechą ZEA jest różnorodność. Wielokulturowość, wielorasowość, wielowyznaniowość i wielokuchenność ;-) Odczuliśmy to we wszystkich siedmiu Emiratach. Co jeszcze nas zaskoczyło? Oto top 5:

1. Szczęśliwi mieszkańcy roztaczający wokół siebie aurę pewności, bezpieczeństwa uprzejmości i życzliwości, czego trudno byłoby się spodziewać po dumnym narodzie o wyjątkowo – jak na nasze standardy – surowym wychowaniu i poglądach.


2. Przepiękna zieleń kontrastująca z wszechobecnymi piaskami lub gruzowiskami pustyni w aurze żaru  lejącego się z błękitnego nieba. Najwięcej zieleni jest notabene w najbiedniejszym emiracie - Fujairah.


3. Chyba największy na świecie plac budowy. Czegoś takiego nie było nawet w Chinach. W budowie jest wszystko. Wyspy (świat, palmy), Burj Dubai  (tak tak, mało kto wie o tym, że w planach jest zbudowanie jeszcze wyższego od Burj Dubai budynku, choć do końca nie wiadomo jaką wysokość będzie miał Burj Dubai) i kilkaset innych drapaczy nieba, bo chmur tam co kot napłakał. W budowie jest meczet Szejka Zajeda, kolejne autostrady, fabryki wszystkiego – bo Emiraty inwestują petrodolary w biznes produkcyjny, skocznię narciarską, kurorty w górach... 


4. Atrakcje, atrakcje, atrakcje. Turysta ma tu w czym wybierać! Plażowanie, kąpiele w rzekach okresowych, jazda jeepami po pustyni, kręcenie się na ogromnym kole widokowym Eye of the Emirates (60 m wysokości), polowanie na skorupiaki (zorganizowano je dla nas w Ajmanie, najmniejszym z Emiratów), taniec brzucha w pustynnej scenerii, rejs z masażami i malowaniem dłoni henną, zakupy - choćby na tradycyjnym Gold Souku w Dubaju...



5. Wszystko jest tu nowe, nowsze, najnowsze. Nawet w muzeach próżno szukać jakichś kilkusetletnich artefaktów - prędzej znajdzie się tam plastikowe figury obrazujące życie przodków ludzi tych ziem. Słynny Jumeirah Mosque w Dubaju wygląda bardzo tradycyjnie, ale zbudowany został... w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Takie przykłady można byłoby mnożyć.  




Co do kuchni – można dostać tu wszystko, oczywiście poza potrawami przyrządzonymi ze świni. Jest mnóstwo jagnięciny na tysiące sposobów w czym celują licznie reprezentowane w ZEA restauracje libańskie. 

W niektórych emiratach jest co prawda problem z winem czy piwem, od czego jednak liberalny Dubaj? Tu znajdziesz wszystko co trzeba, żeby przypadkiem nie schudnąć w trakcie kolejnych, wyczerpujących zakupów w Mall Of The Emirates (2,4mln stóp kw - 223 000m kw) ze słynnym Ski Dubai, czy też Dubai Mall (http://www.thedubaimall.com/) - największym na świecie centrum, o powierzchni 12,1 miliona stóp kwadratowych, którego otwarcie planowane jest na 31.08.2008. Oglądając różnej maści cuda Emiratów trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli coś zmieści się na tutejszej pustyni, to szejkowie to sobie wybudują. I to z takim rozmachem, by było największe na świecie.


Przy okazji – Emiraty to kraina autostrad. Tysiące kilometrów równego asfaltu, gdzieniegdzie radar i progi zwalniające – śpiący Beduin – taka odmiana śpiącego policjanta. Tym się różnią, że obok policjanta najczęściej nie ma nawet znaku ostrzegawczego, a przed Beduinem jest strefa spowolnienia, spowalniacze ostrzegawcze na asfalcie i dopiero Beduin właściwy ;-) To dla kierowców ceniących jazdę bez przygód. Dla pozostałych są bezpieczne, nie zadrzewione pobocza.To niemal raj - a jeśli komuś coś się nie podoba, może zadzwonić do Szejka i mu to powiedzieć.