Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

7.05.2014

/KOLONIA/ Chłód katedry, zapach perfum i smak czekolady - albo odwrotnie


Moja przyjaciółka mieszkała przez rok w Kolonii. Zanim udało mi się do niej pojechać, zachęcała mnie do wizyty wysyłając co miesiąc mp3-ki z nagraniami swoich refleksji o tym mieście, o życiu w cieniu katedry, o zabawnych witrynach alternatywnych sklepików (na przykład o tej z t-shirtem z ironicznym żartem na temat serii Germany's Next Top Model), o specyficznym dialekcie Kölsch zrozumiałym wyłącznie dla tubylców, o słynnym karnawale, o larwach moli, które zalęgły się pod obrusem na stoliku w jednym z dwóch pokojów jej skromnej mansardy... 

 
Z opowieści Julii dowiedziałam się, że Kolonia ma wiele wspólnego z Warszawą - też wyraźnie dzieli się na część lewo- i prawobrzeżną,  i też ta ze Starówką uważana jest za lepszą i elegantszą, a ta druga - za bardziej niebezpieczną. Z tym że w przeciwieństwie do Warszawy z jednego brzegu rzeki na drugi można przedostać się nie tylko mostami, ale także kolejką linową łączącą Termy Klaudiusza z ZOO. Po mieście kursują ponadto - prócz typowych pojazdów transportu publicznego - również rowero-riksze, podobne do tych berlińskich.


Wylądowałam w końcu na lotnisku Köln Bonn obsługującym dwa miasta, w tym byłą stolicę Niemiec Zachodnich obecnie robiącą wrażenie małego miasteczka leżącego nieco poza nurtem zdarzeń - i znajdujące się niemal dokładnie w połowie drogi między nimi. W pół godziny dojechałam do miasta i - przeżyłam szok językowy. Kölsch nie ma chyba nic wspólnego z NORMALNYM niemieckim! Niby nic w tym dziwnego - gwara kolońska pojawia się w zapisach już od XIII wieku, ma więc dłuższą historię niż niejeden język. Z drugiej jednak strony, jak się tu porozumieć? Zamiast o kiełbaskę Wurst trzeba prosić tu o Woosch, zamiast płacić czyli bezahlen tubylcy mówią lazze, coś (etwas) to tutaj jet, a Kartoffel występuje w tutejszych restauracjach jako Äädappel... Nie będzie łatwo.


Samo miasto jednak - mimo trudności językowych - bardzo niemieckie: dużo budek z kebabami i knajpek piwnych. A do tego charakterystyczny dla miast zniszczonych w czasie wojny miks starej i nowej architektury.


Miks ten widać nie tylko w dzielnicach mieszkaniowych, lecz również na starówce odbudowanej w dużej mierze - tu kolejna paralela z Warszawą - w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Katedra św. Piotra, której ogrom zapiera dech w piersiach, otoczona jest poszarzałymi powojennymi domami stanowiącymi zdecydowanie zbyt skromną i mocno klaustrofobiczną oprawę dla arcydzieła. Bez bardzo szerokokątnego obiektywu nie da się utrwalić w pełnej krasie gotyckiego arcydzieła - pozostawiając poza kadrem mało atrakcyjne kamienice. A jeśli nawet ich uda się uniknąć na zdjęciu, to na pewno obraz zeszpecą jakieś rusztowania albo siatki ochronne - gdy z jednej strony kończy się akurat jeden etap renowacji archikatedry, to z drugiej natychmiast rozpoczynają się kolejne prace. No bo jest tu nad czym pracować - wznoszona przez ponad 600 lat świątynia (kamień węgielny położono w roku 1248, a ostatnią wieżę zwieńczono pod koniec XIX wieku) ma łącznie 144 metry długości i 86 metrów szerokości. Wraz z wieżami sięga 157,38 metrów wzwyż - przez kilka lat była nawet najwyższym budynkiem na świecie, a do dziś jest druga w rankingu najwyższych gotyckich obiektów sakralnych na wszystkich kontynentach. 


