Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

7.17.2013

/MARBURG/ Windą w górę, uliczką w dół


Marburg – miasteczko w Hesji nad rzeką Lahn – znane jest głównie z trzynastowiecznego kościoła pod wezwaniem świętej Elżbiety i gotyckiego zamku. Ale wystarczy weekend, by odkryć w nim inne cuda – windę kursującą między górną a dolną częścią starówki, rozarium z dopasowanymi kolorystycznie toi toiami czy restaurację, w której szczęściarze i wytrawni hazardziści mogą zjeść pyszny obiad za darmo.

Zacznijmy od historycznego centrum tego naprawdę starego miasta. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z XII wieku, ale znaczenie jego znacząco wzrosło, gdy na swoją siedzibę wybrała je w XIII wieku Elżbieta Węgierska poślubiona księciu Turyngii. Owdowiała księżna zbudowała tu szpital, w którym opiekowała się chorymi aż do swojej śmierci w wieku 24 lat. Już kilka lat później uznana została za świętą, a nad jej grobem zaczęto budować kościół, ponoć pierwszą w pełni gotycką budowlę sakralną w Niemczech.


Do niego zajrzymy później, a tymczasem szukamy windy, która od 7.00 rano do 1.30 w nocy kursuje między górna  a dolną częścią starówki – pozwalając rozkoszować się widokiem ratusza, kamienic i uliczek bez skróconego oddechu.  Winda kursująca między Rudolphsplatzem (na dole) a  Reitgasse (na górze) ma ciekawy status – wpisana jest na listę środków komunikacji publicznej w Marburgu. Notabene podobnie jak windy w trzech innych miastach - Bad Schandau, Engen i Helgoland. Mała zdyscyplinowana kolejka, czekamy kilka minut i jedziemy w kabince ukrytej we wnętrzu wzgórza.


Stare miasto w Marburgu zachwyca nie tylko historycznymi budynkami, ale też zabytkowymi detalami i akcentami świadczącymi o tym, że życie toczy się tu z dnia na dzień – ba, biegnie nawet: współczesny Kopciuszek porzucił bucik w przejściu, a manekiny wystroiły się w kolorowe łaszki.


Wesoła kapela stojąca pod C&A wypełnia brukowane uliczki rytmicznym reggae. Wstępujemy do Cafe Venezia na ulicy Neustadt 5. Włosi serwują w niej lody już od ponad 50 lat, a dobra renoma lokalu przyciąga i turystów, i miejscowych. Lody nie tylko smaczne, ale i ładnie podane. W karcie prócz klasyków typu lody spaghetti znajduje się również deser o nazwie pizza. Mnie przypomina raczej paletę van Gogha, ale tak czy owak jest pyszny.


W Marburgu prawie wszędzie jest pod górkę – no może poza miejscami, do których akurat jest z górki. W każdym razie aby zobaczyć gotycki zamek trzeba zużyć trochę kalorii zdobytych dzięki lodom. Ale warto je poświęcić na ten cel: z góry zamkowej rozciąga się wspaniały widok, a i same mury, których historia sięga XI wieku, też są imponujące. 


Dziś na górze zamkowej akurat odbywa się festyn ze standardowym programem: wata cukrowa, strzelnica, kiełbaski i piwo, muzyka na żywo. Po tej feerii dźwięków można odpocząć w feerii barw – pobliskim ogrodzie różanym. Główki kwiatów prężą się pięknie w słońcu, a tabliczki informują, jak która piękność się nazywa. Nawet kolor toalet publicznych dobrany został do różowej barwy płatków. W końcu z jednej strony estetyka to najważniejsze hasło w takim miejscu, z drugiej zaś nawet wśród róż trudno zapomnieć czasem o ludzkich potrzebach – o czym wiemy dobrze choćby z „Dziewictwa” Gombrowicza. Cóż, instynkt… Ale chociaż ładnie opakowany.


Wieczór w Marburgu fajnie spędzić jest w jakimś klubie lub studenckiej knajpce. Jako że jest to miasto uniwersyteckie, nie brakuje tu przybytków z dobrą muzyką i niewymuszoną atmosferą. Można zacząć od dartsów w Sudhausie przy ulicy Hirschberg 12 (wygrałam!), a gdy nadmiar piwa zaczyna zamieniać ten niewinny sport w rozrywkę raczej niebezpieczną, przenieść się na przykład do cocktail baru. W tutejszej Havanie (http://www.havana-cocktails.de/marburg) można nie tylko skosztować  drinków w rozsądnej cenie i zrelaksować się  na grzesznie miękkich kanapach, lecz także oddać się refleksji filozoficznej – w miejscu, w którym kolor ścian i wygodne wyposażenie skłaniają do tego typu analiz.


