Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

6.30.2011

/LONDYN/ Po drugiej stronie lustra?

Ta opowieść - jak większość pozostałych - rozpoczyna się już na lotnisku. A więc Luton - lotnisko małe, ale za to jak świetnie strzeżone. Pamiątkowa fotka skończyła się pierwszym - ale zdecydowanie nie ostatnim - kontaktem z panią w mundurze. "You can go to prison for making pictures at the airport" zagroziła mi pani, która pojawiła się niczym z podziemi od razu, gdy nacisnęłam spust. A więc fotek na płycie NIE ROBIMY. W środku - hmm - powiedzmy "obiektu" też nie. A szkoda, bo byłoby co utrwalać...


Sklepy wolnocłowe mało ciekawe, hamburgery na lotnisku drogie, ale za to cóż za wspaniały plakat w języku ojczystym. Pani prezydent naszego miasta zachęca na nim do powrotu do kraju. Obiecuje wsparcie w założeniu własnej firmy i perspektywy lepsze niż zmywak w londyńskim barze. Piękny i wzruszający list. Ocieramy łzę i idziemy dalej.

Dojazd do Londynu nieźle zorganizowany. W czasie godzinnej jazdy "Green Line" 757 do Baker Street przyzwyczajamy się do tego, co do końca pobytu będzie nas jednak mimo wszystko dezorientować: do tego, że znajdujemy się w lustrzanym świecie. Wyprzedzamy prawym pasem? No chyba tak, bo lewy pas to ten po prawej. Jak skręcić z autostrady we właściwą przecznicę? Po której stronie ulicy jest przystanek we właściwą stronę? Zaraz, najpierw spojrzeć w lewo czy w prawo na przejściu dla pieszych? (dobrze, że na chodniku jest podpowiedź). Te pytania często pozostawały bez odpowiedzi. No i najważniejsze: po której stronie chodnika należy iść? Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi - ponieważ w Londynie jest tyluż tubylców, co przyjezdnych, więc idzie się po prawej, po lewej lub środkiem - tak, by ominąć grupki młodzieży, zatrzymujących się wciąż na fotki turystów, sprzedawców maronów, kupki śmieci, wózki z pamiątkami ze ślubu Williama i co tam jeszcze... Nawet drzwi taksówek mają tu zawiasy po innej stronie. Dziwny kraj! No i te ograniczenia prędkości w milach.



Mówią, że w piekle są niemieccy policjanci, angielskie jedzenie i amerykańskie żony. Co do policjantów, to stawiałabym raczej na austriackich. A co do jedzenia... Hmmm. Pierwszy kontakt z typowym angielskim śniadaniem był trudny - ale biała kiełbaska i fasolka w sosie z każdym dniem smakowały coraz lepiej. Jedynie spalony tost do ostatniego dnia jakoś nie chciał wchodzić. Niech żyje ketchup, jego na szczęście było pod dostatkiem. 

Skoro już o żołądkowych uciechach. Atmosfera angielskich pubów straciła nieco przez wszechobecny zakaz palenia. Nie ma już duszno-zadymionej atmosfery, którą pamiętałam sprzed lat. Ale przytulne wystroje i dobre piwo nadal tam królują. Plus wszędobylskie wizerunki Williama i Kate. Co ciekawe, do niektórych pubów nie wejdziesz w trampkach i drelichach (nie żebyśmy chcieli...). Wyraźnie mówią o tym wywieszki. Tak więc panowie w garniturkach z dzielnicy banków piją piwko w pubie, a brać robotnicza na krawężniku przed pubem. Le charme discret de la bourgeoisie lub społeczeństwo klasowe - jak kto woli.


Big Ben, Westminster Abbey, Tower of London - te atrakcje są w top ten wszystkich portali o Londynie. Dlatego my o czym innym. Na przykład dzielnica banków - ponoć jest w niej więcej banków amerykańskich niż w Nowym Yorku i więcej placówek japońskich niż w Tokio. I do tego architektura ciekawa - warto wybrać się tam na spacer.


Niezapomnianym wrażeniem jest rejs po Tamizie. Z poziomu rzeki widać wyraźnie, jak Dickensowskie klimaty mieszają się tu z nowoczesnością. Małe nadbrzeżne puby sąsiadują z imponującymi wieżowcami - jak choćby One Canada Square – najwyższym budynkiem w GB. Ciekawa nazwa - od razu przypomina się kultowe "Blame Canada". Na jednym z budynków nad Tamizą jest fajny przykład kryptoreklamy. Ponieważ zabroniono firmie OXO umieszczenia logotypu na siedzibie, więc poradziła sobie ona za pomocą wyrafinowanego elementu architektonicznego.  


Co do słynnej dyskusji o wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem: Londyn opowiada się tu zdecydowanie po jednej ze stron. Jedno słynne jajko to City Hall projektu Sir Normana Fostera, drugie zaś - takie a la Faberge - to Swiss RE Tower, siedziba towarzystwa ubezpieczeniowego Schweizerische Rückversicherungs-Gesellschaft AG.


Ale to nie koniec atrakcji w tym z jednej strony statecznym, z drugiej zaś nieco szalonym mieście. Szaleństwo odczuliśmy już w naszej hotelowej windzie, która przy każdym ruchu drzwi mówiła "The door is closing", co brzmiało ewidentnie jak "The door is crazy" - i chyba nawet lepiej to pasowało do tych drzwi z nerwową fotokomórką. Fotokomórkę oczywiście doceniamy - w końcu i w Tunezji, i w Emiratach musieliśmy sobie radzić w hotelach bez tego wynalazku.

