Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.01.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 3: Pierwszomajowy Dzień Dziecka


Jak to w życiu często bywa po dniu wrażeń nadszedł dzień relaksu. Nie zamierzony w sumie, bo Singapur motywuje do zwiedzania intensywnością swoich atrakcji. No ale od rana trudności obiektywne: w głowie jeszcze kreci się po wczorajszym piwie i Slingu, knajpa śniadaniowa w dzielnicy bankowej zamknięta, bo 1 maja to chyba najbardziej uniwersalne ogólnoświatowe święto, parno jak w piekle... Jedynie w China Town życie kłębi się ze zdwojoną siłą - tylko tu wszystko jest dziś pootwierane.

Zamiast jajek po benedyktyńsku czy omleta z nadzieniem (grzyby, papryka i kiełbasa zawijane są tu w omlet, a nie integrowane z jajkami – ciekawa różnica w stosunku do wariantu europejskiego) musimy się dziś zadowolić kanapkami z kiosku w metrze. Płacimy za nie i podgrzewamy samodzielnie trójkątne tosty w mikrofalówce. No i wpadka, siadamy sobie na murku w klimatyzowanym przejściu do metra celem konsumpcji zapominając o drakońskich karach za jedzenie w MRT. Na szczęście turyści traktowani są tu z pewną pobłażliwością i obsługa metra z uśmiechem proponuje nam wyjście z naszym mikrofalówkowym śniadankiem na zewnątrz – na ławkę w parku. Tak też robimy.


Jedziemy metrem jeszcze z zapałem, że dziś znów odhaczymy co najmniej 10 punktów na naszej megadługiej liście rzeczy, które koniecznie trzeba zrobić w Singapurze. Lądujemy na stacji Ruffles Place, wokół której znajduje się wiele zabytków w stylu kolonialnym i słynny hotel. No i znów trudność obiektywna – w Singapurze stacje metra jakoś tak sprytnie opakowywane są centrami handlowymi, że wychodząc przez bramkę nie sposób nie zauważyć najpiękniejszych na świecie złotych sandałów za jedyne 30 dolarów czy perfum Chanel w supercenie… Póki co bronimy się dzielnie, ale jesteśmy tylko słabymi kobietami. Postanawiamy więc zrobić sobie mały Dzień Dziecka podszyty rozsądną wymówką, że przecież centra handlowe to także jedna z głównych atrakcji Singapuru.


O stylu sprzedaży i obsłudze klienta w Singapurze można byłoby napisać książkę – książkę instruktażową będącą obowiązkową lekturą dla handlowców w dowolnej branży. I konia z rzędem temu, kto przyjedzie do Singapuru i NIC tu nie kupi. To jest po prostu niemożliwe. Niewyuczony uśmiech, życzliwość, zgadywanie potrzeb klientek – tutejsi sprzedawcy mają to opanowane do perfekcji. Bez nachalności, z daleka potrafią śledzić ruch gałki ocznej klientki zawieszającej się w różnych punktach półki z sandałami i przybiec do niej z jeszcze trzema parami w kolorze czy stylu bliskim do tego, na który patrzyła. Jeśli trzyma się w ręku dwa wieszaki z bluzkami, jak z podziemia wyrasta miła Azjatka w czystym mundurku, która przynosi trzecią podobną bluzkę w idealnie dobranym rozmiarze informując, że akurat jest – niezwykle tu nota bene wszędzie popularna – promocja typu „3 w cenie 2”. Sprzedawca jeszcze przy kasie potrafi dogonić klientkę dokładając trzecie kolczyki, które z żalem odłożyła nie wiedząc, że też może je mieć gratis do dwóch pozostałych par – i dołoży DOKŁADNIE te kolczyki, które oglądała, a nie ich o pół tonu ciemniejszą wersję. Chwila wahania przy bieliźnie ściąga od razu miłą ekspedientkę z miareczką, która nie dobija klientki przerażającą informacją, że ma 115 cm w biodrach, tylko z uśmiechem mówi, że najodpowiedniejszy byłby rozmiar 14. 

