Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

9.08.2013

/AGADIR/ Toast colą za Allaha, Ojczyznę i Króla


Lecę do Agadiru. Pięć godzin w chmurach - w głowie pojawiają się kolejne obrazy, a w sercu rodzą oczekiwania. Zastanawiam się, w jakim kraju wyląduję. Czy znajdę tam jeszcze coś prawdziwego, czy tylko atrakcje turystyczne. Czy zachwycą mnie bezkresne przestrzenie niczym z "Pod osłoną nieba" - filmu o filozofii podróżowania i o głębokiej przemianie, jaką można przejść dzięki zanurzeniu się w inną kulturę. A może będzie to bardziej kraj z opowieści mojego kolegi, który gdzieś koło Casablanki brał udział w osiołkowym polo. Siedząc na grzbiecie zwierzęcia uderzało się miotłą w piłkę próbując podać ją do kogoś z drużyny lub strzelić bramkę. Gdy przyszła kolej kolegi, osły były już tak zmęczone, że w ogóle nie chciały się ruszać. Nie pomagały nawet zachęty wymierzane miotłami. W końcu więc gra wyglądała tak, że zawodnik siedział w siodle, jeden z pomocników ciągnął osła, a drugi go popychał. Tak kończą się próby wprzęgnięcia w biznes turystyczny najbardziej upartych zwierząt świata...

Czy znajdę w Maroku kolory i magię z "W stronę Marakeszu"? Czy poznam moc dżinów - trzeciej po ludziach i aniołach kategorii istot rozumnych, istot narodzonych z ognia bez dymu i mogących przybrać dowolną postać? A może ten kraj będzie niczym smętna "Rick's Cafe" w Casablance, której progu nigdy nie przekroczył Humphrey Bogart i która jedynie imituje tę z ekranowego hitu, bo przecież cały film był kręcony w studio - zaprojektowanym zresztą na potrzeby innej produkcji - oraz na lotnisku Van Nuys koło Los Angeles.


Ląduję w Agadirze. Lotnisko nadspodziewanie dobrze zorganizowane. Przy jednym z wielu stanowisk szybko udaje się załatwić uproszczoną procedurę imigracyjną - kwit wypełniłam już w samolocie, urzędnik uzupełnia go jedynie o numer wizy, który wbija mi też do paszportu - numer ten będzie mi potrzebny przy wszystkich meldunkach w hotelach. Bagaż odbieram z automatycznej taśmy nadzorowanej przez dwóch pracowników lotniska, którzy sprawnie wkładają na nią zsuwające się czasem walizki i korygują inne niedoskonałości techniki.


Przed budynkiem lotniska Al Massira bagażowi w szarych mundurach oferują pomoc przy przetachaniu walizy. Szósty zmysł podpowiada im bezbłędnie, kto będzie chciał skorzystać z ich usług, a kogo należy zignorować. Mnie od razu witają gromkim "Dzień dobry", a gościa obok mnie - równie głośnym i trafionym "Guten Tag". Gorąco, palmy, rodziny arabskie transportujące toboły do taksówek. Kobiety w kolorowych dżelabach trzymające się za ręce w siostrzanej atmosferze. A więc jestem w Maroku.


30 minut jazdy. Agadir - beton i hotele wszystkich kategorii. 10 kilometrów piaszczystych plaż, pole golfowe, bary i restauracje, zoo, port jachtowy i rybacki, meczety, mały souk, dwa pałace królewskie, których - jak wszystkich tego typu obiektów w Maroku - nie wolno fotografować. Obecny król, Mohammed VI, którego majątek Forbes szacuje na 4 miliardy dolarów, ma kilkadziesiąt rezydencji w całym kraju pilnie strzeżonych przez mundurowych.


Miasto zbudowane od nowa po trzęsieniu ziemi. W lutym 1960 przez kilkanaście sekund zniszczona została niemal cała jego substancja. Odbudowę rozpoczęto w latach dziewięćdziesiątych. Miała tu powstać miejscowość łącząca tradycję i nowoczesność, a wyszedł betonowy potworek, w którym o historii przypominają jedynie meczety - nowe acz tradycyjne - oraz ruiny kazby - twierdzy na wzniesieniu górującym nad Agadirem. Na wzgórzu podświetlany wieczorem napis z trzema największymi wartościami dla Marokańczyków: Allah, Ojczyzna i Król. Z perspektywy bulwaru miejskiego można sfotografować go - nie bez kozery - z logiem Mc Donalda na pierwszym planie. Amerykański gigant, podobnie jak meczety i minarety, jest w Maroku dosłownie wszędzie. A że w restauracjach innych niż hotelowe trudno jest kupić piwo - czy to Heinekena, czy pyszną lokalną Casablancę - więc to colą piję pierwszy toast za podróż po Maroku. I za to, by inne miasta nie przypominały Agadiru...


