Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

9.28.2013

/EUROPA/ Ranking przytulnych miejsc na deszczowy dzień

„Jesienią, jesienią sady się rumienią”… Ale że w ostatnich czasach częściej niż polska złota występuje niestety europejska deszczowa wersja jesieni, to czasem nie pozostaje nic innego niż w czasie wrześniowej lub październikowej podróży schronić się w jakimś zacisznym miejscu. Naszło mnie na wspominki i postanowiłam zrobić ranking miejsc, w których poratowano mnie dobrym piwem, pyszną czekoladą, ciepłą strawą i w których udało mi się osuszyć przemoknięte buty w miłej atmosferze.

1. Délirium Café w Brukseli, czyli 2000 marek piwa do wyboru

To niezwykłe miejsce ukryte jest małej uliczce Impasse de la Fidélité kilkaset metrów od Grande Place. Zapuścić się w nią warto również dlatego, że ukryta jest tam Jeanneke Pis, sikająca dziewczynka – feministyczna odpowiedź na Manneken Pis, sikającego chłopca będącego jednym z symboli Brukseli. Pojawiła się w mieście w roku 1987, by zwracać uwagę turystów na tę część brukselskiej starówki. I choć sika ukryta za kratami, warto ją zobaczyć. A potem przed kapryśną pogodą skryć się w Délirium Café.

Gości wita wizerunek różowego słonia na drzwiach lokalu. Wnętrze pubu jest bardzo nastrojowe – przyciemnione światło, beczki zamiast stołów, nad barem lśniące krany. Lokal został wpisany do księgi rekordów Guinnessa w roku 2004 – wtedy w karcie było tu ponad 2000 rodzajów piw z 60 krajów świata. Ja w karcie znalazłam około 30 nazw – pewnie reszta specjałów była na życzenie. Kufel Delirium Tremens – belgijski specjał z listy 50 najlepszych piw świata – nie umożliwił mi co prawda spotkania z różowym słoniem, ale sprawił, że między ołowianymi chmurami zaczęłam dostrzegać przebłyski słońca.
 

2. Schokoladenmuseum w Kolonii, czyli czekolada ze złotej fontanny 

Zanosi się na deszcz, idę wzdłuż nabrzeża Renu zastanawiając się, czy nie zawrócić i nie ukryć się w katedrze – aż tu nagle wyrasta przede mną szklany dom, przez którego ściany widać cudo: złote drzewo ze złotymi liśćmi. Jak zaczarowana podchodzę do budynku, który - jak doczytam później - jest jednym z dziesięciu najchętniej odwiedzanych muzeów w Niemczech. Jest to zbudowane na półwyspie na Renie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nakładem 53 milionów marek Muzeum Czekolady.

To raj nie tylko dla dzieci i nie tylko na deszczowy dzień. Już kilka metrów przed wejściem czuć grzesznie słodki zapach czekolady – trzymetrowe złote drzewo w budynku jest bowiem w istocie fontanną. Pracownice muzeum ubrane w białe fartuchy serwują gościom biszkopty umoczone w czekoladowej rzece. A dalej jest jeszcze ciekawiej: taśmy produkcyjne z robotycznymi łapami pakującymi czekoladki. Mali kuzyni R2D2 niestrudzenie wykonują z tysiące takich samych ruchów.

Dwie godziny mijają nie wiadomo kiedy – na dworze już się przejaśnia. Wystawa prezentująca historię czekolady – od czasów Majów i Azteków po dzień dzisiejszy. Sala kinowa, w której można obejrzeć nostalgiczne reklamy słodyczy z lat sześćdziesiątych. Srebrne naczynia z XIX wieku służące do serwowania deserów. A przy wyjściu z muzeum sklep, który sam w sobie mógłby być muzeum produktów czekoladowych z całego świata. Kupuję tabliczkę bardzo gorzkiej czekolady z chilli. Ten smak już zawsze przenosić będzie mnie do Schokoladenmuseum w Kolonii.
 

3. The Buldog w Amsterdamie, czyli muffiny z dodatkami 

The Buldog, sieć kultowych coffeeshopów, w których oczywiście można skosztować znacznie więcej niż filiżankę kawy. Pamiętam wizytę w Amsterdamie, w czasie której przez pięć dni cały czas lał deszcz. Do idiolektu naszej ekipy weszło wtedy nawet określenie "amsterdamska pogoda". Od depresji ratowała nas jedynie trasa uwzględniająca wizyty w kolejnych Buldogach w odstępach maksymalnie godzinnych. I kupowanie po drodze kolejnych par suchych skarpetek. Dziś stanowią one zapewne dobre 60% mojej skarpetkowej szuflady.