Raj zakupowy to określenie, które do Singapuru pasuje idealnie. Można tu kupić w zasadzie wszystko. Od droższych marek – często w cenach nominalnie takich samych jak na przykład w Niemczech, tylko w walucie niemal dwa razy tańszej (co w praktyce oznacza, że wymarzoną bluzkę z Desiguala można dostać tu za 60 dolarów zamiast 60 euro) po prezentowy szał na straganach: pałeczki, wisioreczki, wachlarze, breloczki, szale, figurki smoków można w China Town nabyć za 1, 2 czy 3 dolary. Nawet mniszki by się temu nie oparły! O sklepach w takich miejscach, jak wyspa Sentosa czy ogród zoologiczny nawet nie wspominam – jest ich tam chyba ze 20 i można kupić w nich, co dusza zapragnie: od orchidei zatopionych w pleksi poprzez ciuchy fluorescencyjne i wszystkie chyba gatunki zwierząt w formie pluszaków, breloków czy magnesów na lodówkę po odzież trekkingową – w jaśniejszej kolorystyce przy sklepie znajdującym się przy wyjściu z zoo, a w ciemniejszej przy wejściu na Night Safari. A ściana żelków w sklepiku na Sentosie raz nawet mi się śniła.


No ale wróćmy na ziemię. Skoro jesteśmy już w pięknym mallu przy Ruffles Place, nie możemy nie wstąpić na lunch do kultowej sieciówki Din Tai Fung. Jak bywa tu w zwyczaju, zamówienie składamy na specjalnych druczkach z wyspecyfikowanymi nazwami potraw: przystawek, zup, dań głównych, deserów, napojów. Zamówione dania zawsze kładzione są przez kelnerów na środku stołu, a każdy gość dostaje swój talerzyk. Również gdy zamawia się jedną porcję siedząc we dwie czy we dwoje, obsługa zawsze taktownie przynosi od razu dwa talerze. Przy akompaniamencie smakowym jaśminowej herbatki, która w ramach opłaty wynoszącej 1 dolara jest nam stale dolewana, jemy zabawne pseudocarpaccio z pręgi wołowej oraz specjalności z mięs, warzyw i owoców morza z makaronami różnych rodzajów – od pszennego po sojowy. Wszystko to przygotowują kucharze w maseczkach na twarzy, których możemy obserwować przez szklaną ścianę.


Na deser nie mamy już siły. Chodzimy jedynie po strefie jedzeniowej znajdującej się tu – jak w większości mallów – na poziomie -1 i podziwiamy różne wspaniałości i kurioza zgadując, jak mogłyby smakować. Ciastko truskawkowe z żółtym serem? A może chlebek z zielonej herbaty?...


Dzień Dziecka Dniem Dziecka, ale nie możemy wrócić do hotelu z wyrzutami sumienia. Idziemy więc podziwiać przepiękny Ruffles Hotel – symbol luksusu i kolonialnej przeszłości miasta. Ten zaliczany do 500 topowych hoteli na świecie obiekt otwarty został w roku 1887, a następnie gruntowanie przebudowany i odnowiony w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Miło jest najpierw przejść się uroczymi arkadami oglądając witryny drogich sklepów jubilerskich, a potem usiąść sobie na dziedzińcu w wiktoriańskim stylu i nacieszyć spokojem tego miejsca. Czujemy się tu trochę jak bohaterka „Pożegnania z Afryką” – zwłaszcza że w związku z przelotnym opadem deszczu miły consierge ofiarowuje nam swoje ramię i parasol.


Wieczór zbliża się nieubłaganie. Idziemy porozkoszować się wieczorną atmosferą China Town, które niczym państwo w państwie nic sobie nie robi ze święta pracy. Budda Tooth Relic Temple – jedna z głównych buddyjskich świątyń w mieście mogąca pochwalić się relikwią w postaci zęba Buddy – została już przystrojona lampionami do sobotniego Vesak Day. Knajpki pełne ludzi – mamy wrażenie, że ze względu na to, że można się w nich najeść nawet za 2 czy 3 dolary, nikt nie jada tu w domu. Restauracjei pękają bowiem w szwach i w porze śniadania, i w czasie lunchu, i przez cały wieczór. Dzień Dziecka dobiega końca – musimy mieć siłę na jutrzejsze atrakcje: zoo i nocne safari!


No comments:

Post a Comment