Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.03.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 5: Dzień konfliktów z prawem



Dzień pełen wrażeń zaczął się całkiem zwyczajnie. Śniadanko w naszej Pancakes Loft, w której jako stałe klientki dorobiłyśmy się już całych 10% zniżki ("I'll give you 10%, because you keep coming back" powiedział nasz już chyba prawie znajomy, który co rano przynosił nam cappucino z serduszkiem i espresso z uśmieszkiem). Nawet w Warszawie nie mam "swojej" knajpki, a w Singapurze już mam :-)


Z naszej śniadaniarni idziemy do naszej świątyni. Trafiamy na niezwykły spektakl: w Buddha Tooth Relic Temple akurat trwają modlitwy. 12 mnichów śpiewa pieśni medytacyjne i gra na bębnach, wokół modlą się wierni. Pachną kadzidełka wkładane w różnych intencjach do specjalnej wazy przed świątynią


Zwiedzamy świątynię - prywatne sale modlitewne, wspaniały ogród na dachu. Robimy sobie portrety w cieniu świątyni i fotografujemy widok na miasto z jej czubka. 


Czas na chwilę wytchnienia. Najpierw siadam sobie pod kolumną i z ulgą się o nią opieram. Jeden z mnichów zjawia się niemal natychmiast z uśmiechem informując mnie, że dla gości są specjalne krzesła i nie muszę siedzieć na twardej posadzce. Korzystam więc przez chwilę z krzesła i wychodzę na dziedziniec, gdzie do dalszego odpoczynku wybieram próg przy wejściu na teren świątyni. I znów nie dane mi tam było siedzieć nawet minuty: jedna z modlących się kobiet mówi do mnie z uśmiechem, że siedzę właśnie na ramionach samego Buddy - bo to je właśnie symbolizuje ów próg. Pozostaje mi więc ławeczka przy wejściu.

Jako że pora lunchu zbliża się nieubłaganie, postanawiamy przetestować inne oblicze Hawker Centre - typowego dla tego miasta kompleksu ze stolikami otoczonego budkami lub wózkami z jedzeniem. Na przeciwko świątyni znajduje się jedno z nich - ogromny trzynawowy Maxwell Market. Hala pęka w szwach - nic dziwnego: porządny obiad można zjeść tu za 3 dolary, z czego korzystają skrupulatnie również white collars z pobliskich biur. Znalezienie stołka przy jednym z numerowanych stolików zajmuje nam dobre 10 minut, a w czasie jedzenia widzimy kątem oka, jak nad nami z tacką czeka już kolejny chętny. Całe rodziny pałaszują gotowanego kurczaka z ryżem, panie i panowie z wózeczkami sprzątają naczynia - zrzucają resztki do specjalnego pojemnika, plastikowe miski przemywają szmatą w wiadrze z wodą i roznoszą do ponownego użycia.


Na jednej z budek duża reklama z rekomendacją samego Anthony'ego Bourdaina. Kolejka przy niej po same drzwi, więc decydujemy się na zestaw malajskich przekąsek z mniej obleganej budki.


Jedziemy metrem do stacji Bugis z zamiarem zwiedzenia dzielnicy arabskiej. Po drodze widzimy, jak policjanci likwidują nielegalne targowisko. Nieopatrznie cykamy im zdjęcia... Niestety nie pozostaje to niezauważone przez stróżów prawa, którzy grzecznie proszą nas o wykasowanie wszystkich zdjęć, na których widać ich choćby z tyłu. Są mili acz stanowczy - przy okazji pytają się, skąd jesteśmy (pewnie Poland tradycyjnie mylą z Holland, bo kiwają głowami) i tłumaczą, że dla bezpieczeństwa nie wolno nigdzie publikować ich wizerunków. Rozstajemy się w przyjaźni (choć chwila stresu była), a panowie wskazują nam na odchodnym najlepszą drogę do dzielnicy arabskiej.

Każdy, kto kiedykolwiek był w dowolnym kraju arabskim, może spokojnie darować sobie tę atrakcję Singapuru. Dzielnica jest mała, brudniejsza i biedniejsza niż cała reszta miasta. Brak w niej bliskowschodniego gwaru, ulice Tunezji czy Maroka przypominają tu jedynie liczne sklepiki z tkaninami. I meczet; niestety akurat zamknięty dla zwiedzających.


Zachęcone pozytywnym zakończeniem pierwszego konfliktu z prawem decydujemy się na kolejne miniwykroczenie. Jako że Mc Donalds przy stacji Bugis ma dużo czystych stolików w ocienionym miejscu, siadamy przy jednym z nich z sushi z supermarketu czekając na ewentualną reakcję obsługi. Zajadamy się łososiowymi kąskami, a obsługa jedynie się do nas uśmiecha. Nikt nie patrzy z niechęcią, nikt nas nie przegania. Co za przyjazne miasto! 


Dzień konfliktów z prawem postanawiamy zakończyć na słynnym Geylangu. Czerwona dzielnica wita nas wieczornym gwarem i zapachem jedzenia nie pierwszej świeżości. To chyba najbrzydsza i najbardziej hałaśliwa okolica w tym mieście. W każdym razie cieszymy się, że nie zdecydowałyśmy się na hotel tutaj, bo spać to by się w nim raczej nie dało. 

Jeden z domów publicznych wywiesił reklamę, że wszystkie pracujące w nim dziewczyny są piękne niczym miss, inny kusi niskimi cenami.


Nie chcemy kolejnych konfliktów z prawem, a do tego obie boimy się rosłych opiekunów, więc nie robimy zdjęć paniom stojącym na placyku okolonym stolikami, przy których siedzą podstarzali mężczyźni. Ale fotki viagry sprzedawanej bezpośrednio z chodnika nie mogę sobie odpuścić. Bez flasha i poruszona, ale JEST!


Po skomplikowanym powrocie z centrum czerwonej dzielnicy (z tego powodu również nie najlepiej byłoby tam mieszkać) pozwalamy sobie na mały mentalny powrót do Europy ze stowarzyszeniem szparagów i steka w hiszpańskim tapas barze. Jemy je w wyjątkowym budynku zwanym CHIJMES, w którym niegdyś mieściła się katolicka organizacja Convent of the Holy Infant Jesus. Ta biała budowla w neogotyckim stylu to dziś lubiane miejsce wieczornych spotkań przy winie, którym sprzyja niezwykły nastrój, muzyka i oświetlenie. Wspominamy wypadki dnia przy miękkim sono i pysznym trunku, a stresy łagodzimy grzesznie słodkim deserem...



No comments:

Post a Comment