Pierwszy kultowy coffeshop z niezapomnianym wizerunkiem żółtego buldoga przy wejściu otwarty został w Amsterdamie w roku 1975. Wtedy to Henk de Vries, który – jak mówi legenda – pierwszą paczkę ziół przywiózł z Afryki z pudełku zapałek, opróżnił sex shop swojego ojca nad kanałem i otworzył w nim alternatywną hippisowską kawiarnię. Z początku miejsce to funkcjonowało pół-, a właściwie nawet nielegalnie – dziś działa w majestacie prawa stosując się zresztą do zasady wedle której w takich miejscach nie powinno się sprzedawać alkoholu.

Sprzedaje się natomiast wiele innych rzeczy. Informacja o nich podana jest na kartach menu umieszczonych w blatach i widocznych dopiero po podświetleniu – pod barem są specjalne lampki uruchamiane na życzenie przez obsługę. Tę nieco prohibicyjną atmosferę podkreśla też niepowtarzalny wystrój wnętrz Buldogów: półmrok, unoszący się dym, plastikowe psy, dekoracje w kształcie kapeluszy muchomorów. Czekoladowy muffin z wkładką i kawa bez wkładki – to menu pozwalające przetrwać kolejny deszczowy dzień w Amsterdamie. 
 

4. Telecafé w Berlinie, czyli zakręcona restauracja 

Na wysokości ponad 200 metrów, za specjalnymi termoizolowanymi szybami sprowadzonymi z Belgii, kręci się restauracja. To jedna z atrakcji znajdujących się w kuli wieży telewizyjnej przy Alexanderplatzu w dawnym Berlinie Wschodnim. Stojąca tu od końca lat sześćdziesiątych Fernsehturm jest najwyższą wolnostojącą budowlą w Europie. Odwiedza ją rocznie ponad milion gości. W deszczowy dzień wiodk na Berlin jest mniej imponujący, ale za to kolejka do wjazdu krótsza.

Do restauracji wchodzi się po schodach z tarasu widokowego. Kelnerzy wskazują jeden z 40 stolików. Wszystkie są przy oknie. Restauracja powoli się obraca, lampki dają intymne światło, świetlne punkty na ścianach przywodzą na myśl drogę melczną.

Do przebudowy pod koniec lat dziewięćdziesiątych goście restauracji mogli cieszyć się przytulnością jej wnętrza jedynie przez godzinę – w takim czasie kula wykonywała bowiem pełen obrót, po którym trzeba było zwolnić stolik. Dziś prędkość obrotu można ustawić na dowolny przedział między 30 a 60 minutami, a gości nikt już nie wyprasza. Można więc ogrzać się tu w deszczowy dzień przy dźwiękach nastrojowej muzyki i do woli oglądać wspaniały spektakl z kamienic, Szprewy, Reichstagu i Bramy Brandemburskiej.  

5. Ravitoli Zetor w Helsinkach, czyli ryba nadziewana rybą 

Helsinki wspominam jako miasto niepodobne do żadnego innego. Trochę puste, mocno wietrzne, zimne nie tylko w sensie dosłownym, a jednocześnie fascynujące. Za szarymi fasadami kryły się tu atrakcje tylko dla insiderów – jakaś kapela grająca gothic rock w bramie, kolorowa młodzież słuchająca muzyki z boomboxa w bocznej uliczce. Miasto surowe z pozoru, ukrywające emocje gdzieś w głębi.

Ravitoli Zetor było jak to miasto – najpierw nie zachęcało do wejścia, a potem trudno było z niego wyjść. Wnętrze istniejącego od początku lat dziewięćdziesiątych lokalu miało być parodią fińskich filmów z lat pięćdziesiątych (t.zw. Suomi-filmien) i ironicznym komentarzem dotyczących stereotypów wiejskiego życia. Stąd między innymi wyglądająca na poły komicznie, na poły abstrakcyjnie krowa zdobiąca salę. Stąd też karta z niezwykłymi specjałami – jak choćby śledź nadziewany łososiem.

