Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.06.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 8: Bye Bye, Beautiful!



Byłyśmy już i w świątyni, i w dzielnicy czerwonych latarni, i w nowoczesnych budynkach, i na rajskiej wyspie... Ale Singapur ma jeszcze do zaoferowania tyle atrakcji, a to już ostatni dzień w tym niezwykłym mieście. Singapur jest jak pudełko czekoladek - ale takie, w którym zawsze wiadomo, że choćby sięgało się z zamkniętymi oczami, zawsze trafi się na coś pysznego.

Jedziemy do Orchard Road, która w ten niedzielny dzień nie przypomina już rzeki ludzi i aut. Słońca odbija się od wypucowanych witryn drogich sklepów, a kawiarnie zapraszają na małą kawową ucztę o poranku. My naszą mrożoną latte z truskawkami i marsh mellows pijemy pod głową jelenia.


Idziemy nieśpiesznie do Ogrodu Botanicznego - wstęp darmowy, zapłacić trzeba jedynie za wejście do ogrodu orchidei. Singapore Botanic Gardens to właściwie park publiczny - całe rodziny i grupy znajomych urządzają tu sobie pikniki na trawie. Obrazek jak z Moneta.


Wchodzimy przez piękną bramę do tajemniczego ogrodu pełnego egzotycznych roślin. Liany zwieszają się z drzew, kolorowe kwiaty wyrastają z roślin o ogromnych liściach, w tle słychać sztuczny miniwodospad. Idziemy do - nomen omen - jeziora łabędziego, na którym żywe łabędzie konkurują z tymi z rzeźby na wodzie.


Dalej znów rośliny, kwiaty, urokliwe zakątki.


Nagle słońce znika, zrywa się wichura i w ostatnim dniu naszej singapurskiej przygody mamy okazję przeżyć bliskie spotkanie z podzwrotnikową ulewą. Wreszcie przydaje się płaszczyk przeciwdeszczowy z muzeum w Gammla Uppsala, który jako wynalazek lekki i skuteczny nosiłam cały czas ze sobą.


Deszcz sprawia, że ogród staje się jeszcze piękniejsze - mokre liście lśnią, jakby były z plastiku.

Ulewa tradycyjnie krótka acz intensywna. Po niej natychmiast pojawia się słońce, a wraz z nim parne gorące powietrze, które przy każdej wizycie w mokrej saunie wywoływać będzie u nas wspomnienie Singapuru.

Do kompletu wrażeń kulinarnych brakuje nam jeszcze wizyty w sushi barze. Ustawiamy się w kolejce do Itacho - liczba chętnych jest gwarancją, że to dobry wybór. Czekając przeglądamy kartę, w której jest ponad 1000 pozycji. Wśród przystawek century egg, czyli stuletnie jajko. Jak podaje Wikipedia jest to zakonserwowane i przechowywane od kilku tygodni do kilku miesięcy jajo na twardo. Przygotowuje się je w blaszanym naczyniu wypełnionym roztworem z gliny, niegaszonego wapna, soli, herbaty, łusek ryżowych i wody. Pojemnik z jajami jest szczelnie zamykany i odstawiany na okres około stu dni. W tym czasie dochodzi w nim do procesu gaszenia wapna, podczas którego jajka nagrzewają się, a następnie stygną. Twarda hermetyczna skorupa, która oblepia jajko, zabezpiecza je przed zepsuciem. Po całym procesie białko robi się brązowe lub czarne i nabiera galaretowatej konsystencji, żółtko natomiast staje się brązowozielone.Jestem odważna - decyduję się spróbować tej niezwykłej przystawki serwowanej tu na zimno na kawałku tofu. Nie dziwię się, że jest przeceniona - na pewno nie umieszczę tej potrawy nawet w TOP 100 ulubionych przysmaków...
Itacho to bar prawdziwie bezobsługowy. Zamówienie składamy na kolorowych karteczkach wpisując liczbę sztuk przy poszczególnych pozycjach menu. Następnie wkładamy kartki do specjalnej kieszonki z tyłu oparcia krzesła. Kelner zabiera zamówienie i zaraz na naszym stoliku lądują wspaniałości... Na własne oczy możemy zobaczyć, jak są przygotowywane - szczególnie fascynujące wydało mi się opalanie kawałków surowej ryby ręcznym palnikiem.


Ze specjalnej instrukcji na stoliku dowiaduję się, że w sosie sojowym należy maczać jedynie sashimi. Dotąd maczałam w nim wszystko :-) Zamawianie trwa z 40 minut, bo w karcie tyle atrakcji, że trudno się zdecydować - sam łosoś występuje w różnych stopniach tłustości; im tłustszy, tym droższy. Na zabicie smaku jajka zupka krabowa - i ruszamy z eksploracją nieznanych wariantów sushi.


