Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.22.2014

/LONDYN/ Weekendowy spacerownik londyński: spacer parkowo-muzealny


Trzeci dzień przedłużonego weekendu w Londynie rozpoczynamy przy Marble Arch - idealnym punkcie wypadowym zarówno na zakupową Oxford Street, jak i do Hyde Parku. Jest niedzielny poranek, liczę na dokupienie sobie w Primarku jeszcze jednego T-Shirtu, który przedwczoraj pochopnie odłożyłam. Niestety okazuje się, że dziś duże sieci otwierają swe podwoje o 11.00 - 11.30. Trochę mnie to dziwi zważywszy liczbę przechodniów, która już o 10.00 z pewnością chętnie by coś kupiła. No ale co kraj to obyczaj: chwilę przechadzamy się wzdłuż Oxford Street i fotografujemy ciekawy wynalazek - budkę telefoniczną przerobioną na... budkę internetową z WiFi. 


Cofamy się do Marble Arch i do Hyde Parku wchodzimy od strony Speaker's Corner, tradycyjnego forum swobodnego wypowiadania wszelkich poglądów - oczywiście pod warunkiem nieobrażania królowej. Kiedyś przemawiali tu Marks i Lenin, dziś członek społeczności muzułmańskiej nawołuje z plastikowego krzesełka do poszanowania swej religii. 


Nieopodal tego żywego pomnika demokracji znajduje się kawiarnia uzurpująca sobie prawa do jego historycznej nazwy. Duża kolejka połączona z małym wyborem ciast zniechęca nas do skorzystania z jej oferty.


Idziemy dalej wzdłuż alejki równoległej do Park Lane liczącego sobie 159 hektarów parku, którego teren w połowie XVI wieku nabył od mnichów z Westminster król Henryk VIII, który Jakub I przemienił w tereny łowieckie i który w końcu w roku 1637 za sprawą Karola I stał się miejscem publicznym. Konstatujemy, że charakter tego terenu jest kompletnie inny niż naszych Łazienek - w Hyde Parku rzuca nam się w oczy płaskość terenu, wielkość trawników, dość mała liczba drzew i - charakterystyczna też dla reszty Londynu - dbałość o bezpłatną dostępność i dostosowaną do otoczenia dyskretną estetykę publicznych toalet.   


Spacerowiczów z psami nie ma tu dużo, ale się trafiają. Sporo jest joggerów i ludzi uprawiających różne sporty - samotnie lub w grupach. Dużo osób korzysta też z leżaczków - udostępnianych po 1,60 funta za godzinę lub po 8 funtów za cały dzień. Opłaty za ich użytkowanie inkasują pracownicy parku w specjalnych strojach.


Dochodzimy do Serpentine - zbiornika wodnego przedzielającego park. Na jego brzegach przycupnęły kawiarnie - z jednej z nich korzystamy, bo miło jest pić kawę nad samym jeziorkiem. 


Woda to kolejne możliwości rozrywki, z której ludzie ochoczo korzystają: po tafli przemieszczają się łódki i rowery wodne. Pływacy skupiają się w kąpielisku wyraźnie odgrodzonym od reszty zbiornika, natomiast spasione łabędzie i okazałe kaczki nie przejmują się żadnymi ograniczeniami - nie korzystają też niestety z publicznych toalet... 


Idziemy zobaczyć fontannę zbudowaną na cześć Diany. Po drodze pod nogami zauważamy jeszcze inne elementy upamiętniające Księżną - a konkretnie marsz ku jej czci. Sama fontanna zaś - duża owalna konstrukcja otwarta w lipcu 2004 roku - to hołd w najlepszym tego słowa znaczeniu: skupiają się tu wszystkie dzieciaki z całego parku i piszcząc z radości taplają w wodzie. Radosne i krzepiące jest to miejsce.


Nieopodal pomnika Diany natrafiamy na zamyśloną czaplę z brązu - statuę, która w gruncie rzeczy przedstawiać ma egipską boginię natury Isis. W tak nowoczesnej formie wyobraził ją w 2009 roku rzeźbiarz Simeon Gudgeon. Wokół na chodniku zauważamy ułożone w spiralę płytki upamiętniające różne osoby - ułożono je w podzięce dla donatorów Centrum Edukacji Isis, którego czapla w Hyde Parku jest ambasadorką. Ci, którzy też chcieliby wesprzeć tę inicjatywę, mogą wrzucić pieniążek w otwór w cokole


Dochodzimy do mostu i idziemy nim w kierunku Exhibition Road mijając po prawej stronie park Kensington i stojący w nim okazały Albert Memorial - pomnik ufundowany na cześć ukochanego męża przez królową Wiktorię po śmierci księcia na dur brzuszny w 1861 roku.


Dalej przechodzimy koło ambasad, Instytutu Goethego, kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich i docieramy do naszego kolejnego przystanku - Muzeum Wiktorii i Alberta zwanego w skrócie V&A. 


