Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

12.23.2014

/JORDANIA/ Z aparatem od Petry do Wadi Rum, czyli o fotograficznych wyzwaniach


Jordania to kraj przyciągający fotografów cudem świata – jedyną w swoim rodzaju Petrą, czerwoną pustynią – bezkresną Wadi Rum i wspaniałymi krajobrazami – takimi jak choćby w rezerwacie Dana. Ale jest to też miejsce pełne wyzwań – nie tylko dla sprzętu, który jeszcze długo po wyjeździe przypomina mrożącymi krew w żyłach dźwiękami o swym bliskim kontakcie z wszędobylskim piaskiem.

 
1. Czarne kruki, czyli o latających reklamówkach
Dojeżdżamy do biblijnej góry Nebo. Jest chłodny poranek. Hula wiatr tak silny, że porywa statyw. Ale nic to – uroki wschodu słońca powinny wynagrodzić nasze trudy. A poza tym nad pagórkami latają czarne ptaki, chyba kruki lub gawrony, które z pewnością uatrakcyjnią zdjęcia. Niestety – po bliższym oglądzie okazuje się, że to… podarte reklamówki. W dni bezwietrzne szczelnie pokrywają one jordańskie bezdroża, w takie jak ten – utrudniają nawet kadrowanie nieba. Podstawowe wyzwanie fotograficzne w Jordanii to ustawienie kadru tak, by nie było w nim śmieci. Jestem dumna z KAŻDEGO zdjęcia, na którym mi się to udało. Niestety nie mam ich zbyt wiele…

 
2. Piękne wschody słońca, czyli o nocnych pobudkach
W dzień w tej szerokości geograficznej są tak głębokie kontrasty, że nawet najlepszy fotograf musi się poddać w obliczu rozpiętości tonalnej skazującej go na HDR-y. Plener w Jordanii nie przypominał więc w niczym wypoczynku – budzik na 3 rano i pęd pick-upem po wertepach na wschód słońca. Dla ładnego światła trzeba pocierpieć.


3. Gdzie ci mężczyźni, czyli o pustkowiach
Niemal połowa czteromilionowej populacji Jordańczyków zamieszkuje stolicę kraju – czyli Amman. Z pozostałej połowy ponad 50% stanowią kobiety, które w krajach arabskich nie są zbyt chętne do zostawania modelami. Dla fotografa szukającego okazji do zrobienia potretów najlepszą opcją jest więc zapłacenie kilku dinarów – kwoty niebagatelnej, bo tutejsza waluta jest cenniejsza niż dolar amerykański – grajkowi przy Petrze i poproszenie go o pozowanie do kamery we w miarę ocienionym miejscu.

 
4. Pierwszy plan, czyli o wyższości suchych krzaków nad butelkami po coli
Znalezienie ciekawego pierwszego planu to także jedno z wyzwań, które już zawsze kojarzyć mi się będzie z Jordanią. Z reguły wybór ograniczał się do uciekającego wielbłąda, suchego krzaczka, kilku kamieni lub… porzuconej butelki po jakimś mniej lub bardziej wyskokowym napoju.

 
5. Okolone betonem morze, czyli o perturbacjach politycznych
Krótka linia brzegowa Morza Martwego w Jordanii dostarcza wielu inspiracji fotograficznych… Niestety nie bardzo można się do niej zbliżać – korzystanie z kąpieli i spokojne rozstawianie statywu dozwolone jest w zasadzie tylko w ośrodkach rekreacyjnych, do których wstęp jest płatny. W innych miejscach - poza kilkoma punktami widokowymi - lepiej do morza nie podchodzić, by nie narazić się na kontrole i inne potencjalne nieprzyjemności.




***
Zapraszam też na filmiki z Jordanii:





7.15.2014

/ROTHENBURG/ Wehikułem czasu na wstecznym biegu, czyli krótki wypad do Średniowiecza


Wchodząc na okoloną murem z XIV wieku starówkę w Rothenburgu, niczym Guliwer jednym milowym krokiem w czasie cofamy się o 600 lat i niczym vonnegutowski Billy Pilgrim wypadamy z czasu. W miasteczku nad rzeką Tauber w Środkowej Frankonii zachowała się nienaruszona niemal substancja średniowiecznej zabudowy i - co jeszcze bardziej niezwykłe - swoisty flair dawnych wieków, nie dotknięty pośpiechem, nerwowością i szyldami McDonalda. Aby odbyć tu prawdziwą podróż w czasie wystarczy tylko odrobina wyobraźni - konieczna do tego, by z uliczek i placyków mentalnie wyciąć samochody, które w tym kamienno-dachówkowym otoczeniu i tak wyglądają jak przybysze z kosmosu.