Najadłyśmy się po czubki uszu, a rachunek taki, jak za średni zestaw na wynos w Warszawie. Opłata za ucztę nota bene też "bezobsługowa" - w okienku przy wyjściu z restauracji. Tradycyjnie napiwek 10% wliczony, więc nie ma problemu.

Ostatni rzut oka na China Town, bierzemy bagaże, jedziemy na lotnisko, odzyskujemy niewykorzystaną kwotę za bilety z karty miejskiej... Dobrze, że kartę dostałyśmy na własność - przyda nam się przy kolejnej wizycie w Singapurze, bo NA PEWNO tu wrócimy! "Bye bye, Beautiful!" jak śpiewa Nightwish, a właściwie "Auf Wiedersehen".







5.05.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 7: Vesak Day



Nie wiem, czy warto jechać do krajów arabskich w okresie ramadanu, ale wiem na pewno, że super jest być w Azji w Vesak Day! Buddyzm nie musi mierzyć się z problemami typu potencjalna wyższość świąt Wielkanocy nad świętami Bożego Narodzenia, bo Vesak to wszystko w jednym: dzień urodzin, oświecenia i śmierci Buddy. 

Vesak to nie tylko święto religijne, to także dzień dobroczynności - modlitwy o szczęście dla biednych i upośledzonych oraz dawania datków. Dlatego też obchodom w "naszej" świątyni w China Town towarzyszy duży festyn, z którego dochody przeznaczone są na wspomożenie ubogich.


Ale zacznijmy od początku. Od samego rana przed świątynią kłębią się tłumy wiernych. Porządkowi nadzorują kolejkę, a przy kadzidełkach wywieszono informację, by każdy modlący się brał tylko jedną sztukę. Dym z kadzideł unosi się wysoko w niebo, aż szkoda, że nie da się sfotografować ich zapachu. Biorę jeden patyczek - zgodnie z instrukcją - zapalam go i wstawiam do wazy. Wszystkie inne żarzą się do końca, a mój gaśnie. Zastanawiam się, czy może Budda rozpoznał, że nie pomodliłam się właściwie, ale rozwiązanie zagadki okazuje się dużo prostsze: po prostu zapaliłam kadzidełko nie od tej strony. Poprawiam się więc, a potem obserwuję modlących się ludzi. Panie w klapkach z siateczkami, które wpadły tu na chwilę, mamy wdrażające dzieci w procedurę religijną, młode pary, rodziny... Wielu z nich po modlitwie robi sobie zdjęcie ze świątynią lub fotografuje to piękne miejsce.


Za progiem świątyni następna kolejka. W niej wierni czekają do posągu Buddy, którego specjalną chochlą obmywają wodą. Zwyczaj ten wywodzi się ponoć z modłów o opady, które miały zapewnić dobre plony. Kolejka podchodzi z dwóch stron, porządkowi dbają o to, by wszyscy wierni mieli dla siebie chwilę przy posążku.  


W przedsionku świątyni, z prawej strony stoisko z dewocjonaliami. Wisiorki z jadeitowym Buddą, bransolety modlitewne, figurki. W głębi świątyni dodatkowo można kupić wodę o właściwościach zdrowotnych i paczuszki z ryżem, które wierni od razu składają w ofierze przed jedną ze statuetek Buddy. Za wszystko można zapłacić kartą - na stoisku jest specjalny terminal.


W świątyni odbywa się niezwykły spektakl. Mnich stojący pod baldachimem przykłada do czoła wiernych metalowy dzwonek. W tle słychać bębny, na których grają mnisi. Dźwięki i zapach kadzideł wypełniają całą świątynię nadając ceremonii podniosły charakter. To niezwykłe, jak radość, spokój i zaduma łączą się tu w harmonijną całość.


Nagle harmonię przerywa niespodziewany hałas. Bębny, trąby, klaskanie. Przed świątynią pojawia się czerwony smok animowany sprytnie przez wysportowanych chłopaków w sportowych strojach. Skaczą i biegają niczym wirtuozi wyginając smoka w najdziwniejsze pozy. Po małym pokazie na dziedzińcu wbiegają do świątyni, gdzie spektakl toczy się dalej. Potem znów chwila akrobacji na dziedzińcu - zafascynowani widzowie filmują wszystko tabletami. Smok skacze i kiwa łbem, a potem znika równie nagle, jak się pojawił.


Robimy sobie chwilę przerwy od oszałamiającego zapachu kadzidełek i idziemy zeskplorować festyn odbywający się na tyłach świątyni. Masa budek z jedzeniem i ogromna scena, przed którą stoją setki plastikowych krzeseł. Na scenie anielskimi głosami śpiewają dwie bliźniaczki w kusych strojach. Refren - choć po chińsku - od razu wpada w ucho. Widownia klaszcze, a dziewczyny śmieją się synchronicznie.