Na zewnątrz wiatr i deszcz, a my kosztujemy nieoczekiwanych smaków siedząc w metalowej klatce. Czuję się jak w filmie. Rockowe kelnerki stukają ciężkimi butami. Czas płynie inaczej. I Helsinki, i Ravitoli Zetor, i dziwna potrawa, którą jem, są jak muzyka Nightwisha – trudna przy pierwszym kontakcie, ale uzależniająca jak żadna inna.

9.17.2013

/MARRAKESZ/ Bijące serce czerwonego miasta


Maroko to raj fotograficzny - kolory, faktury, światło, ludzie, miasta, krajobrazy... Jednak droga do tego raju bywa wyboista - ktoś się zasłoni ze złością lub pogrozi palcem, kto inny zażąda opłaty (której wysokość na szczęście ostatecznie ustala fotograf - grunt, by nie dać się zbić z tropu i nie stracić miny "ja tu rządzę"), a ten czy ów - jak właściciel straganu z lampkami w Marrakeszu, których zdjęcie otwiera ten tekst - krzyknie gromko "K... m...", jeśli nic się u niego nie kupi.


Marrakesz jest chyba najbardziej kolorowy, żywiołowy i kuszący dla obiektywu ze wszystkich miast Maroka. Czerwone miasto, wrota czarnej Afryki, mekka dziwaków z całego świata. Z soukiem, którego rozmiary i rozmaitość przekraczają wszelkie oczekiwania. Plastic fantastic obok drzewa cedrowego - tu wszystko koegzystuje jakoś tak naturalnie i bezpretensjonalnie.


Historię Marrakeszu datuje się od 1062 roku, kiedy to na zlecenie Yusufa ben Tashfina z berberyjskiej dynastii Almorawidów powstały mury okalające medynę oraz pierwsze domy z mieszanki czerwonej gliny i wody. Niebawem miastu na pustyni zaczęło brakować wody i sprowadzono perskiego specjalistę, który zaprojektował podziemne kanały - t.zw. kettary - pozwalające sprowadzić tu wodę z gór Atlasu. Instalacja ta poiła miasto do początków XX wieku.


Do połowy XII wieku zieloną osadą na piasku rządzili Almorawidzi - wtedy to rozprawiły się z nimi plemiona berberyjskie z gór. Za ich rządów Marrakesz pozostał stolicą kraju. Dopiero w 1270 królowie nowej dynastii Merynidów zaszczytną funkcję głównego miasta Maroka przypisali Fezowi.

Historia często kołem się toczy: w XVI wieku wraz ze wzrostem wpływów kolejnej dynastii - Saadytów - Marrakesz ponownie stał się stolicą Maroka. Miasto do końca XVII przeżywało swój największy rozkwit - głównie dzięki temu, że leżało na skrzyżowaniu trzech głównych szlaków karawanowych z czarnej Afryki, którymi wielbłądy transportowały kość słoniową, heban, kamienie szlachetne, i czerpało z tego korzyści towarowe oraz finansowe. Nazywane było wtedy nawet Bagdadem Południa. W tych czasach na zlecenie władcy Mulaia Ahmada Al-Mansura powstał w Marrakeszu legendarny pałac Al Badi. Zdobiono go ponoć przez 30 lat - porcelaną z Chin, złotymi listkami, klejnotami. Szkoda, że ta bajkowa budowla nie przetrwała do dziś...

Moulay Ismail, przedstawiciel kolejnej dynastii po Saadytach - rządzących do dziś Alaouitów - przeniósł stolicę do Meknes. A wspaniały pałac Mulaia Ahmada Al-Mansura rozebrał. Budowlę, którą wznoszono trzy dekady, rozmontowywano przez 11 lat.

W XIX wieku miasto podupadło, by w wieku XX podnieść się dzięki aktywności Francuzów. Dziś jest tętniącą życiem magiczną metropolią. Magiczną i ze względu na swój nastrój, kolory, dźwięki i zapachy, lecz również dlatego, że dzięki przybyszom z głębi kontynentu afrykańskiego stała się centrum czarnej magii. Obrządki pogańskie i amulety wbrew pozorom nie kolidują z Maroku z Islamem - od wieków są tu dla ludzi czymś naturalnym i oczywistym. I do dziś stanowią ważny element codziennego życia.