Ta skala bardzo rzuca się w oczy - choć trudno oddać ją na zdjęciach. Jeśli na własnej skórze chce się odczuć, jak smukłe są wieże, należy koniecznie udać się na spacer na tę południową - dostępną dla zwiedzających. Droga tam jest naprawdę męcząca, a klatka schodowa - bardzo wąska; dlatego zresztą ruch odbywa się jednokierunkowo: z jednej strony wchodzi się na dach, a z drugiej z niego schodzi. Po 291 stopniach na wysokości 53 metrów można obejrzeć historyczną dzwonnicę (i chwilę odsapnąć), kolejne 95 kamiennych stopni wiedzie na pułap 70 metrów, skąd trzeba jeszcze pokonać przewyższenie 27 metrów wspinając się po metalowej konstrukcji na taras widokowy. Nagrodą jest widok na całe miasto - a przy dobrej pogodzie nawet na jego okolice.

Gdy podejdzie się bliżej do fasady budynku, prócz jego gabarytów  można docenić też misterność koronkowych zdobień archikatedry. Szczególnie zachwycają te na zachodniej, najstarszej fasadzie - jako jedynej pochodzącej niemal w całości ze średniowiecza. Z lewej strony trzy z widocznych czterech figur pochodzą z lat 1370-80, z prawej zaś - te dwie bliżej wrót. Nowsze rzeźby łatwo można rozpoznać po innym kolorze kamienia i większej precyzji wykonania. 


Przekraczając próg katedry od zachodniej strony wchodzimy bezpośrednio do jej nawy głównej - która zresztą jako jedyna nie ma osobnej nazwy czy patrona. Dzięki swym 144 metrom długości jest za to prawdziwą rekordzistką - najdłuższą nawą w Niemczech. Jej smukłość to także nie tylko wrażenie optyczne - sklepienie o wysokości 43,35 stawia ją na czwartym miejscu na świecie (po katedrze w Beauvais, Mediolanie i Palmie). 


Ale nie o liczbach myślałam przechadzając się po ocienionym wnętrzu. Zachwycałam się przede wszystkim światłocieniem rzucanym przez witraże. Z całości powierzchni okien wynoszącej 10 000 m² jeszcze1 500 m² pokrywają szklane mozaiki z czasów średniowiecza - aż dziw, że udało im się przetrwać tyle dziejowych burz. Starałam się odgadnąć, które części wnętrza są starsze, a które nowsze - jak choćby organy z 1998 roku. Próbowałam odgadnąć, gdzie spadło 70 bomb, które poraniły budynek w czasie II wojny - i o tym, jak wywołane nimi pożary własnymi rękami gasili zgromadzeni tu ludzie, narażając życie, by zminimalizować szkody... Myślałam też o tym, jakie emocje wywołuje religia - w kontekście kontrowersji związanych w budową meczetu w Köln-Ehrenfeld, 3 kilometry od katedry. Wznoszona od 5 lat budowla krytykowana jest między innymi za wygląd (w moim odczuciu rzeczywiście lepiej pasowałaby do krajobrazu Tatooine niż Kolonii), ale może za kilkaset lat też będzie zachwycać?...


Budowa meczetu zamknie się w niecałym dziesięcioleciu... Natomiast żegnając się z katedrą jeszcze raz oddaję się refleksji, jak długo trwało wznoszenie tego klejnotu gotyckiej architektury. Mówi o tym szczególny pomnik stojący nieopodal jej murów. Przedstawia on zwieńczenie wież kościelnych w skali 1:1 - czyli o wysokości 9,5 i szerokości 4,6 metra. Tylko dzięki niemu można obejrzeć z bliska misterne konstrukcje, które wcześniej widziało się z daleka, na tle nieba. Na tablicy umocowanej na cokole wyryto tekst informujący, że w ten sposób upamiętniono zakończenie wielowiekowych prac budowlanych - czyli postawienie ostatniej wieży w roku 1880.