Korzenie tego doskonale zachowanego średniowiecznego miasteczka leżącego 60 kilometrów od Norymbergi sięgają roku 970. W XII wieku wznosił się tu zamek, który mimo swej potęgi nie dał rady oprzeć się trzęsieniu ziemi z roku 1356. Obecna nazwa miejscowości pochodzi od nazwiska grafa Comburg-Rothenburga, którego krewni założyli w sumie aż sześć osad znanych jako Rothenburg lub Rotenburg - cztery na terenie dzisiejszych Niemiec, jedną w Szwajcarii i jedną na ziemiach należących od 1945 roku do Polski (dawny Rothenburg an der Oder to Czerwieńsk w powiecie zielonogórskim).

Znaczenie frankońskiego ośrodka wzrosło w 1274 roku, kiedy to król Rudolf von Habsburg podniósł jego status do wolnego miasta Rzeszy. Niestety ze względu na swoją rangę miasto stało się celem ataku i oblężenia w czasie wojny trzydziestoletniej. Po tym, jak w roku 1650 opuścili je ostatni żołnierze, domy i ulice opustoszały na wiele dziesięcioleci. Może dzięki temu, że zapadło ono w sen na prawie 250 lat, miastu temu udało mu się przetrwać do dziś bez większych rewolucji architektonicznych i zachować oryginalny średniowieczny wygląd. Jest to jeden z nielicznych, a w tej skali chyba jedyny taki przypadek w Europie.

W latach 1500-1806 Rothenburg ob der Tauber był częścią okręgu cesarskiego Fränkischer Reichskreis, a w roku 1806 przyłączono go do Bawarii. Dalszy rozwój ośrodka datuje się na lata osiemdziesiąte XIX wieku - wtedy zaczęto też budować pierwsze domy poza obrębem średniowiecznych murów. Niedługo potem goście z zagranicy zaczęli odkrywać turystyczne walory okolicy - na początku XX wieku przyjeżdżali tu dobrze sytuowani Anglicy i Francuzi spędzający urlop w istniejącym do dziś hotelu Eisenhut.

Nienaruszone dotąd zabytki - którym przez setki lat udało się przetrwać i wojny, i oblężenia, i pożary - ucierpiały, jak wiele innych w całych Niemczech, w 1945 roku. Szesnaście amerykańskich samolotów bojowych nadleciało 31 marca, w Wielki Piątek, od strony Würzburga. Spadł z nich "ognisty deszcz". Poraniony Rothenburg pokrył się gęstym pyłem, przez który zdawał się nie przenikać ani jeden promień Słońca. Jedyne światło pochodziło z pożarów podsycanych fosforem z ładunków wybuchowych. Bomby zniszczyły ponad 45% średniowiecznej substancji miasta - miasta, które nie miało znaczenia strategicznego i już wtedy było powszechnie uznanym zabytkiem kultury europejskiej. Jak ironicznie pisze o takich aktach Kurt Vonnegut: "Robiono to, aby przyśpieszyć koniec wojny".

Budowle zmiecione z powierzchni ziemi odbudowano z pietyzmem i dbałością o wierne odwzorowanie oryginałów. Dzięki tym staraniom - i być może boskiej interwencji, dzięki której bomby spadły z dala od najważniejszych zabytków - duch średniowiecza żyje tu do dziś.


Aby spotkać się z nim oko w oko, wchodzimy na mury okalające miasto. Te wewnętrzne pochodzą z XII wieku, zewnętrzne zaś zbudowano w latach 1360-88. Idąc od strony północnej kamiennym przejściem wokół starówki mijamy historyczne bramy, w tym Galgentor, Rödertor, Sieberstor, Spitaltor, Kobolzellertor, Burgtor oraz wieże Weißer Turm, Stöberleinsturm, Markusturm.