Noc długa, muzyka głośna, o poranku nawet kot tupie za głośno. Śniadanie w Marburgu można zjeść zarazem spokojnie i lewicowo – w jedynej w swoim rodzaju księgarnio-śniadaniowni o nazwie, jakże by inaczej, „Roter Stern”. To niezwykłe miejsce znajduje się przy ulicy Am Grün 30. W części księgarnianej można przypomnieć sobie, że proletariusze nie mają w rewolucji nic do stracenia prócz swych kajdan, a do zdobycia - cały świat, a w sali kawiarnianej – zjeść pysznie i po wegetariańsku. Potrawy mają wpisane do karty ceny, ale insiderzy zdradzają mi, że w dobrym tonie jest w czasie płacenia zaokrąglić kwotę w górę, by wesprzeć komunę zaangażowanych osób prowadzących „Czerwoną Gwiazdę”. Brodaty Marks nalewa mi pyszną kawę. Nie znamy się, ale jesteśmy na ty. W letni dzień boskie śniadanko można tu zjeść przy stoliku stojącym na trawie nad rzeką. Tak też robimy. Słońce razi, woda szumi trochę za głośno, ale jaki piękny dziś dzień.


Na rzece Lahn odbywają się właśnie zawody łódek wiosłowych. Najpierw obserwujemy zawodników z mostu, z góry. Nawet pod koszulkami widać, jak naprężają mięśnie – nie wiem, czy bardziej od krzyków, czy od wiosłowania. Rywalizacja tak nas wciąga, ze postanawiamy pouczestniczyć w niej bardziej bezpośrednio. Za kilka euro wynajmujemy rower wodny i płyniemy wzdłuż brzegu w pewnej odległości od mknących ku mecie łódek.


Choć nie poruszamy się nawet w jednej dziesiątej tak szybko jak smukłe łódki, to i tak apetyt rośnie. Na obiad idziemy do Sudhausu – tego samego, który wieczorem ugościł nas piwem i dartsami. Potrawy są tu niedrogie, ale tak pięknie skomponowane, że aż przykro zaatakować je widelcem. Kelner przed przyniesieniem rachunku pochodzi z dwiema kostkami do gry i kubeczkiem. Każdy z gości próbuje szczęścia – dwie szóstki oznaczają, że zjadł za darmo, a dwie jedynki – że za pół ceny. Kości dziś nam nie sprzyjają, ale jedzenie tak smaczne, z płacimy z przyjemnością.


Uliczką w dół, spacer wzdłuż ogrodu botanicznego i już przed naszymi oczami wyrastają osiemdziesięciometrowe wieże  kościoła św. Elżbiety. Budowę świątyni rozpoczęto w roku beatyfikacji księżnej – czyli w 1235. Poświęcono ją niecałe pięćdziesiąt lat później, ale wspomniane wieże ukończono dopiero w latach czterdziestych XIV wieku. W czasie spaceru po wnętrzu mój wzrok przykuwa wspaniała złota skrzynia – to relikwiarz. I będący jego głównym elementem miniaturowy budynek, i postaci świętych wykonane są z niezwykłym pietyzmem. Patronka świątyni spogląda też na zwiedzających spod jednej z kolumn – trzymając w ręku miniaturkę kościoła.


Niemal naprzeciwko Elisabethkirche jest kamienica – mieszkałam w niej kiedyś w pokoju z widokiem na świątynię. Rano budziły mnie dzwony, a w południe na nogi stawiało własnej roboty piwo, które warzyli właściciele nieruchomości. Smak poziomek z balkonu i zarys wież na tle nieba to moje najmocniejsze wspomnienie Marburga. 



***
Trasy spacerów po Marburgu:



(Źródło: Google Maps; kliknij na mapkę, aby ją powiększyć)


***
Zapraszam też na film:


1 comment:

  1. Świetny patent z windą kursującą między dolną a górną częścią starówki :) To wiele mówi o sytuacji osób starszych w Niemczech, gdzie z zazdrością spoglądają polscy emeryci.

    Wydaje się, że różnice są zwłaszcza na poziomie mentalnym. Niemieccy emeryci chętnie spędzają czas w szerszym gronie, jeśli zdrowie na to pozwala – aktywnie uczestniczą w różnego typu zajęciach, generalnie wolny czas spędzają możliwie jak najaktywniej. W wielu domach daje się zauważyć windy dla seniora jak np. www.windydlaseniora.pl , które pozwalają na dużą samodzielność we własnym domu. W Polsce na tym polu wciąż sporo pracy.


    ReplyDelete