Coś starego, coś nowego. Odchodząc od katedry o zaledwie kilkadziesiąt kroków można odbyć podróż od okresu cesarstwa rzymskiego po czasy współczesne. Wykopaliska widoczne poniżej poziomu dzisiejszego chodnika - w tym słynna mozaika Dionizosa - oraz artefakty zgromadzone w otwartym w roku 1974 Muzeum Romańsko-Germańskim przypominają o tym, że Kolonia została założona już ponad dwa tysiące lat temu jako osada Oppidum Ubiorum, znana później pod nazwą Colonia Claudia Ara Agrippinensium - wybraną na cześć Agrypiny, żony Klaudiusza, która urodziła się nad Renem i która podniosła rangę miasta do ważnego ośrodka handlowego Cesarstwa Rzymskiego. Około 80 roku n.e. działał tu nawet jeden z najdłuższych akweduktów na świecie.


Kawałek dalej jeszcze lepiej udaje mi się poczuć najdawniejszą historię tego miasta - dzięki autentycznej rzymskiej drodze. Tabliczka informuje, że wchodzę na nią na własne ryzyko - kamienie na Römische Hafenstraße są wyślizgane i nierówne (co zważywszy, że liczą sobie dwa tysiąclecia, nie jest niczym dziwnym). Ulicę tę - niegdyś szeroką na 22 metry - odkryto w czasie wykopalisk prowadzonych wokół katedry w latach siedemdziesiątych XX wieku.


Nieopodal rzymskiej drogi i muzeum archeologicznego znajduje się galeria zgoła inna - bo gromadząca sztukę najnowszą. To Museum Ludwig założone w roku 1976 i nazwane na cześć małżeństwa jego fundatorów, Petera i Irene Lud­wigów, którzy ofiarowali miastu 350 dzieł ze swej kolekcji. Dziś można obejrzeć tam zarówno wystawy stałe z obrazami i rzeźbami stworzonymi w XX wieku (w tym także te autorstwa Picassa, Warhola czy Ernsta), jak i liczne wystawy czasowe. Mój wzrok przyciąga instalacja Dana Perjovschiego, na której berliński mur pojawia się obok "Gwiezdnych Wojen".


Idąc dalej w dół z szlakiem od katedry do Renu mijam ogrodzony taśmą kawałek Placu Heinricha Bölla pilnowany przez ludzi z plakietkami. To miejsce wygląda tak zawsze, gdy odbywa się koncert w położonej pod ziemią sali Filharmonii Kolońskiej mieszczącej się notabene w tym samym kompleksie budynków, co Museum Ludwig. Tupot przechodniów - zwłaszcza tych w butach na obcasach czy na rolkach - jest tam na tyle słyszalny, że trzeba kierować ruch pieszych trasą obok, by nie zakłócali dźwięków muzyki. 

Schodząc w dół na nabrzeże Renu mijam jeszcze jedną atrakcję. To zbudowana w połowie lat osiemdziesiątych instalacja wodna nazwana Paolozzi-Brunnen na cześć jej twórcy, urodzonego w Edynburgu współczesnego rzeźbiarza  Eduardo Luigi Paolozziego. Mieszkańcy miasta mówią o niej zwykle inaczej, bo Rheingartenbrunnen - i chętnie korzystają z uroków tego miejsca chodząc po kamieniach i opryskując się źródlaną wodą. Co i ja czynię


Schłodzona jedną wodą już cieszę się na kolejną - na dostojny Ren, królową niemieckich rzek. Pamiętam, jak kiedyś w "Milionerach" prowadzonych przez Günthera Jaucha na pytanie, gdzie Juliusz Cezar wypowiedział słynną sentencję "Kości zostały rzucone", pewien uczestnik z Kolonii odpowiedział bez wahania "Nad Renem". No bo Ren dla Kolończyków jest tym, czym Wisła dla Warszawiaków - miejscem, które zna się od dzieciństwa, o którym słyszy się legendy i nad którym pije się piwo.

Ja dziś piwo pić będę nawet NA rzece, a nie tylko nad nią. Bo zgodnie z moją tradycją, by zawsze zobaczyć miasto nie tylko od strony ulic, ale i z perspektywy wody, wybieram się na rejs stateczkiem wyposażonym w niemiecką flagę na rufie i barek na dolnym deku.  