Aby coś zachować, trzeba czasem coś poświęcić - dlatego na starych cegłach muru umieszczono dziesiątki tablic upamiętniających sponsorów, którzy łożą na ich renowację. W ten sposób nazwy firm i nazwiska osób prywatnym stały się elementem naruszającym w pewnym sensie spójność wizualną zabytku - ale z drugiej strony gdyby nie hojni darczyńcy, murów w tej formie nie można byłoby masowo zwiedzać. W każdym razie każdy, kto zdecyduje się na dotację w wysokości 1200 euro lub więcej, na wieki zawiśnie w średniowiecznym korytarzu na tabliczce o wystandaryzowanych wymiarach.


Co ciekawe, mur wznosi się nie tylko na dziewięć metrów ku górze - na podobną głębokość wchodzi także w ziemię. Zbudowano go w ten sposób, by wrogowie nie mogli zrobić podkopów do miasta. Świadomi stabilności tej tak umocowanej w podłożu konstrukcji idziemy wąskim korytarzem przez 2,5 kilometra - bo tyle z jego całej długości wynoszącej 3,4 kilometra można dziś przejść - i patrzymy z zachwytem na średniowieczne miasteczko, które właśnie okrążamy.


Nasze oczy przykuwa Klingentor, wieża wzniesiona w latach 1380-90, którą obejrzymy też później z perspektywy staromiejskiej uliczki. Dziś jest ona jednym z symboli miasta, ale kiedyś pełniła zupełnie inną funkcję. Znajdował się tu mianowicie system rozprowadzania wody pitnej: najpierw wpompowywano ją na wysokość 90 metrów, a potem rurami rozprowadzano do punktów docelowych w mieście.


Skoro o symbolach miasta mowa, przenieśmy się na rynek staromiejski. Stoi przy nim okazały ratusz, w którego murach gościły niegdyś liczne koronowane głowy. Według kronik latach 1274 - 1802 jego progi przestąpiło trzydziestu różnych cesarzy.


Budynek wyróżnia to, że łączy on w sobie kilka różnych stylów architektonicznych. Jego najstarsza tylna część - wzniesiona w latach 1290 -1390 - jest gotycka. Pasująca do niej wizualnie część przednia stała się ofiarą pożaru w XVI wieku, a ponieważ gotyk był już wtedy passé, to odpowiedzialny za odbudowę mistrz Nikolaus Hofmann z Halle sięgnął po estetykę renesansową. Później - w roku 1601 - ratusz uzupełniono arkadami, które są - zgodnie z duchem tych jeszcze nowszych czasów - barokowe. I tak na przestrzeni wieków powstał ten jakże eklektyczny, a przecież i w pewien sposób spójny budynek.


Prostopadle do niego, też przy rynku, stoi Ratstrinkstube z roku 1446. Z widocznym na niej zegarem związana jest pewna legenda. W roku 1631, w czasie oblężenia miasta, hrabia Tilly miał rzucić jego mieszkańcom wyzwanie: jeśli ktoś w czasie trwania dźwięku zegara wypije cały galon wina, wstrzyma się od wydania wojsku rozkazu zniszczenia miasta. Dzielny burmistrz Nusch podjął wyzwanie - i ponieważ mu się udało, to potomkowie obywateli ocalonego wtedy Rothenburga do dziś obchodzą hucznie dzień, w którym został on uratowany.


Kolejny sztandarowy zabytek miasta góruje nad czerwonymi dachami dwiema smukłymi wieżami. To kościół św. Jakuba (Stadtpfarrkirche St. Jakob) zbudowany w latach 1311 - 1484, a poświęcony w roku 1485. Już od XIV wieku przyciąga on rzesze pielgrzymów niezwykła relikwią, która skrywa się w jego wnętrzu. Jest to kropla krwi Jezusa zamknięta w oszlifowanym krysztale górskim umieszczonym w centrum drewnianego krzyża będącego elementem ołtarza wyrzeźbionego z lipowego drewna przez najsłynniejszego średniowiecznego snycerza, Tilmana Riemenschneidera (1450-1531). Kropla ta pochodzić miała wody przemienionej przez Chrystusa w czasie ostatniej wieczerzy - to nieorganiczne źródło w pewnym sensie nawet uwiarygodnia tę relikwię, bo gdyby zebrać wszystkie krople z ciała Jezusa rozsiane po kościołach świata, to zebrałoby się pewnie więcej krwi niż w dwóch dorosłych osobach. No ale wiara i wiedza to w końcu dwa różne - często wzajemnie nieprzystawalne - porządki.
 