Marrakesz to miasto tak pełne sprzeczności, że aż trudne do opisania. Jest w nim i niewyobrażalny luksus, i krańcowa bieda. To tu od niemal stu lat bogatą klientelę gości hotel La Mamounia - jeden z najbardziej luksusowych obiektów na świecie. To tu działa Pacha Marrakech, największa dyskoteka Afryki Północnej. To tu przyjeżdża socjeta z Europy zrobić zakupy. To tu treserzy małp zarabiają parę groszy prezentując sztuczki z makakami górskimi na placu Djemaa-el-Fna, a żebracy proszą o parę groszy.

Wspomniany Djemaa-el-Fna - słynny plac skazańców - trzeba odwiedzić wieczorem. Miejsce to żyje nocą, a w dzień jest ospałe i pustawe.


Natomiast poranek to dobra pora na zobaczenie meczetu i minaretu Koutoubija. O tej porze jeszcze nie ma tu tłumów; nosiwoda pozuje do zdjęć, a bezpańskie psy walczą o prymat w stadzie - i o ponętną suczkę, która wbrew patriarchalnej marokańskiej tradycji grymasi i sama wybiera najlepszego kawalera.


Minaret i pierwszy meczet powstały tu w połowie XII wieku. Szybko zorientowano się jednak, że popełniono błąd i świątynia nie jest skierowana idealnie w stronę Mekki. Nieprawidłowość wynosiła zaledwie kilka stopni, ale gdyby jakiś wędrowiec na podstawie jej położenia chciał wybrać się w pielgrzymkę, to nigdy nie dotarłby do świętego miejsca. Trzeba było więc meczet rozebrać i zbudować nowy. Wersja z roku 1199 stoi tu do dziś, a po pierwotnej zdemontowanej budowli z 1147 roku pozostały podstawy kolumn.


69-metrowy minaret Koutoubija uchodzi za jeden z najpiękniejszych w Afryce Północnej. Wieńczą go złote kule pełniące przy okazji funkcję odpromienników. Według legendy powstały one z biżuterii żony kalifa Mansura. Musiała dać ona swe klejnoty do przetopienia jako pokutę za słaby charakter: złamała zasady postu i sięgnęła po winogrona w czasie Ramadanu.


Prócz złotych kul na szczycie wieży jest jeszcze mała konstrukcja z drewna wyglądająca jak szubienica. To drzewiec, na którym wywieszane są flagi informacyjne. Czarna oznacza, że kazanie będzie jutro, a biała - że dziś. Praktyczny i dobitny system - przydatny zwłaszcza w kraju, w którym 38% dorosłych wciąż jest analfabetami.


Must see w Marrakeszu to także pałac Bahia. Choć jest on stosunkowo nowy - bo pochodzi z przełomu XIX i XX wieku - oraz nie ma w nim już oryginalnych mebli, to i tak warto tu zajrzeć, by poczuć nastrój arabskiego pałacu. Wspaniałe drewniane sufity, piękna ceramika; sprytny trick - w patio porozmieszczane są lustra, które optycznie powiększają przestrzeń.


W Bahii mieszkał  wielki wezyr ze swoimi żonami. Choć wszystkie powinien był traktować równo, to od razu można poznać, którą kochał najbardziej - jej apartament jest znacząco większy i bardziej misternie ozdobiony niż pozostałe.


Kolejna perła architektury - medersa, czyli szkoła koraniczna - ukryta jest w uliczkach marrakeskiej medyny. Założona została ona w XIV wieku przez sułtana Abou Al-Hassana, a po rozbudowie w wieku XVI zyskała rangę jednej z najważniejszych w całym Mahrebie. W najlepszych czasach Koran studiowało tu 900 uczniów. W roku 1960 szkoła została zamknięta, ale do dziś można ją zwiedzać.


Warto poświęcić trochę czasu na zakamarki tego niezwykłego budynku. Bo nawet toalety są tu stylowe. Na piętrze ukryte są skromne pokoiki uczniów z małymi oknami wychodzącymi na patio. A przy jednym z balkonów można się poczuć jak Kate Winslet, która we śnie szukała tu córki. Doskonale pamiętam tę scenę i widzę ją przed oczami przechodząc korytarzami medersy.


A skoro już jestem w medynie, to dziś zgubię się na souku w Marrakeszu. Jakże innym niż feski. Jedno jest pewne - kupić tu można dosłownie WSZYSTKO. Nawet sizalowe torby w kratkę.