 
Robimy rundkę - najpierw płyniemy w górę rzeki, potem w dół. Impreza na górnym deku powoli się rozkręca: jedni się relaksują, inni polują na ciekawe ujęcia. Podziwiamy smukłość wież katedry widocznych nad mostami. I konstatujemy, jak niewiele budynków przetrwało w tym mieście bombardowanie... Z perspektywy Renu widać bowiem dużo więcej nowego niż starego - a głównie biurowce z szybami, których kolor wyraźnie wskazuje, kiedy zostały zbudowane - no bo w latach siedemdziesiątych za szczyt estetyki uchodziły okna żółtawe, a w latach osiemdziesiątych - niebieskie. Dlatego zresztą warszawski Złoty Wieżowiec też w efekcie skończył jako Wieżowiec Błękitny...


Natłok biurowców nie dziwi oczywiście w kontekście tego, jak wiele firm ma w Kolonii swe siedziby. W roku 2009 PKB w przeliczeniu na 1 mieszkańca miasta wyniosło 40 942 euro, podczas gdy średnia dla całych Niemiec była wtedy na poziomie 28 278. Köln to także miasto mediów - znajdują się tu studia koncernu RTL, RTL 2, Super RTL, N-TV, VOX oraz wielu mniejszych nadawców. W czasie przesłuchań do niemieckiego Idola Dieter Bohlen wraz z pozostałymi członkami jury siedzi zawsze na tle panoramicznej szyby, z której rozciąga się widok na Starówkę z charakterystycznymi wieżami katedry. Spacerując po mieście natknęłam się nawet - w Arkadach WDR - na wizerunek myszy z bardzo znanej dziecięcej audycji "Sendung mit der Maus", która emitowana jest przez ARD co niedzielę o 11.30 nieprzerwanie od roku 1971. Pomarańczowa mysz, przyjaciółka niebieskiego słonia, ma więc już ponad 45 lat - ale wciąż nie trąci myszką.


A propos trącenia tym czy owym, Kolonia jest też przecież ojczyzną wody kolońskiej. 350 metrów od arkad z myszą, przy Glockengasse 4, jest dom, w którym można się w tym zapachu zanurzyć - w sensie przenośnym i dosłownym. W kamienicy z charakterystycznym logo bije fontanna, a na półkach stoją flakony we wszystkich możliwych pojemnościach. Numer 4711 będący znakiem rozpoznawczym tych perfum nawiązuje do czasów napoleońskich, kiedy to w mieście zmieniono adresację w mieście nadając domom kolejne, coraz wyższe numery - co dotknęło również siedzibę producenta perfum. Sam zapach - według legendy - pojawił się na rynku w roku 1799, siedem lat po tym, kiedy to kupiec Wilhelm Mülhens otrzymał w prezencie ślubnym tajemniczą recepturę „aqua mirabilis“od mnicha Franza Marii Fariny. Obecnie marka z tradycjami - po wielu perturbacjach - znajduje się w rękach koncernu Procter & Gamble.


Idąc szlakiem zapachów nie sposób nie udać się w Kolonii do innej ich mekki - czyli do znajdującego się na połączonym z nabrzeżem mostkiem półwyspie na Renie Muzeum Czekolady, które zbudowano na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nakładem 53 milionów marek. Już kilka metrów przed wejściem do niego czuć słodką woń czekolady unoszącą się z trzymetrowej złotej fontanny widocznej przez szklane ściany budynku.  


Chcę biec do niej od razu i wziąć z rąk pań w białych fartuszkach biszkopt umoczony w brązowym płynie, ale zgodnie z wytyczonym szlakiem zwiedzanie zaczynam od wystawy prezentującej historię czekolady od czasów Majów i Azteków po dzień dzisiejszy i technologię przeróbki ziaren. Potem trafiam do sali kinowej, w której oglądam nostalgiczne reklamy słodyczy z lat sześćdziesiątych. Dalej prezentowane są srebrne naczynia z XIX wieku służące do serwowania deserów i stare puszki po pralinach.