W kościele uwagę zwraca też późnogotycki ołtarz z 1466 roku. Z przodu widać na nim figury różnych świętych dłuta mistrzów z Ulm - w tym dwunastu apostołów. Z tyłu zamykanych drzwi bocznych - niewidoczne niestety dla zwiedzających - skrywa się malowidło przedstawiające Rothenburg. Jest to najstarszy zachowany do dziś obraz miasta. 
 

Nieopodal kościoła znajduje się muzeum miejskie Reichsstadtmuseum, w którym prócz sprzętów codziennego użytku i narzędzi z różnych epok obejrzeć można obrazy Arthura Wasse. Wystawa mieści się w dawnym klasztorze dominikanów z połowy XIII wieku. A odpoczynek od artystycznych i kulturalnych wrażeń zapewnia zielony ogród na dziedzińcu.


Choć na budynkach w Rothenburgu nie ma reklam Coca-Coli, które skutecznie oszpecają już nawet Wenecję, to jednak jakieś współczesne przybytki handlu i uciech wkraczają już powoli w średniowieczne uliczki. Ciekawostką z tego cyklu jest sklepik oferujący przez okrągły rok bombki, choinki i Mikołajów. To Deutsches Weihnachtsmuseum przy Herrngasse 1, w którym czas zatrzymał się w inny sposób niż w całym mieście - bo stanął gdzieś pod koniec grudnia niewiadomego roku. Prócz setek rzeczy do kupienia, są tam też eksponaty do obejrzenia - tradycyjne szopki bożonarodzeniowe i różne mniej tradycyjne ozdoby.


To muzeum jest jak kwarantanna, która sprawia, że wyjeżdżając z Rothenburga ob der Tauber nie przenosimy się wehikułem czasu bezpośrednio w nasze czasy - taki krótki przystanek w tej sferze "in between" pozwala nam bardziej miękko przejść ze średniowiecza w XXI wiek. Na pożegnanie przeciągłe spojrzenie przez kraty rzuca nam czarny kot, który skrył się przed upałem w ocienionej uliczce. Może to siódme wcielenie zwierzaka, który żył tu w XII wieku, a może kot Schrödingera, który wydostał się jakoś ze szczelnej skrzynki i właśnie spostrzegł, że jednak istnieje - i to tu i teraz. Mnie z tym "tu i teraz" trudno jest się pogodzić jeszcze przez dobrych kilka godzin po wizycie w średniowiecznym mieście i po "wypadnięciu z czasu". Cóż - jak by powiedział Kurt Vonnegut: Zdarza się.



***
TRASA SPACERU

(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)
Gotisch errichtet und erhalten ist das hintere Ursprungsgebäude des heutigen Rathauses, dessen Bauarbeiten 1250 begonnen und Ende des 14. Jahrhunderts fertig gestellt wurden. Der aufgesetzte 60 Meter hohe Giebelturm kann von April bis Oktober täglich bestiegen werden. Von dort eröffnet sich eine herrliche Aussicht über die Stadt und auf den Marktplatz.
Auch der vordere Gebäudeteil des Rathauses wurde ursprünglich im gotischen Stil erbaut und durch einen Stadtbrand vor 500 Jahren zerstört. Diesen Schicksals-Schlag wollten die standesbewussten Rothenburger nicht auf sich beruhen lassen und fügten 1572 den vorderen Prachtbau im Renaissancestil an das gotische Turmgebäude an. Entworfen wurde der Renaissanceflügel vom Baumeister Nikolaus Hofmann aus Halle. Für die Ausführung war der Steinmetz Leonhard Weidmann verantwortlich. Zur Vervollkommnung wurde 1601 an der Flanke des Gebäudes der Arkadenkorridor namens Laubengang im Barockstil von Stadtbaumeister Kaspar Fürlein angebaut. Unverwüstlich und glanzvoll thront das Prestigeobjekt über dem Marktplatz.
- See more at: http://www.belocal.de/rothenburg-ob-der-tauber/sehenswuerdigkeiten/rathaus/13351#sthash.9nnb8Rqc.dpuf