Gubiąc się w uliczkach można trafić do zielarni berberyjskiej z przyprawami, herbatkami, marokańską viagrą - mieszanką orzechów z miodem - oraz setką różnych wyrobów z olejku arganowego. Magik w białym fartuchu reklamuje towar imponującą polszczyzną. "Ras el hanout to przyprawa dla ludzi, którzy nie gotują dobrze". Godzinka mija na wybieraniu specyfików. Oczywiście biorę też ras el hanout.


Czas na souku mija nie wiadomo jak i kiedy. Jego ogrom, gra świateł, kolory i zapachy potrafią wciągnąć bez reszty. Zmierzcha już, więc warto iść na plac Djemaa-el-Fna. W dzień spokojny, wieczorem staje się ulem, tyglem, centrum wszechświata. Muzycy z czarnej Afryki grają na bębnach, zaklinacz węży - na fujarce, a początkujący muzyk - na gitarze. Dziewczyny zachęcają do zrobienia sobie tatuażu z henny. Wybieram motyw skorpiona.


Dalej w słabym świetle majaczą standy z jedzeniem i z sokami. Chyba niestety świeżo wyciskane rarytasy rozcieńczane są surową wodą. Dalej stoisko dentysty protetyka. Obok małpy. I budy z torebkami, butami, lampami.


Ciekawe, jak to kłębowisko ciał, dymu, instrumentów, zwierząt i pojazdów wyglądałoby z góry. Na szczęście jedna z kawiarni reklamuje swój "grand terrace". Wystarczy wejść parę pięter, kupić colę za 20 dirhamów i - ma się do dyspozycji widok z balkonu na niewiarygodny spektakl, którego częścią było się przed chwilą.


Noc coraz głębsza, bębny coraz głośniejsze, małpy trą oczy z niewyspania. Na placu - choć wydaje się to niemożliwe - jest coraz więcej ludzi. Marrakesz nocą to magia - i ta niemal namacalna prezentowana przez magów gromadzących grupy gapiów, i ta całkiem nienamacalna, która pozostawia w sercu i głowie głęboko wyryte wspomnienia. Nie dziwię się, że Julii z "Hideous Kinky" śniły się uliczki marrakeskiej medyny. Mi to miasto przyśni się na pewno.



__________________________________________________
ZAPRASZAM NA MÓJ FILM O ATRAKCJACH MARRAKESZU:


NA NOCNY SPACER PO PLACU DJEMAA-EL-FNA:


I DO APTEKI BERBERYJSKIEJ NA WYKŁAD PO POLSKU:

 
A TAKŻE DO LEKTURY INNYCH MOICH TEKSTÓW O MAROKU: 
- Fez 
- Casablanca 
- Meknes  
- Rabat 
- Oauallidia, El Jadida 
- Essaouira, Safi 
- Agadir

/FEZ/ W średniowiecznym labiryncie


Magnificent. To tytuł piosenki U2, do której videoclip kręcono w Fezie. To też słowo, które najlepiej chyba opisuje to miasto - całkowicie magiczne, niezwykłe - i wspaniałe.


Fezka starówka to 9000 krętych uliczek. Od razu się w nich gubię zwiedziona przez obnośnego sprzedawcę dzwoniącego bransoletami. Chwilę stoję bezradna, potrącana przez rzekę śpieszących się ludzi - w uliczce tak wąskiej, że tylko osioł jest w niej w stanie coś transportować; samochód na pewno się nie zmieści. W końcu znajduję mundurowego z krótkofalówką. Dobrze, że zapamiętałam imię przewodnika - dobrze, że nazywa się Idrys, tak jak władca, którego mauzoleum znajduje się w Fezie, bo tylko dzięki temu jestem sobie w stanie je przypomnieć w stresie. Drugi mundurowy, druga krótkofalówka, telefony. Siedzę w medresie, szkole koranicznej. Strażnik ustąpił mi miejsca, więc moszczę się w miękkim fotelu. Mundurowi działają. W końcu udaje im się namierzyć Idrysa i wołają umyślnego, z którym biegnę za rękę przez wąskie uliczki mijając muła transportującego kawałki skór, wózek ze śmieciami i sprzedawcę z żywym indykiem w ręku. W tkalni dopadamy Idrysa i grupę; już chcieli mnie szukać.