Jeszcze dwie słodkie piosenki i na scenie pojawia się kilkunastoletni chłopczyk w garniturku, kapeluszu i okularach. Rezolutnie mówi kilka słów do widowni, a potem śpiewa coś, co brzmi jak chińskie covery Połomskiego. Widzom ten występ również się podoba, wszyscy biją brawo.


Zabawa trwa dalej, jedni kupują coś do jedzenia, inni idą na występy, jeszcze inni grają przy stolikach w majonga z rozwagą planując kolejne ruchy.


Po chwili przerwy wracamy do świątyni. Przy tylnym wejściu również rozgrywa się ciekawy spektakl. Wierni podchodzą z kolorowymi świeczkami i stawiają je przed posągiem Buddy, a potem modlą się w towarzystwie mnicha.


Vesak Day trwa od świtu do nocy. W świątyni cały dzień ruch - jedni wierni przychodzą, inni wychodzą, jedni wpadają na chwilę, drudzy modlą się dłużej. Mnisi przemykają się szybkim krokiem, dzieci wrzucają monety do czar przed posążkami Buddy. Dźwięki bębnów dochodzące zza ściany potęgują wrażenie, jakby wszystko to było pięknym tańcem...

Z tradycyjnej świątyni ducha postanawiamy przenieść się do współczesnej jaskini uciech. W programie kin znajdujemy chińsko-francuską koprodukcję o dramatycznym tytule "Love and Bruises". Film grany jest w cinepleksie Cathay przy słynnej Orchard Road - głównej ulicy handlowej miasta. Wydawało nam się, że już w świątyni były nieprzebrane tłumy, ale dopiero tu możemy na własne oczy przekonać się, że Singapur jest drugim najgęściej zaludnionym państwem świata (po Monako). Orchard Road wygląda niczym rzeka ludzi i aut.


Płyniemy z tłumem do Cathay, nasze kino jest na 7 piętrze. Mijamy setki sklepów, restauracyjek, sal bilardowych... Koło kina w korytarzu są małe pomieszczenia, które można wynająć w kilka osób na wieczór gier komputerowych, czyli na "Ultimate e-gaming in privacy" jak głosi reklama.


Film "Love and Bruises" ostry i mocny. Dziewczyny chichoczą, część par nie wytrzymuje napięcia i opuszcza salę przed końcem pokazu. Odrażający obraz Paryża, słaba reklama dla miasta miłości. Wytrzymujemy do końca i wracamy przez zatłoczone miasto do hotelu. Metro już nie działa, ale pracownicy informują nas, który autobus dowiezie nas do China Town. Ostatni wieczór niestety. Czujemy się tu już jak w domu - jakoś głupio nam teraz będzie w metrze warszawskim, w którym nie zobaczymy tłumu Chińczyków z tabletami.

Zapraszam też na mój film z obchodów Vesak Day.

<<< DZIEŃ 6: Another Day in Paradise 

>>> DZIEŃ 8: Bye Bye, Beautiful! 



5.04.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 6: Another Day in Paradise




Jak dziwne bywają koleje losu: czasem wystarczy pomylić autobus, żeby zamiast w muzeum wylądować w raju... 

Teoretycznie chciałyśmy zwiedzić Baba House - tradycyjny dom Peranakanów, chińskich imigrantów, którzy w XV i XVI wieku przybywali do Indonezji. Ale jednak nie on nam był dziś pisany.

Jakimś cudem lądujemy przy promenadzie prowadzącej na Sentosę - rajską wyspę, której urokami cieszy się 5 milionów turystów rocznie. Dostać się na nią można, jak tylko się chce - albo idąc piękną drewnianą promenadą, albo jadąc wagonikiem na szynach, niektórzy wybierają kolejkę linową (to opcja najdroższa - 28$ w dwie strony) lub stateczek. My decydujemy się na opcję tanią (bilet wstępu na wyspę to symboliczny koszt 1$) i atrakcyjną widokowo. Idziemy drewnianym pomostem, na którym zmęczonym piechurom pomagają ruchome chodniki, a ciekawych turystów specjalne tablice informują, ile jeszcze zostało im do przejścia.


Czasem zastanawiam się, jak mógłby wyglądać raj... Myślę, że jest podobny do Sentosy: zielony, nowoczesny i pełen atrakcji. Jaskinia kusi przyjemnym chłodem, na turkusowej wodzie kiwa się łódka, na sztucznych drzewach wiszą lizaki, a M&Ms-y zapraszają do wspólnej fotki.


Idziemy dalej. Czego tu nie ma? Universal Studios z charakterystycznym globusem, kompleks fontann "Lake of Dreams" - w nocy rzeczywiście muszą one wyglądać jak ze snu lub marzenia, ogromny Merlion (wszak nazwa Singapore oznacza w języku sanskryckim "miasto lwa"), rajskie plaże...