7.14.2014

/FRANKONIA/ Trzy kurorty i trzy klasztory, czyli coś dla ciała i coś dla ducha


Badenia-Wirtembergia i Bawaria to moje dwa ukochane z szesnastu niemieckich landów. W tym pierwszym - a konkretnie w rajskim miasteczku Tübingen nad rzeką Neckar - studiowałam przez dwa lata w jednym z najstarszych uniwersytetów w kraju, do drugiego zaś chętnie jeżdżę na urlopy letnie i zimowe, by porozkoszować się sielską atmosferą, pozwiedzać barokowe kościoły, zaznać zdrowotnych kąpieli i podelektować się tradycyjną kuchnią (tak dużych porcji mięsa, jak tutaj, nie serwuje się chyba nigdzie na świecie).  


Leżąca po części w jednym, a po części w drugim z tych landów Frankonia (Franken) - historyczny region, który w średniowieczu był osobnym księstwem i rozciągał się od Renu po Turyngię - oferuje masę atrakcji dla ciała i jeszcze więcej dla ducha. Są tu kurorty z tradycjami, nowoczesne pływalnie, eleganckie restauracje, są też zabytki rzymskie (na przykład koło Buchen można zobaczyć liczące sobie dwa tysiące lat pozostałości Limesu Górnogermańsko-Retyckiego - dawnego systemu umocnień granicznych rozciągających się niegdyś między Renem a Dunajem na długości ponad pięciuset kilometrów ) i skarby z czasów nowszych - barokowe kościoły, opactwa, sanktuaria maryjne i biblioteki klasztorne...


Można przyjechać tu nawet sto razy i zawsze odkryje się coś nowego. W Internecie są nawet rankingi najważniejszych opactw oraz poradniki "Które klasztory trzeba koniecznie zobaczyć" - bo naprawdę trudno, nawet mając tydzień czy dwa, wybrać coś z tak ogromnej oferty. Czasem jedzie się do jakiegoś słynnego zamku, a po drodze, w jakimś małym miasteczku, zauważa piękny kościółek, przy którym nie sposób się nie zatrzymać. Tak było i tym razem: na poły planowo, a na poły spontanicznie poznaliśmy trzy kurorty i trzy klasztory.

(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)

Bad Kissingen to najpopularniejszy niemiecki kurort - przynajmniej według publikowanych w prasie danych z tegorocznego rankingu przeprowadzonego przez Emnid, największą agencję badań rynku w Niemczech. W sumie trudno się dziwić, że tyle osób zna i lubi to miejsce: znajdują się tu najstarsze w Europie tężnie, wyjątkowe źródła lecznicze i rozległe rosarium. 



Idąc z parkingu do parku mijamy Staatliches Kurhausbad przy Prinzregentenstraße 6 - zabytkowy dom zdrojowy stojący w centrum miasteczka od 1927 roku. W latach dwudziestych XX wieku był on największym tego typu obiektem w Europie. Budynek wzniesiony w klasycystycznym stylu mieścił kiedyś aż sto kabin do kąpieli leczniczych. Dziś też można iść tam na masaż lub terapię antystresową w pięknym otoczeniu: wewnętrzne ściany pomieszczeń wyłożone są porcelaną z Nymphenburga.


Przy wejściu do parku zdrojowego na kuracjuszy czeka pierwsze (również w ujęciu historycznym) dobroczynne źródło - Maxquelle. Kuracjusze przychodzą tu od bardzo dawna - najstarsze informacje o gościach zażywających tu kąpieli pochodzą z roku 1520, a same dobroczynne źródła opisano już w IX wieku. Kwaśna woda płynąca z mosiężnego kranu ponoć doskonale wpływa na górne drogi oddechowe. Znaczenie źródła podkreśla jego nazwa upamiętniająca króla bawarskiego Maksymiliana I Josepha (1756 - 1825).