Stara część fezkiej medyny pochodzi z IX wieku, nowsza - z XIII. W niektórych uliczkach jest rzeczywiście nastrój jak w średniowieczu. No, może gdyby nie wszechobecne tu komórki - którym zresztą zawdzięczam odnalezienie się w labiryncie. Techniki rzemieślnicze - stosowane tu do dziś - przywieźli do Fezu w IX wieku muzułmanie z Andaluzji. Właśnie mijamy dziadka, który na stopie poleruje kościany grzebień. Dalej uliczka z cudami z metalu. Jeden kowal coś kuje, drugi zachęca do kupienia misternych arcydzieł.


Mijamy bibliotekę kairouańską. Do naszych nozdrzy zaczyna dochodzić trudny do zniesienia zapach. A więc to słynna uliczka garbarzy. By znieść woń wyprawianej skóry wącham gałązkę mięty. Wchodzę po schodkach na taras jednego ze sklepików z paskami i torebkami. I widzę obraz, który kiedyś widziałam na jakiejś wystawie fotograficznej - obraz białych kadzi wypełnionych kolorowymi płynami. Kadr to niezwykły - zwłaszcza z góry. Ludzie jak wynaturzone pszczoły na nieforemnych plastrach pstrego miodu.


Sklepiki wypełnione są towarem o charakterystycznej woni niedokładnie wyprawionej skóry. Torebki z wielbłąda, paski, babusze, torby. Jeśli chce się coś kupić, warto ujawnić, ze jest się z Polski. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy tu znani i lubiani (Marokańczycy robią nawet czapeczki z nazwą naszego kraju), a po drugie dlatego, że uchodzimy za niezbyt zamożnych - i negocjacje z nami zaczyna się w związku z tym z poziomu zupełnie innego niż na przykład z Niemcami czy Japończykami. Średnio sprawny negocjator kupuje tu za 30% początkowej ceny. Trzeba mieć jedynie trochę cierpliwości i dobrze panować nad mimiką, by nie wyrazić zainteresowania lub co gorsza zachwytu towarem. W razie impasu warto wyjść ze sklepu i dać się dogonić sprzedawcy na ulicy.


Uliczka stolarzy, krawców... Stroje ślubne, trony do ślubu; obok trumny. Na niektórych standach jako swoista rekomendacja wisi zdjęcie właściciela z ważną osobistością, która odwiedziła jego sklepik. Zwykle jest to król, ale czasem zagraniczni politycy w czasie oficjalnych wizyt.


Dalej targ spożywczy. Towar rzeźnika oferującego świeże mięso wielbłądzie reklamuje głowa zwierzęcia wywieszona przed sklepikiem. Owoce, warzywa, ryby. Muł właśnie dostarczył świeży towar. Kosmetyki, poduchy, pufy. Tu brakujący asortyment donosi żona właściciela.


Fez to też oczywiście nowsze części miasta. Bulwar koło fontanny z kulą ziemską, gdzie serwują pyszne soki, które reklamują siatki z owocami wywieszone przed wejściem do lokalu. Nieśmiertelny Mc Donald's. Kolejka turystyczna. Kolacje dla turystów - z tancerką podbrzusza, która tańczyła dla dziadka obecnego władcy, żwawymi bębniarzami 70+, magikiem i możliwością samodzielnego wypróbowania niektórych zwyczajów.



Aby ogarnąć ogrom wrażeń i labirynt, w którym się było, warto przed opuszczeniem Fezu wjechać na górę z fortecą południową - Borj Sud - i popatrzeć z niej na miasto. A potem spojrzeć wieczorem z okna hotelu na dachy miasta.


Fez? Niezwykły labirynt ulic, wspaniałe rękodzieło, jeden z najładniejszych pałaców królewskich. Pod żadnym pozorem nie należy bawić się ażurowymi kołatkami w jego wrotach, bo bolce są obluzowane i jak wypadną, to przynajmniej godzinę czeka się na przyjazd konserwatora, który wbija je z powrotem. Niby zwykłym młotkiem, ale niezwykłym, bo urzędowym - i przez to niezastąpionym. Fez? Magnificent.




__________________________________________
ZAPRASZAM NA MÓJ FILM O ZABYTKACH FEZU:



I NA WIECZÓR MAROKAŃSKI Z TAŃCEM I MUZYKĄ:



A TAKŻE DO LEKTURY INNYCH MOICH TEKSTÓW O MAROKU:
- Marrakesz 
- Casablanca 
- Meknes  
- Rabat 
- Oauallidia, El Jadida 
- Essaouira, Safi 
- Agadir