Za 18 dirhamów funduję sobie przejażdżkę po Agadirze kolejką turystyczną. Nie udaje mi się odkryć nic innego niż to, co już widziałam. Dużo za to dowiaduję się o ruchu ulicznym. W Maroku jest bardzo dużo rond - często wspaniale ozdobionych rzeźbami lub fontannami. Zasady ruchu są proste - pierwszeństwo ma zawsze WIĘKSZE auto. To ono jedzie przed mniejszymi samochodami i może dowolnie zmieniać pasy. Światła zasadniczo są respektowane, ale tylko przez samochody -  motorynki oraz wozy ciągnięte przez osiołki lub muły traktują je raczej jako luźną wskazówkę. Sygnalizatory dla pieszych są rzadkością. Gdy ich nie ma trzeba po prostu poczekać aż samochody będą miały czerwone i wtedy zaryzykować przejście na drugą stronę ulicy.


Biała ciuchcia - le petit train - powoli jedzie uliczkami Agadiru. Hotele, hotele, hotele. Tłumy turystów skuszonych perspektywą złotego piasku, plażowych atrakcji i 300 słonecznych dni w roku. Dla części z nich to niestety jedyny przystanek w Maroku - tak przecież innym niż to liczące zaledwie kilkadziesiąt lat miasto.


Mijamy promenadę obsadzoną palmami. Wśród zielonych drzew jedno jakby inne - wysokie, szare, gładkie; idealnie równe ciemnozielone liście. To marokański patent na estetyczne ukrycie nadajników radiowych i komórkowych - okablowane sztuczne drzewko z zamaskowaną na czubku elektroniką.


Gdzie są tu jakieś ślady tradycji? Wbrew pozorom nie na souku zalanym chińszczyzną i pełnym oprowadzaczy ciągnących gości do sklepów swoich kuzynów. Ku swojemu zdziwieniu najwięcej mieszkańców miasta spotykam w... zoo. Sam ogród zoologiczny nie ma jakichś rzadkich gatunków - tu papugi, tam flamingi, nieopodal owce i lamy. I to nie one są największą atrakcją, tylko marokańskie dzieciaki piszczące na widok kur. Porządkowy wręcza maluchom ziarno, by mogły karmić ptaki. Jedna z dziewczynek myli się i sama zjada pszenicę, chłopczyk się śmieje i wyciąga rękę przez siatkę. Obowiązkowa rodzinna fotka. Porządkowy wyciąga butelkę z wodą i obmywa dzieciakom ręce.


Jakieś elementy tradycji są też w... Uniprixie. Supermarket skrywa liczne wnęki z rzemiosłem marokańskim. Częściowo chińsko-podróbkowym, częściowo oryginalnym; figurki z drewna tujowego i kolorowa porcelana sprzedawane są też bezpośrednio z chodnika przed wejściem do marketu. W sklepie można też kupić książkę kucharską po francusku, rosyjsku, angielsku lub niemiecku i poznać tajniki przygotowywania tajinów. Jest też - co nietypowe dla marokańskich sklepów - obszerny dział z alkoholem, a w nim specjalność marokańska: szare wino -  produkowany  z rustykalnego szczepu cinsault trunek mający wbrew nazwie kolor lekko różowy. Towary lądują w ratanowym koszyku, a dzięki "fixed prices" przy kasie nie trzeba się targować.


Cóż jeszcze można zrobić w Agadirze? Wybrać się na spacer bulwarem wzdłuż plaży w kierunku kazby. Popatrzeć na sklepiki, restauracje, tu bar norweski, tam English Pub , kawałek dalej sushi. Świat w pigułce. Dojść do portu jachtowego i pokarmić ryby kłębiące się w wodzie. Skorzystać z tradycyjnego Hammamu. A potem wrócić bulwarem Hassana II wstępując do cukierni Tafarnout słynącej z najpyszniejszych ciastek w mieście.