Tuż za domkiem z Maxquelle znajduje się wejście do parku zdrojowego. Aleją wysadzaną dającymi przyjemny cień drzewami dochodzimy do ukwieconej fontanny i klasycystycznego budynku Luitpoldbad z XIX wieku. Mimo, że od końca lat siedemdziesiątych nie można zażywać tu już kąpieli, to i tak warto przejść się po przeszklonych korytarzach, obejrzeć ślady dawnej świetności i napić się regulującej pracę żołądka gazowanej wody ze źródeł Pandur i Rakoczy. To drugie zawdzięcza swą nazwę węgierskiemu księciu Ferencowi Rákóczemu (1676 - 1735) - bo jest ponoć tak pełne życia i wigoru jak ta historyczna postać. 

W przeciwieństwie do części kuracyjnej nadal czynne jest znajdujące się w drugim skrzydle budynku kasyno połączone z restauracją. Działa ono nieprzerwanie od 1955 roku. Na dziedzińcu przed nim często można posłuchać koncertów muzyki klasycznej i ludowej - dziś akurat nikt nie gra, ale woda w fontannie szumi przyjemnie. 


Wizytę w najsłynniejszym niemieckim kurorcie kończymy spacerem po zielonym parku zdrojowym. W drodze do parkingu żegna nas przejeżdżająca bryczka ze znaczkiem pocztyliona ciągnięta przez ustrojone pod jej kolor konie. Doskonale pasuje ona do klimatu tego miejsca - na pewno lepiej niż jadące przed i za nią współczesne samochody.

W kolejnym miasteczku kuracyjnym na naszej trasie - Bad Wimpfen na lewym brzegu Neckaru - zamiast wizyty w wodach wybieramy spacer dla zdrowotności. Bo przecież powietrze ma tu także dobroczynne właściwości.


Osadnictwo sięga tu epoki kamienia łupanego, w dawnych wiekach mieszkali na tym terenie Celtowie a potem Rzymianie. Historia miejscowości jako uzdrowiska jest oczywiście dużo młodsza - solankę zaczęto tu pozyskiwać w roku 1817, zarówno do celów przemysłowych, jak i kuracyjnych. Dziś miasteczko znane jest na równi jako kurort i jako pomnik kultury. Historyczna Starówka objęto w całości ochroną konserwatorską - jeden zbytek stoi tu bowiem dosłownie obok drugiego.


Mijamy Hotel Weinmann położony tuż przy parku zdrojowym, a potem ratusz z namalowanymi na fasadzie herbami. Przypominają one o uroczystości przyłączenia miejscowości w roku 1952 do Badenii-Wirtembergii, co nie było wcale oczywistym wyborem: kurort zwany był bowiem wcześniej "Perłą w koronie Hesji" i pewnie znalazłby się właśnie w tym kraju związkowym, gdyby nie to, że mieszkańcy w referendum zdecydowali inaczej.


Aby spojrzeć na miasteczko z innej perspektywy, wchodzimy na dwudziestotrzymetrową wieżę Roter Turm, stanowiącą część średniowiecznych fortyfikacji. Z jej szczytu rozciąga się panoramiczny widok na okolicę - z jednej strony widać jak na dłoni Bad Wimpfen, a z drugiej - Neckar wijący się wśród łąk.


Z jednolitego krajobrazu czerwonych dachówek obramowanych jaśniejszymi nowymi budynkami mieszkalnymi wybijają się wieże gotyckiego kościoła. To Stiftskirche St. Peter, którego historia sięga VII wieku, ale obecna forma kształtowana była przez wieki. Sama fasada odnowiona została osiem lat temu.


Z klimatów średniowiecznych przenosimy się naszym wehikułem czasu i przestrzeni na czterech kółkach do Bad Mergentheim nad rzeką Tauber - już nieco poza granice Frankonii. W Bad Kissingen piliśmy dobroczynną wodę, w Bad Wimpfen wdychaliśmy świeże powietrze, a tu zaznamy uroków witalizującej kąpieli termalnej. Ale zanim tak przyjemnie i pożytecznie zakończymy dzień, udajemy się na rekonesans do parku i domu zdrojowego - czyli do Haus des Kurgastes z 1922 roku. Można tu nie tylko napić się źródlanej wody, ale też skorzystać z ogólnodostępnej czytelni lub po prostu posiedzieć i odpocząć w kojącej ciszy.