Where should we go next? Oczywiście na London Eye! Są zwolennicy nocnej przejażdżki tym wynalazkiem (nastrój itp.) oraz dziennego okrążenia (fotki itp.). My nasze 18,60 funta za osobę za okrążenie zainwestowaliśmy w tę przyjemność o poranku. I było to 30 minut najlepszych widoków ever. Eye of Emirates wydawało się wysokie, a miało zaledwie 60 m wysokości; London Eye ma ich ponad dwa razy więcej. Gondolki nie były tak przytulne i dobrze klimatyzowane jak w UAE, ale popatrzyć z góry na Big Bena – bezcenne.



Tuż pod London Eye znajduje się oceanarium. Dzięki połączeniu biletu doń z biletem do Madame Tussauds udało nam się nie zbankrutować. Rybki małe, duże, średnie, rekiny… Jednego chyba nawet poraziłam prądem włączając „podwodną kamerę”. Zmarszczył się i zamarł, a potem dziwnie zwinął. Płaszczka ślicznie flirtowała z kamerą, dzięki czemu mamy ją teraz w wersji HD.


Londyńskie Madame Tussauds to oczywiście must see – po raz kolejny odstałam w kolejce, by zobaczyć, kogo tam dowoskowali. Niektóre figury ustawione są w parach – np. Brad Pitt i Angelina Jolie. Niestety powoduje to dużo większe ryzyko zniszczenia dla figur damskich – z pewnym niedowierzaniem obserwowaliśmy, jak kobiety następowały na Jolinę, zastawiały ją swymi (pulchnymi) ciałami i uzyskiwały to co chciały – fotkę z Bradem bez niepotrzebnych przyległości. Król popu, niegdyś tak chętnie fotografowany, zdecydowanie przegrywał tym razem z Britney i Rihanną. Lady Di wiecznie żywa – skonstatowaliśmy, że figury osób, które zmarły młodo, wydają się bardziej realistyczne, bo znamy te osoby tylko z jednego konkretnego momentu ich życia – a nie, jak np. Elisabeth Tylor, w wersji od 20 do 80 plus. Wtedy pytanie, który moment uchwycić w wosku, jest dość trudne… Dużą popularnością cieszyła się alejka dyktatorów – od Fidela po Hitlera, dla każdego coś miłego. No i szczegóły - tęczówki oczu, rzęsy, żyłki na dłoniach - naprawdę imponujące.


Będąc w Londynie nie mogliśmy odpuścić sobie China Town. Poszliśmy tam per pedes, bo akurat nie działała część stacji metra, a tambylcy poradzili nam, że piechotą będzie szybciej niż autobusem :-) Cóż, double decki są ładne, ale dość powolne. Tabliczki z nazwami ulic po chińsku i angielsku, czerwone zawieszki na szczęście, kotki machające łapką – i flair jak w Pekinie (choć w Pekinie łatwiej było zapłacić kartą niż tutaj). A kaczka w Złotym Smoku naprawdę przednia!


Gdybyśmy zapomnieli, gdzie udało nam się dotrzeć w Londynie, to no problem. Trasę da się odtworzyć z dokładnością do jakichś 5 cm dzięki absolutnie wszędobylskim kamerom. W metrze, w swetrze, na ulicy, w hotelu – WSZĘDZIE są kamery. Strach rzucić peta – dlatego zagadką pozostało, skąd te góry śmieci na chodniku. Pewnie wyrzucane są tam pod osłoną nocy wyłącznie w czasie nowiu. Skoro o ciekawostkach technicznych mowa – na niektórych stacjach metra perony oddzielone są od torów szklanymi drzwiami, które otwierają się dopiero, jak podjeżdża pociąg. Kierowca musi odpowiednio celować, by drzwi metra spasowały się z drzwiami w szklanej kurtynie. Francuzi radzą sobie z samobójstwami za pomocą siatki na wieży Eiffla, a Brytyjczycy tak właśnie.


Ale wracając do rzeczy przyjemnych. Londyn to miasto trochę jak z bajki – a właściwie jak z innej bajki i innej epoki. Nigdy nie byłam w tak dużej metropolii, w której nie ma ani jednego wieżowca mieszkalnego! Londyn jest pod tym względem całkowitym przeciwieństwem Berlina – tak jakby za kanał La Manche nie dotarła wieść, że istnieje coś takiego jak wielka płyta. Nic dziwnego, że Anglicy zwykle zamiast używać własnego określenia nazywają bloki z tego wiekopomnego wynalazku z czeska „panelakami”… Zresztą „nawzajem” też importowali – tym razem z niemieckiego; „gleichfalls” z brytyjskim akcentem zawsze cieszy moje uszy.

Czy warto wybrać się do Londynu? Bardzo. Zwłaszcza, jak pogoda dopisuje – a tym razem mieliśmy ogromne szczęście. Warto pozwiedzać, powłóczyć się po ulicach, iść do pubu, posiedzieć z lodami w Hyde Parku, upolować coś na Oxford Street i usiąść na chwilę nad Tamizą z kubeczkiem pysznych truskawek w czekoladzie.