Kolejna sekcja czekoladowego muzeum to maszyny do produkcji i konfekcjonowania słodyczy. Elektroniczne łapki chwytają tabliczki, inne je układają, jeszcze inne zawijają w papierki. 


Choć dziwnie jest jeść obiad po deserze, to dziś tak się stanie. Na pieczeń z knedlami idziemy do piwiarni Früh - miejsca po ponad stuletniej tradycji, którą widać wyraźnie w wystroju wnętrza


Piwo, oczywiście marki Kölsch, serwowane jest tu wyłącznie w szklaneczkach o pojemności 0,2 litra - po to, by nie zdążyło stracić naturalnych bąbelków i ściśle określonej temperatury zanim się je wypije. Mimo to nie ma obaw, że ktoś wyjdzie stąd o suchym pysku: kelnerzy, zwani tu Köbes (to funkcjonujące od XIX określenie stosowane jest wyłącznie w odniesieniu do mężczyzn obsługujących gości w browarach w Kolonii, Bonn Düsseldorfie i Krefeld), przynoszą kolejne kufle bez pytania, póki nie da się wyraźnego znaku, by tego więcej nie robili. Kolejki skrupulatnie odznaczają maźnięciami długopisu na kartonowej podstawce pod szklanką gościa. 


Jest już popołudnie. Pełny wrażeń koloński dzień dobiega końca. Niedaleko naszego mieszkania, przy Genter Straße 6, odkrywam jeszcze jedno niezwykłe miejsce. To Museum für Verwandte Kunst - czyli muzeum sztuki zużytej lub spokrewnionej, jak kto woli. Zgromadzone w nim instalacje mają charakter recyclingowy. Są meble z biurowej taśmy klejącej, instalacje na bazie lalek Barbie, kolorowe sztućce z uchwytami z topionego plastiku. Prawdziwe plastic fantastic.


Wieczór i noc spędzamy w lokalach, których jest tu bez liku. Najpierw odwiedzamy "Atelier Cafe", w której występują początkujący komicy trenujący swoje "one man shows" na publiczności. Reklamowane są one hasłem "Gratis, ale nie na darmo" - no bo w sumie nie wiadomo, kto komu miałby płacić... Dziś występuje Ping Piepenbrink - artystka w blond peruce i różowym dresie, która opowiada o codziennych rozterkach pani domu. Pokładamy się z radości, choć w sumie nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać i czy skecz raczej łamie stereotypy, czy je utrwala. Mniej lub bardziej pokrzepione duchowo idziemy do RockOn Cleanicum przy Brüsseler Str. 74-76 - pralni połączonej z knajpą i kafejką internetową. Można tu wrzucić skarpetki do pralki i zasiąść z kawą przy komputerze lub położyć z piwem na kanapie. Świetne miejsce. 


Następnie idziemy do shot baru "Storch". Siadamy przy stoliku i dostajemy... kwestionariusz członkowski "Klubu Palacza". Aby zostać w tym miejscu, musimy go podpisać. W ten sposób bowiem lokal obchodzi unijny zakaz dotyczący nikotyny w miejscach publicznych: skoro wszyscy należą do prywatnego klubu, wolno im robić, co chcą... Co za noc, co za miasto - nas też ogarnia przekonanie, że możemy robić wszystko, na co tylko mamy ochotę. No ale to już inna historia. 




/Zdjęcia ilustrujące tekst pochodzą z moich dwóch pobytów w Kolonii - w roku 2008 i 2013/


***
TRASA SPACERU PO STARÓWCE W KOLONII

 (Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)

1 comment:

  1. Bardzo sugestywny i ciekawy reportaż z krótkiej wyprawy do Kolonii. Znam to miasto jedynie z krótkiej przesiadki na dworcu głównym, gdy wracałem z Freiburga do Warszawy. Zdążyłem jedynie przyjrzeć się z zewnątrz robiącej niesamowite wrażenie swą monumentalnością katedrze gotyckiej i pobiec do sklepu muzycznego po płytę New Model Army "Lost Songs", której nie było w dystrybucji w Polsce.

    ReplyDelete