Idę aleją Kennedy'ego. Skręcam w którąś z bocznych uliczek i szybko orientuje się, że zakamarki - w przeciwieństwie do głównych alei -  nie są wyszykowane dla turystów. Bilans mojego po nich spaceru to jeden żywy szczur i jeden martwy kot (plus dziesiątki żywych oczywiście). Oraz mur więzienny.


Cały Agadir to 40 minut per pedes w od krańca do krańca. Gdy upał nie doskwiera więc zbyt mocno, pozostaje jeszcze spacer na wzgórze kazby. Od rana spotkać tam można miejscowych uprawiających jogging i gimnastykę. Po krętej drodze wjeżdżają też liczne busy z turystami. Na górze prócz wspaniałego widoku i ruin twierdzy czekają wielbłądy i węże, z którymi można się sfotografować za kilka dirhamów, dziadek z kozą i dzieciaki proszące o kilka centymów. Prośbom oczywiście nie należy ulegać - rząd marokański od kilku lat prowadzi nawet akcję uświadamiającą mającą na celu ukrócenie żebractwa wśród dzieci i danie im szansy ukończenia szkoły.


Facet z wężem rozpoczyna negocjacje od 10 euro. Rozsądna cena to 2 dirhamy, więc rozmowy chwilę trwają. Przy okazji przeglądam zawartość portmonetki. Prócz monety z napisem 50 centimes znajduję moniaka z nadrukiem 1/2 dirhama, a prócz banknotu dwudziestodirhamowego także dwudziestopięciodirhamowy. Wszystkie oczywiście z nadrukiem króla - tego, który rządzi tu od 1999 roku i który zniósł niedawno konstytucyjny zapis o świętości władcy. Oczywiście tylko na papierze król przestał być święty. Lud nadal uważa go za potomka Mahometa, a dostojnicy przy spotkaniach próbują pocałować go w rękę. Mohammed VI cofa wtedy dłoń, by nie schlebiać dawnym zwyczajom, i zaaferowani ministrowie często całują w rozpędzie już jedynie końce własnych palców.


O królu myślę dużo - w końcu w każdym sklepie, hotelu, urzędzie, a nawet w taksówkach są jego portrety. Czasem jest w garniturze, czasem w tradycyjnej dżelabie; raz w sytuacji oficjalnej, raz w półprywatnej. Ludzie wieszają zdjęcia władcy nie dlatego, że tak trzeba, lecz spontanicznie, z autentycznego i żywego szacunku do monarchy tak innego niż rządzący twardą ręką ojciec, który po zamachach na swoje życie wydał wiele wyroków śmierci oraz umocnił boskość wizerunku wymykając się napastnikom.

Wracam do hotelu. W recepcji portret uśmiechniętego króla, w telewizji TV Polonia -  interlokutorzy przeżuwają jakiś ciężkawy temat. Cóż za kontrast. W zupowatym basenie większość turystek i Marokanek prezentuje wdzięki w bikini - ale nie wszystkie zdecydowały się na tak odważny strój.


W barze zamawiam zimne piwo, którego próżno by szukać w miejskich restauracjach. Idę do pokoju o pałacowym wystroju. Klimatyzacji nie włączam pamiętając ostrzeżenia, że ostatni raz czyszczono ją w czasie protektoratu francuskiego. Zresztą włącznik i tak chyba nie działa - podobnie jak telefon. Jutro z betonowego Agadiru wyruszam do prawdziwego Maroka.


___________________________________________
ZAPRASZAM TEŻ NA MÓJ FILM O AGADIRZE:


ORAZ DO LEKTURY INNYCH MOICH TEKSTÓW O MAROKU:
- Marrakesz
- Fez
 
- Casablanca  
- Meknes
- Rabat  
- Oauallidia, El Jadida  
- Essaouira, Safi

2 comments:

  1. Koleżanka była animatorką w Agadirze i nie była nim zachwycona.. natomiast Marrakesz.. to jest raj. Nie wiem czy tęsknie za jakimś miastem tak bardzo jak za Marrakeszem:)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Mnie najbardziej zachwycił Fez, ale Marrakesz też mi się bardzo podobał. Zwłaszcza wieczorny targ z zaklinaczami węży i treserami małp :-)

      Delete