Po krótkim acz efektywnym relaksie idziemy na spacer po parku. Tam spotykamy znaną osobistość - samego Sebastiana Kneippa, żyjącego w latach 1821-97 bawarskiego duchownego, który spopularyzował wodolecznictwo, opracował recepturę specjalnej zdrowotnej kawy i wynalazł służącą ciału bieliznę. Do dziś instalacje do spacerów w zimnej wodzie instalowane na pływalniach nazywane są na jego cześć "Kneipp-Anlagen".


Od teorii przechodzimy do praktyki: na pływalni Solymar czekają na nas baseny z lekko gazowana solanką wypływającą ze źródła Paulsquelle znajdującego się pół kilometra pod ziemią. Testujemy jacuzzi, masaże wodne i zjeżdżalnie.


W zdrowym ciele zdrowy duch - i dusza żądna estetycznych wrażeń. Dlatego wizyty w kurortach dobrze jest dopełnić zwiedzaniem pereł architektury. Takich, jak klasztor Bronnbach - opactwo założone przez Cystersów w roku 1151. Miejsce to wskazał ponoć swym błogosławionym palcem sam Bernhard von Clairvaux mówiąc "I tu stanie klasztor mego zakonu". Dodatkowo o dokładnej lokalizacji zdecydowały według legendy białe skowronki, które stąd właśnie w symbolicznej trójcy wzniosły się do nieba.


Spacerujemy po krużganku oświetlonym miękkim światłem. Kiedyś w milczeniu przechadzali się po nim mnisi, dziś słychać tu ożywione rozmowy zwiedzających. 


Stąd udajemy się do kościoła klasztornego, który zbudowano w roku 1222 z czerwonego piaskowca - trzynawowej bazyliki łączącej elementy późnoromańskie i wczesnogotyckie. Od wejścia uderza mnie kontrast barokowego wyposażenia i prostoty murów stanowiących jej tło. Ta sprzeczność to konsekwencja losów tego miejsca - oryginalny wystrój zniszczony został w czasie wojny trzydziestoletniej. Duch mnisiej ascezy nieco się po tej odbudowie stąd ulotnił - zastąpił go duch nowszych czasów.


Lubujący się w złocie i zdobieniach barok wypełniający proste gotyckie mury wita nas również w Ebrach. Tutejsze opactwo założono także w XII wieku (a dokładnie w roku 1127), a kościół przyklasztorny kontrastujące stylistycznie wyposażenie również uzyskał po wojnach, w czasie których spłonęły pierwotne oryginalne sprzęty. I wygląd więc, i losy obu miejsc są trochę do siebie podobne.


Trochę inaczej jest w Schöntal - tu co prawda samo opactwo też założono w wieku XII, ale kościół (z charakterystycznymi wieżami) jest już w pełni barokowy - i od zewnątrz, i od wewnątrz

 
We wnętrzu, w którym błękit poprzetykany jest bielą, a kolor kremowy delikatną szarością, moje oczy przyciąga nietypowy element. Nietypowy podwójnie - bo i kolorystycznie (jest czarny), i znaczeniowo (nie przedstawia nikogo ze świętych). To czarny orzeł trzymający medalion z łacińską inskrypcją "Sustentat et ornat". Nie wiem, czy - jak mówi napis - ptak rzeczywiście chroni to miejsce, ale na pewno je ozdabia.

  
Co zrobić, by trzy opactwa - tak niezwykłe, ale przecież i tak podobne, a do tego zwiedzone jedno bezpośrednio po drugim - nie zlały się w pamięci w jeden obraz? Zaczynam szukać charakterystycznych elementów, które stanowiłyby jakieś znaczniki dla wspomnień. I tak Bronnbach zostaje dla mnie klasztorem konia, Ebrach - klasztorem muszli, a Schöntal - klasztorem żaby...



***
Zapraszam też na spacer filmowy po Bad Kissingen




i na pochód z okazji Święta Rakoczego w tym miasteczku (Rákóczi-Fest odbywa się tu od lat pięćdziesiątych XX wieku w ostatni weekend lipca)