To założone w 1852 roku największe muzeum sztuki i rzemiosła artystycznego w Londynie skrywa ponad 4,5 miliona różnych eksponatów, więc wizytę w nim warto zaplanować, żeby nie zwariować od nadmiaru wrażeń. Nie jest to łatwe - nawet gdy weźmie się plan sal przy wejściu, to i tak nie sposób nie zboczyć ze szlaku widząc na przykład... srebrne lwy naturalnej wielkości


Na początku jednak jesteśmy zdyscyplinowane i idziemy wprost do sali z historią mody. W jej centrum jest akurat wystawa czasowa sukien ślubnych - koszt biletu 12 funtów, zakaz fotografowania i szkicowania. Na szczęście ekspozycję stałą można utrwalać - choć półmrok temu nie sprzyja. 


Zaczynamy od rozłożystych sukien z końca XVIII wieku z pasującymi doń butami i kapeluszami. Dalej - idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara - przenosimy się do początków wieku XIX, kiedy to królowały suknie z podwyższonym stanem. Bawełniano-muślinową suknię ślubną z roku 1851 niejedna panna młoda założyłaby może nawet dzisiaj. Zwłaszcza z tak twarzową ludową chustą.


Welwetowy płaszcz wieczorowy uszyty w roku 1895 przez firmę Marshall & Snellgrove prezentowany w kolejnej witrynie zatrzymuje nas na dłużej. Co za detale! Nie mniej mistrzowską robotę widać też w kołnierzyku koronkowym z tego okresu zaprojektowanym przez Josefa Storcka.


Garconne look z lat dwudziestych i trzydziestych króluje za kolejnym rogiem. Nowe krótsze suknie pozwalały paniom poszaleć w rytm zwariowanego charlestona.


Dalej zatrzymują nas kostiumy kąpielowe z lat czterdziestych - już nieco odkryte, ale jeszcze nie frywolne. I niezwykła kreacja wieczorowa z naszytymi paskami ze złotej skóry zaprojektowana przez Jeanne Lenvin oraz pasujące do niej buty marki Jack Jacobus.  


Idąc dalej zauważamy aluminiowo-bakelitową torebeczkę wyprodukowaną około roku 1940 - tyleż śliczną, co niepraktyczną. I na niej chyba kończy się Wielka Moda - eksponaty od lat sześćdziesiątych są coraz mniej eleganckie i zachwycające. Z przykrością konstatujemy, że historia mody to trochę historia degrengolady i przechodzenia do nadmiernej chyba prostoty. Witryna ostatnia nazwana została "radical fashion". Czy taka jest rzeczywiście dzisiejsza haute couture i prêt-à-porter - radykalna? Patrząc na finałowy eksponat mam pewne wątpliwości.


Z pierwszej kondygnacji wchodzimy na trzecią i po drodze do sali 100 z historią fotografii trafiamy na megakolekcję biżuterii (91-93). Zakaz fotografowania jest tu poniekąd oczywistością - nie martwię się zresztą bardzo, bo żadne zdjęcie nie oddałoby piękna szmaragdowej kolii z XIX wieku, sygnetów noszonych przez dobrze urodzonych czy złotych kolczyków... Eksponowane w podświetlonych witrynach precjoza zdają się błyszczeć jaśniej niż gwiazdy na niebie, a wzory z wieku XVII i XVIII do złudzenie przypominają "awangardowe" projekty współczesnych złotników. Kogo wystawa zainspiruje w sensie kreatywnym, może zasiąść przy komputerze i zaprojektować własny pierścionek


Dalej w 90a oglądamy miniatury portretowe malowane na ceramicznych medalionach. By łatwiej było je podziwiać, przygotowano dla zwiedzających duże szkła powiększające.


Tuż obok znajduje się wystawa o jakże innym nastroju - ze ścian aż krzyczą plakaty propagandowe i społeczne. Jest tam egzemplarz obiecujący, że ruch Hitlera zniszczy międzynarodową finansjerę, są przerobione logotypy firm mających na sumieniu różne grzechy, a dalej - krzyczące kolorami plakaty reżimowe z różnych kontynentów.


Jednego zdjęcia nie zapomnę nigdy. Ron Haberle utrwalił na nim w roku 1970 wietnamskie rodziny zamordowane przez amerykańskich żołnierzy w My Lai. Wydrukowane w 500 egzemplarzach i uzupełnione o proste acz czytelne przesłanie (Question: And babies?, Answer: And babies.) pozwoliło przekonać część opinii publicznej do protestu przeciw wojnie. 


Wstrząśnięta kolorowymi plakatami dochodzę do sali w całości czarno-białej. Pokazana jest w niej historia fotografii - od samych jej początków. Okazuje się, że Muzeum Wiktorii i Alberta jako pierwsze na świecie zaczęło kolekcjonować zdjęcia pierwsze okazy nabywając już w roku 1853.

Pierwsze eksponaty w sali 100 to oryginalne płytki metalowe ze zdjęciami utrwalonymi zgodnie z metodą wynalezioną w roku 1839 przez Louisa Jacquesa Daguerre'a. Przyglądając im się z bliska zachwycam się wiernością przedstawionych na nich szczegółów postaci. 