Oszołomione tym otoczeniem na poły kiczowatym, na poły rajskim idziemy w kierunku plaż. Mijamy mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy fontannę inspirowaną Gaudim. Minipłytki błyskają w słońcu, a woda pluska przyjemnie. Czujemy się jak turystki na Karaibach, jak bohaterki "Sex & the City" albo po prostu jak dwie szczęściary, które spędzają osiem wspaniałych dni w Singapurze. Gdzie mogłoby być nam dziś lepiej?...


Jak miło mieć tylko takie dylematy, czym na stały ląd wrócić z rajskiej wyspy. Na pewno nie per pedes - na to jest za gorąco. Decydujemy się na przyjemnie klimatyzowaną kolejkę. Świetny wybór - jazda jest bezpłatna, a do tego jakie widoki. Szyba w wagoniku działa jak filtr polaryzacyjny, chmury rysują się więc jeszcze piękniej, a świat nabiera błękitnego odcienia.


Czymże byłby dzień w Singapurze bez przetestowania jednej z setki chyba dostępnych tu kuchni azjatyckich. Dziś robimy sobie małą kulinarną podróż do Tajlandii. Czujemy się jak myth busters sprawdzający po pierwsze, czy kuchnia Tajlandii jest rzeczywiście nie do wytrzymania ostra i po drugie, czy to prawda, że curry tajskie jest kompletnie inne niż indyjskie. Oba mity potwierdzone! Dania w Thai Expressie ledwie dają się zjeść nawet w wersji superłagodnej (usta piekły mnie dobre dwie godziny, a przełyk ze trzy) mimo że zupka na talerzu wygląda dość niewinnie.


Jakby wrażeń było mało lecimy jeszcze na mały spacerek po dzielnicy kolonialnej. Gdzieś w podświadomości pojawia się nieprzyjemna myśl, że kiedyś będziemy NIESTETY musiały stąd wyjechać, a tyle jeszcze atrakcji czeka w tym niezwykłym mieście. Przed budynkiem, w którym obecnie mieści się muzeum sztuki, zaczepia nas miły starszy Singapurczyk, który płynną angielszczyzną opowiada nam, że kiedyś znajdowała się tu szkoła, do której uczęszczał. Jak czytamy na stronie internetowej Singapore Art Museum (fajnie, że darmowe WiFi dostępne jest tu niemal wszędzie), rzeczywiście od roku 1855 do 1990 znajdowała się tu katolicka męska szkoła prowadzona przez braci La Salle.


Snujemy się po okolicy - nigdy nie wiadomo, czy lepiej skręcić w lewo, czy w prawo, bo tyle tu ciekawych budowli. A to kościół katolicki, a to świątynia buddyjska, a to - dla kontrastu - kolorowe bloki. Za blokami jeszcze jedna niespodzianka - parking dla riksz.


Przypadkiem trafiamy na targowisko, jakich tu wiele. Stoiska z ciuchami w naturalny sposób przeplatają się ze stoiskami z owocami, przy budce z sokami aż mieni się od kolorowych owoców. I... jest! Durian! A właściwie cały skład durianów. Wreszcie na własnych nosach możemy się przekonać, czemu nie należy przewozić ich środkami transportu publicznego... 


Wieczór nadchodzi nieubłaganie. A jak wiadomo nie ma to jak noc na singapurskim nadbrzeżu. Wspominając słodki smak Singapur Slinga i miły chłód fontanny sprzed kilku dni udajemy się nad wodę. Tym razem idziemy w kierunku Boat Quay. Zanim wylądujemy przy piwie pszenicznym w RedDot Brewhouse i zanurzymy się w dźwięki muzyki na żywo, eksplorujemy kluby przy Circle Road. Dziewczyny tu jeszcze bardziej kuso ubrane niż na Geylangu, bity mieszają się w naszych uszach i głowach. Jeden z klubów przywodzi na myśl rodzinne miasto, z innego płynie słodka bollywoodzka muzyka. Dziś nie wrócimy wcześnie do domu!


Fotki w porcie; hotele aż do nieba, stateczki suną po zatoczce, most mieni się niebieskim światłem. Młodzież pije piwo, uliczny grajek leci Dylanem.

Nagle olśniewa nas, że już szósty dzień jesteśmy w Singapurze, a nie widziałyśmy jeszcze symbolu miasta, który widnieje na okładce naszego przewodnika: białego Merliona plującego wodą. Biegniemy więc do Merlion Parku mijając po drodze pięknie oświetlony Fullerton Hotel.


Widok jest jeszcze piękniejszy niż na okładce "Lonely Planet". Dla niego warto było obetrzeć sobie pięty w tę długą noc...