Minę przed spróbowaniem ostrygi miałam zupełnie inną niż po...
Ale zacznijmy od początku. Ouallidia - mała miejscowość wypoczynkowa między El Jadidą a Safi. Mimo że dziś niedziela - na modłę europejską i nietypowo dla krajów muzułmańskich dzień wolny od pracy w Maroku - kutry nie próżnują. Mężczyźni zsuwają je z piasku do wody i wypływają na połów - ryb, ostryg, jeżowców. Niektórzy rybacy już wrócili z porannym łupem i oferują turystom świeże owoce morza prosto z wypełnionego wodą Atlantyku kubła.
Wody oceanu rozbijają się o skały. Mewy tłumnie przybyły do Ouallidii, by skorzystać z ludzkiej nieuwagi lub rozrzutności i skubnąć jakieś porzucone rybie jelito czy głowę.
Słońce wznosi się nad horyzont, na plażę przybywa coraz więcej osób. Ostrygowy interes też wyraźnie się rozkręca - turyści chcą popróbować nowych smaków i symbole luksusu w muszelce (tu za jedyne 10 dirhamów za sztukę) idą jak woda. Też poczułam, że nadszedł ten dzień, w którym powinnam się odważyć. Niestety po typowym marokańskim śniadaniu - bagietce z dżemem - glutowato-słodki mięczak wydał się szczególnie mało atrakcyjny smakowo. Mimo, że sprzedawca z kubłem dysponował ćwiartkami cytryny i że obficie z niej skorzystałam.
Bagietka z dżemem nie była moim wyborem. To po prostu tutejszy standard. Ser czy wędlinę można znaleźć w niektórych hotelach - jako odpowiedź na niezrozumiałe fanaberie gości zza granicy - ale w większości miejsc jest jedynie dżem, miód, serek, jakiś naleśnik, czasem jajko czy omlet. Słodycz to ukochany smak Marokańczyków. Ulepkowata herbata, setki ciasteczek sprzedawanych w każdej pattiserie, nugaty - bloki z pistacjami i orzechami, kostki cukru wielkości niemal paczki papierosów, głowy cukrzane w sklepach spożywczych. Głowę taką można też zabrać - obok kwiatka, a zamiast alkoholu, który nie jest tu odpowiednim prezentem - na marokańskie wesele. Dokupuje się wtedy do niej specjalnie do tego celu przeznaczone ozdobne metalowe pudełko - również do dostania w niemal każdym sklepie - i wręcza państwu młodym jako dobrą wróżbę zwiastującą dobrobyt.
Słodycz marokańskiej herbatki uratowała mnie od ostrygowej traumy. Spacer plażą i - jedziemy dalej. W końcu już tylko 80 kilometrów dzieli nas od El Jadidy słynącej z portugalskiej fortecy i wspaniałych ryb.
Droga wije się wzdłuż wybrzeża Altantyku. Jednak krajobraz jest tu inny niż na trasie Agadir - Safi. Nie ma drzew arganowych, są za to pola soli. Cenną przyprawę pozyskuje się tu z wód oceanu na skalę przemysłową wykorzystując efekt parowania. Dalej suszą się algi - towar eksportowy Maroka. Cementownia, rafineria. Kopalnia fosforytów stanowiących jedno z ważniejszych bogactw naturalnych tego kraju. I rolnictwa, i przemysłu widać tu o wiele więcej niż w Polsce...
W miejscu obecnej El Jadidy mieściła się dawna osada berberyjska, w której w VII/VIII osiedlili się Arabowie i która na przełomie XV/XVI odegrała ważną role w portugalskiej rekonkwiście. Portugalczycy zakładali w owym czasie ufortyfikowane osady w odległości jednego dnia drogi od siebie - rozmieszczając je tak, aby dobrze móc obsługiwać je od strony logistycznej. Działali szybko. W roku 1502 do El Jadidy dopłynął pierwszy statek portugalski, w 1509 zbudowano pierwszą basztę, w 1514 rozbudowano fortyfikacje istniejącej do dziś twierdzy Mazagan.
Twierdza to niezwykła. Nie tylko dlatego, że ze względu na swój kształt i okalające ją fosy wyglądała jak kwadratowa wyspa. Najbardziej wyróżniało ją to, że została zaprojektowana tak, by wrogie wojska nie dały rady zdobyć jej nawet przy dwudziestokrotnej przewadze sił. W 1561 Marokańczycy postanowili wypędzić z twierdzy Portugalczyków. 120 000 zbrojnych oblegało ją przez długie miesiące - bez skutku. Portugalczycy dali rade utrzymać się tu jeszcze przez 200 lat i oddali fortecę Marokańczykom dopiero w roku 1769.
Od połowy XIX wieku zaczęły osiedlać się tu rodziny arabskie. Potem obok twierdzy zbudowano El Jadidę - dosłownie "nowe miasto". Dziś jest ona czymś w rodzaju marokańskiego Kołobrzegu z licznymi pensjonatami i hotelami, w których w lecie chętnie wypoczywają Marokańczycy.
W mieście warto zobaczyć twierdzę - i ze względu na nia samą, i na piękny widok rozpościerający się z niej zarówno na port, jak i na miasto. W słoneczny dzień jest tu masa dzieciaków, które skaczą z muru do wody. Czasem przegania je żandarm, ale to nie odstrasza młodych pływaków i niezrażeni przeciwnościami znów tu wracają.
Ciekawostką - dodatkowo oferującą wytchnienie od słońca w upalny dzień - jest otwarta dla zwiedzających dawna portugalska cysterna, do której też warto zajrzeć. Choćby po to, by zobaczyć piękne kolumny odbijające się w wodzie. Woda bowiem nadal się tu znajduje - w resztkowych ilościach, ale zawsze. Nie wsiąka dzięki temu, że płytki w podłodze uszczelniono kiedyś ołowiem - przerabiając w ten sposób na praktyczny zbiornik wody deszczowej dawną zbrojownię.
A propos praktycznych sposobów - dzięki strażnikowi sprzedającemu bilety do cysterny poznaję marokańskie rozwiązanie na problemy z zasięgiem sieci komórkowej. Gdy przerywa rozmowę, trzeba przełączyć telefon w tryb głośnomówiący, włożyć go do szklanki i mówić bezpośrednio do jej wlotu. Podobno świetny patent - i sprawdza się nie tylko w Maroku. Strażnik siedzący za grubymi ścianami dawnej zbrojowni w każdym razie z powodzeniem go stosuje.
Przy porcie na tych, których nie zrażą kłęby dymu, czekają świeże ryby i owoce morza. Aby tam dojść, trzeba wyjść z murów dawnej medyny (dziś wypełnionej kolorowymi sklepikami) i udać się do pobliskich okopconych drzwi, z których bucha żar. Nie sposób ich przeoczyć.
W środku obraz piekła. Trudno w nim wypatrzyć ryby, ale zapach wskazuje, że tu są - i że są świeże. Przy stołach siedzą marokańskie rodziny. Jedzą rękami - sztućce uważane są tu za niehigieniczne, bo w końcu nie wiadomo, kto trzymał je w ustach przed nami. Ości, skóry i inne odpadki leżą na ceracie obok talerza. Żadnych odpadków nie umieszcza się tu tradycyjnie w pobliżu jedzenia na talerzu, bo to nieestetyczne i niewłaściwe. Śmieci to śmieci i lepiej kłaść je bezpośrednio na stół.
Obsługa przynosi marokańskie chlebki - typowe dla tego kraju beretowate białe bułki, jakich wiele na straganach. Do tego sałatka z pomidorów z cebulką i talerz wybornych sfrytkowanych rybek oraz świeżych krewetek. Taki miks - trochę tego, trochę owego; część ryb z ościami, część wyfiletowana. W połowie posiłku już wiem, czemu Marokańczycy zamawiają jedną taką 30-dirhamową porcję na całą rodzinę. Jest nie do przejedzenia.
Dzień upłynął mi pod znakiem przygód kulinarnych. Nie pierwszych i nie ostatnich w tym kraju. Kraju smakującym miętą, cukrem, kuminem, ras el hanout, baraniną, pomarańczami i setką innych rzeczy.
________________________________________________
ZAPRASZAM NA MÓJ FILM O OUALLIDZIE I EL JADIDZIE:
ORAZ O MAROKAŃSKICH PEJZAŻACH:
A TAKŻE DO LEKTURY INNYCH MOICH TEKSTÓW O MAROKU:
- Marrakesz
- Fez
- Casablanca
- Meknes
- Rabat
- Essaouira, Safi
- Agadir
niesamowicie smakowite wydaje mi się jedzenie Maroka - te sfrytkowane ryby, krewetki, ostrygi, chlebki - mniam! aż mi się nabrała ochota na poznanie tego kraju! :)
ReplyDeletepozdrawiam ciepło :)