Trzy zdjęcia z połowy XIX wieku uświadamiają mi, jak  wcześnie fotografowie odkryli różne tematy i sposoby opowiadania o nich. Zdjęcie architektury w takiej formie mogłoby powstać nawet dzisiaj, akt sprzed 160 lat to wyraźnie dopracowane w postprodukcji zdjęcie studyjne, a drób przywodzi mi na myśl martwe natury starych mistrzów - choć przecież fotografia od samych swych początków chciała odciąć się od malarstwa.


Już w drugiej połowie XIX wieku zaczęła rozwijać się fotografia podróżnicza. Gdy oglądam wyblakłe odbitki - na przykład tę z hinduskimi kurtyzanami - udziela mi się zdziwienie światem, które przebija z tych kadrów.  


Pierwsza połowa wieku XX to po pierwsze czas, w którym fotografia staje się tańsza i bardziej powszechna, po drugie zaś początek różnych stylów i kierunków - jedni artyści skłaniają się ku reportażom, inni ku artystycznemu przetworzeniu świata. Mi z tej części wystawy najbardziej zapadły w pamięć róże - ostatnia fotografia wykonana przez Edwarda Steichena przed początkiem I wojny we Francji. ich niewinność nabrała nowego znaczenia w obliczu nadchodzącej tragedii.  


Zdjęcia z czasów międzywojnia zgromadzone w muzeum pokazują różne eksperymenty z perspektywą i kompozycją podejmowane przez fotografów, a te z drugiej połowy XX wieku
- osobistą wizję świata ich twórców.  


Trudno utrzymać dyscyplinę przy zwiedzaniu kolejnych sal, bo co i raz jakiś z daleka majaczy jakiś eksponat, który koniecznie trzeba zobaczyć… Jak na przykład kolumny Trajana ze 113 roku czy olbrzymie srebrne naczynie do chłodzenia wina z połowy XVIII wieku wyglądające jak chrzcielnica. 


Przechodząc korytarzami i schodami na piętro I – bo nie sposób nie zajrzeć chociaż do słynnych zbiorów azjatyckich muzeum – zauważamy, że część zwiedzających korzystając z pięknej pogody relaksuje się na dziedzińcu V&A. 


Eksponaty z Azji są tak liczne, że nie sposób ogarnąć ich myślą w czasie jednej wizyty. Zmieniamy więc strategię – wypatrujemy te z jakiegoś powodu szczególnie interesujące czy szczególne i podchodzimy do nich, by bliżej je poznać.

Już z daleka wzrok nasz przyciąga na przykład finezyjna wielopiętrowa pagoda z porcelany. Okazuje się, że to stworzone w Chinach na początku XIX wieku cudo zakupił król Jerzy IV do orientalnego pawilonu w Brighton. 


Dalej w oko wpada mi zabawny urynał w kształcie tygrysa z otwartą paszczą (VI wiek, Chiny). Cóż, świat należy do odważnych - albo po prostu korzystając z tego utensyliom nie należy za bardzo uruchamiać wyobraźni. 


Figurek z porcelany generalnie jest tu nie mało – starodawni wojownicy stoją obok całkiem współczesnych postaci. Trzeba przyznać, że Liu Xun, pisarz uznawany za najwybitniejszego chińskiego autora XX wieku, odtworzony został z niebywałym realizmem. 


Pozostawiającą zdecydowany niedosyt wizytę kończymy w salach ze zbiorami średniowiecznymi. Podziwiamy tam drewniane ołtarze skrzydłowe i ciekawy pomysł na połączenie odpoczynku i edukacji.


W V&A jest takie bogactwo wystaw, że przechodząc między salami czujemy się, jakbyśmy wędrowały przez różne kraje, epoki, ba – nawet wszechświaty. Albo jak we wnętrzu dużej encyklopedii. Niezwykłe jest to miejsce, przy kolejnej wizycie w Londynie na pewno nie będę mogła oprzeć się pokusie odkrycia kolejnych ukrytych w nim skarbów.

Autobusem 74 udajemy się na Baker Street, by zrobić sobie zdjęcie z Sherlockiem Holmesem i zjeść lunch. Po drodze mijamy słynnego Harrodsa przy Brompton Road.


Chwilę krążymy w poszukiwaniu czegoś smacznego przy okazji obserwując akcję kibiców pod pubem sprawnie nadzorowaną przez Bobbych w mundurach. Mijamy restaurację, której specjalnością są burgery dla smakoszy i zasiadamy we włoskiej Stradzie. Piwo Peroni, pizza ze szparagami i risotto z owocami morza to niestety nasz ostatni posiłek w Londynie.


Odbieramy bagaże z hotelu, ostatnie drobne inwestujemy w apaszki w sklepiku o niewiarygodnie koherentnym asortymencie i pociągiem ze stacji Farringdon dojeżdżamy do Luton. Przykro jest żegnać się z tym miastem tak pełnym atrakcji, które przez trzy dni zaledwie udało się liznąć. Dobrze, że chociaż udaje nam się zabrać do warszawy londyńską słoneczną pogodę.  



 
***
TRASA SPACERU:


(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)

***
ZAPRASZAM TEŻ NA INNE LONDYŃSKIE SPACERY: