Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

7.12.2016

/ZAGŁĘBIE RUHRY/ Homo neanderthalensis, homo ludens i homo faber, czyli top 5 atrakcji okręgu przemysłowego


Zagłębie Ruhry to największa aglomeracja przemysłowa w Niemczech i piąta co do wielkości w Europie. Na obszarze niemal 4500 kilometrów kwadratowych mieszka tu ponad 5 milionów ludzi. Duży wkład w rozwój tego regionu mieli Polacy, tak zwani "Ruhrpolen", którzy przybyli tu pod koniec XIX wieku z Królestwa Polskiego, Mazur, Kaszub i Górnego Śląska. Nie tylko budowali oni potęgę przemysłową zagłębia, lecz mieli też na przykład wpływ na język. Do dziś na młotek mówi się tu "Mottek", a na starszą korpulentną matronę - "Matka"; tutejszy dialekt dopuszcza też gubienie rodzajników przed rzeczownikami oraz czasem posługuje się polskimi końcówkami (na przykład "Pastor" funkcjonuje tu jako "Pastek").

Okręg ten to nadal region silnie uprzemysłowiony, choć już nie tak jak kiedyś: w latach 1980-2002 liczba miejsc pracy w sektorze produkcyjnym zmniejszyła się o połowę, a wiele fabryk przekwalifikowano na muzea, sale koncertowe, budynki użyteczności publicznej. Na pewno będąc tutaj warto odwiedzić choć jedną dawną halę produkcyjną i przyjrzeć się, jak dzięki inwencji - i inwestycjom - udało się całkowicie zmienić jej charakter. 


Aby dobrze poczuć klimat aglomeracji, trzeba koniecznie odwiedzić Düsseldorf, stolicę landu Nordrhein-Westfalen oraz główny ośrodek miejski zagłębia, i przejść się słynną Königsallee (zwaną przez miejscowych w skrócie Kö) - najdroższym bulwarem zakupowym Niemiec. Tam jak nigdzie indziej widać ślady dawnej świetności i bogactwa tej okolicy. Z kolei jeszcze starsze dzieje i losy legendarnych przemysłowców można poznać odwiedzając ich wille udostępnione dziś dla zwiedzających.


Współczesne Zagłębie Ruhry to także centrum dobrej kuchni (w industrialnej restauracji Casino Zollverein koło Red Dot Design Museum w Essen zdobyłam autograf Dietera Bohlena, który trzy stoliki ode mnie posilał się krewetkami w przewie w nagraniach do niemieckiego Idola), wydarzeń kulturalnych (region ten był w roku 2010 - obok Stambułu i węgierskiego Pécs - Europejską Stolicą Kultury) i atrakcji sportowych (prócz znanych wszystkim stadionów jest tu na przykład najdłuższy w Europie kryty tor gokartowy).


  

Zapraszam na przejażdżkę do miejsc, które moim zdaniem warto zobaczyć i zwiedzić w Ruhrgebiet.


1. Red Dot Design Museum w Essen

Muzeum nowoczesnego wzornictwa w Essen (mające swą siostrę - niekoniecznie bliźniaczkę - w Singapurze) skupiające wyróżniające się swą estetyką i funkcjonalnością eksponaty wyróżnione znaczkiem „Red Dot“ mieści się w dawnej kotłowni kompleksu przemysłowego kopalni i koksowni Zollverein. Pierwszy szyb wydobywczy stanął tu już w połowie XIX wieku – i działał nieprzerwanie do roku 1986. W latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia tutejsza kopalnia uważana była za największy tego rodzaju obiekt w całej Europie. Niestety mimo skali i ją dotknął kryzys - na szczęście jednak odrodziła się w nowej formie: kompleks objęto ochroną konserwatorską jako unikatowe świadectwo historii techniki i dwudziestowiecznej architektury przemysłowej. W 2001 Zollverein został wpisany oficjalnie na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.


Ret Dot Design Museum otwarto tu w roku 1997. Na imponującej postindustrialnej powierzchni 4000 metrów kwadratowych zgromadzono ponad dwa tysiące eksponatów - głównie przedmiotów codziennego użytku. Od razu za progiem niepozornych ogniotrwałych drzwi czeka nas mocne uderzenie: błyszczące eleganckie auto wiszące na tle zardzewiałych instalacji. 



Taki kontrast towarzyszyć nam będzie przez całe zwiedzanie. Wyróżnione przyznawanym od 1955 roku symbolem czerwonej kropki przedmioty - i tak przyciągające wzrok oryginalnością swej estetyki - w postindustrialnej oprawie błyszczą jeszcze bardziej. Dystrybutor do piwa stoi tu obok fotelików dziecięcych, a czarna bateria łazienkowa - koło skórzanych mebli. Dalej mijamy kolorowe samochody, eleganckie narzędzia kuchenne, smukłe odkurzacze...


Jedne eksponaty zachwycają, inne wyglądają już na nieco przestarzałe - ciekawie jest popatrzyć na przedmioty pod kątem tego, że to, co była piękne kilka lat temu, dziś niekoniecznie musi się podobać.


Z półtoragodzinnego zwiedzania z przewodnikiem wynoszę w myślach dwóch faworytów - wannę z wygodnym wejściem w postaci szczelnych drzwiczek i płytę ceramiczną z wgłębieniem na woka. I dochodzę do konkluzji, że ergonomia jest dla mnie chyba istotniejsza od estetyki...



Z hermetycznego świata designu wychodzimy na trawę porastającą dawny teren fabryczny. I by nabrać właściwej perspektywy wjeżdżamy najdłuższymi zewnętrznymi schodami ruchomymi w Niemczech (liczą sobie 58 metrów długości) na przebudowany w roku 2006 gmach płukania węgla A14 Kohlenwäsche. Tam spoglądamy z 24 metra wysokości na teren, który z kopalni i koksowni zmienił się w centrum kultury. 



2. Villa Hügel w Essen 

Villa Hügel w dzielnicy Bredeney i z zewnątrz, i od wewnątrz wygląda tak doskonale, że aż trudno uwierzyć, że stoi tu już od 1873 roku. Jeszcze bardziej niż jej neorenesansowy szyk uwagę zwraca wielkośc obiektu - jego powierzchnia użytkowa, na którą składa się między innymi 269 pokojów, wynosi 8 100 metrów kwadratowych.


Chodząc po pomieszczeniach, z których sporo - w tym absolutnie imponującą bibliotekę ze stylowym kominkiem i kącikiem czytelniczym - udostępnia dla zwiedzających obecny zarządca nieruchomości, Fundacja Kulturstiftung Ruhr, krok po kroku odkrywamy fascynującą historię rodu Kruppów i samej willi, którą wyposażano kiedyś w iście futurystyczne jak na tamte czasy - a na pewno przełomowe i innowacyjne - instalacje techniczne...



Wbrew temu, co można byłoby domniemywać, senior rodu i przemysłowiec Alfred Krupp nie zbudował willi jako człowiek młody. Wręcz przeciwnie, prace nad nią zlecił dopiero jako czterdziestoparolatek - wtedy bowiem ustanowił on w swej firmie (której tradycje kontynuowane są do dziś pod marką ThyssenKrupp) prokurentów i ograniczył swą rolę biznesową do podejmowania głównych decyzji strategicznych. Trudno mu się dziwić - po tylu latach z pewnością zasłużył na odpoczynek: zajmującą się odlewaniem stali firmę Friedrich Krupp AG założył on wraz z dwójką braci już w orku 1811, a od 1816 prowadził ją samodzielnie.



Willa od samego początku pomyślana została jako miejsce reprezentacyjne - dlatego prócz pomieszczeń użytkowych, stworzono w niej też na przykład salę koncertową. Od samego początku też projektowano ją jako budynek luksusowy. Do jego konstrukcji użyto wyłącznie materiałów niepalnych - kamienia, stali i szkła - ponieważ Alfred Krupp panicznie bał się pożaru. Traf chciał, że to nie płomienie, tylko woda zagroziła temu domowi - w czasie budowy ulewne deszcze podmyły jeden z fundamentów, w wyniku czego południowo-zachodnie skrzydło willi oderwało się i zawaliło. Czteroletnie prace budowlane przerywane były zresztą licznymi kęskami i problemami - w końcu jednak, po czasie dłuższym niż początkowo zakładano, 10 stycznia 1873 rodzina Kruppów wprowadziła się do posiadłości w Bredeney.

A dom to był jak na ówczesne czasy niezwykły. Zainstalowano w nim na przykład system zbliżony do dzisiejszej klimatyzacji - i niestety równie zawodny, co obecne rozwiązania tego typu. Ponieważ we wszystkich pomieszczeniach temperaturę miało się tu regulować indywidualnie, umieszczono w nich specjalne ozdobne stalowe rury grzewcze z regulacją podłączone do dystrybutora ciepłej wody. Nie wszystko niestety zadziałało zgodnie z oczekiwaniami - już w lutym, tuż po przeprowadzce, senior rodu pisał w jednym z listów, że wszyscy członkowie rodziny jeden po drugim chorują od hulających po domu przeciągów. W głównej części willi zastosowano dodatkowo ogrzewanie z wykorzystaniem nawiewu ciepłym powietrzem. Mimo to, jak wspomina przyjaciel rodziny, z początkiem każdego sezonu grzewczego wszyscy Kruppowie regularnie zapadali na infekcje dróg oddechowych.

Willa od samego początku wyposażona była w instalację elektryczną. Co prawda z początku zasilała ona jedynie telegraf, ale już w roku 1880 zaufany lekarz rodziny, Emil Ludwig Schmidt, zainspirował seniora rodu w czasie jednej z rozmów do wykorzystania elektryczności również do oświetlenia - dzięki czemu zmniejszyłyby się przeciągi w korytarzach wywoływane przez lampy gazowe. Alfred pomysł podchwycił - i jak zwykle nie szczędził środków na jego techniczną realizację. W ten sposób w 1889 roku w posiadłości przybyła maszyna parowa stuttgarckiej firmy G. Kuhn - i wraz z nią pomieszczenia rozświetliło światło nie powodujące niekontrolowanych ruchów powietrza w przepastnych korytarzach.


Ciekawa historia wiąże się też z zegarami. Otóż w tutejszej portierni zamontowano w grudniu 1872 roku tak zwany zegar centralny, według którego dostrajano nie tylko czas w willi, ale i w fabryce. Co rano wyznaczona specjalnie osoba z domowego personelu przesyłała równo o 9.00 rano sygnał telegraficzny do biura - tak by i tu, i tam wszystko funkcjonowało w tym samym rytmie.

Ci, którym od technikaliów bliższe są zagadnienia natury estetycznej, Villa Hügel też się spodoba - bo dbałość o detale także w ich wymiarze wizualnym jest w niej niezwykła. No i to otoczenie: trzydziestohektarowy park i urokliwe jezioro Baldeneysee.



Siedząc na jego brzegu, który w równej mierze opanowali zwiedzający oraz łabędzie, doczytuję w przewodniku rozdział o najnowszej historii willi, z której ocienionych korytarzy właśnie wyszłam. Przez dziesięciolecia mieszkali tu kolejni potomkowie nestora Alfreda - z coraz większym trudem ponosząc koszty utrzymania posiadłości. Po krótkim epizodzie powojennym, kiedy to willę zajęły wojska amerykańskie, w roku 1952 budynek wrócił w posiadanie rodziny Kruppów, która przekazała część pomieszczeń na potrzeby wystaw sztuki, do celów reprezentacyjnych firmy ThyssenKrupp i dla fundacji zarządzającej salami udostępnionymi dla zwiedzających.



3. Tor gokartowy w Dortmundzie

Nie samą historią i kulturą człowiek żyje - dobrą odmianą po atrakcjach muzealnych jest przejażdżka gokartami. Zwłaszcza że to właśnie w Zagłębiu Ruhry znajduje się najdłuższy kryty tor kartingowy na świecie. Highway Kart Racing zlokalizowany przy Baroper Bahnhofstraße 79-85 w Dortmundzie dysponuje trasą o długości 1600 metrów i nowoczesnymi pojazdami marki Rimo napędzanymi paliwem ekologicznym. 



Pierwsze zawody kartingowe odbyły się w roku 1959 w USA. W roku 1961 rozegrano już mistrzostwa świata, a w 1968 - mistrzostwa Europy. Na torze w Dortmundzie można samemu poczuć, na czym polega przyjemność z jazdy pojazdem bez mechanizmu różnicowego. Nawet mimo kasku i kombinezonu wrażenia zmysłowe są bardzo silne: drgania, smród palonej gumy, hałas. Ale i fun jest ogromny - zwłaszcza, jeśli przyjdzie się w parę osób. Cena tej zabawy? Dziesięciominutowa jazda indywidualna to koszt 12 euro; w przypadku godzinnych wyścigów dla grupy od 10 kierowców każdy płaci po 70 euro.


4. Königsallee w Düsseldorfie

"Widzieć i być widzianym" - to motto tej ze wszech miar modnej, eleganckiej i drogiej ulicy handlowej, która jest symbolem dekadencko-burżuazyjnego stylu życia i ostoją nieco przebrzmiałych już wartości - takich jak luksus na pokaz. Widać to po paniach, które przechadzają się tu w szpilkach z czerwoną podeszwą, widać też po wystroju modnych sklepów w legendarnych Kö-Galerie i Sevens Center. W tej drugiej galerii - stojącej tu od roku 2000 i przyciągającej przechodniów między innymi ogromnym pięciopiętrowym Saturnem - Tata kupił mi buty. Już od dziesięciu lat noszę je z poczuciem, że są absolutnie wyjątkowe.



Ale by docenić urok Kö, nie trzeba wcale wydawać pieniędzy. Już sam windowshopping w Tiffanym, Diorze czy Swarovskim pozwoli dostarczyć tylu wrażeń, ile wizyta w niejednej galerii sztuki. Marketingowcy dbają o to, by zlokalizowane tu flagowe salony światowych marek - równie ważne co te na Champs Elysees - aż emanowały luksusem. A gdy od błysku brylantów zaczyna nas już boleć głowa, możemy odpocząć spacerując wzdłuż Kö-Graben - umieszczonego centralnie między jezdniami pasa zieleni przedzielonego podłużnym zbiornikiem wodnym.


Ten zaaranżowany na początku XIX wieku kilometrowej długości park swój według niektórych nieco kiczowaty wygląd zawdzięcza oczarowanemu Francją księciu Janowi Wellemowi, który marzył o przebudowaniu całego miasta i stworzenia z niego Wersalu nad Renem. Ten szeroko zakrojony projekt nie został nigdy zrealizowany, ale Kö-Graben do dziś jest świadectwem książęcych fascynacji. 

Idąc wzdłuż fosy z południa na północ mijamy 155 kasztanowców i 100 platanów - a potem dochodzimy do fontanny. Tritonenbrunnen to dzieło lokalnego rzeźbiarza Friedricha Coubilliera stworzone w latach 1898 - 1902 na zamówienie Stowarzyszenia Upiększania Miasta. Inspirowana mitologią rzeźba przedstawia Trytona, syna Posejdona, odpędzającego trójzębem potężną rybę. Scena ta jest tak dynamiczna i sugestywna, że mam wrażenie, że mój spacer najdroższą ulicą handlową, który był trochę jak film o życiu pięknych i bogatych, kończy się prawdziwie spektakularnym happy endem.



5. Neanderthal Museum koło Düsseldorfu 


Niepozorne tyczki wskazują na miejsce niezwykłe: to tu pod koniec XIX wieku górnicy natrafili w czasie pracy na szczątki człowieka pierwotnego z okresu plejstocenu, którego ochrzczono homo neanderthalensis od nazwy doliny nad rzeką Düssel, około 10 km od Düsseldorfu - czyli od miejsca, w którym właśnie stoję. 


Muzeum historii gatunku ludzkiego - które rocznie odwiedza ponad 170 000 osób - powstało tu dużo później, bo dopiero w roku 1996 - wcześniej znaleziska prezentowano w małym budynku 100 metrów stąd. Budynek projektu Güntera Zampa Kelpa, Juliusa Kraussa und Arno Brandlhubera charakteryzuje to, że nie ma w nim schodów - całą wystawę ogląda się spacerując po wznoszącym się łagodnie chodniku o owalnym (podobnie jak ściany muzeum) kształcie.


Eksponaty ułożone są chronologicznie. O humanoidach, australopithecusie i homo erectusie można nie tylko posłuchać przez audioguide, lecz - jak na nowoczesną ekspozycję przystało - spojrzeć im też prosto w głęboko osadzone oczy.


Pokaz antropogenezy krok po kroku poprzetykany jest wystawmi tematycznymi - na przykład o rozwoju medycyny i farmacji czy o historii alfabetu. Z tej ostatniej dowiaduję się, że pierwsze pismo literowe opracowali już Fenicjanie około 1000 lat przed naszą erą. Używali oni 22 spółgłosek, które zapisywali od prawej strony do lewej. Grecy usprawnili tę notację dodając samogłoski i odwracając kierunek pisania, za co do dziś są im wdzięczni praworęczni użytkownicy piór wiecznych.


Projektanci ekspozycji - być może dlatego, że natura ludzka jest im dobrze znana - uwzględnili faktor zmęczenia zwiedzających rosnącego wsprost proporcjonalnie do liczby kroków wykonanych na ślimaczym chodniku. Dla odpoczynku i odmiany stworzyli oni więc sale kinowe z pokazami filmów o rozwoju naszego gatunku, ewolucjonizmie i pracach wykopaliskowych. Aby zaś nabyta wiedza lepiej się utrwaliła, zadbano też o krótką powtórkę materiału: przed budynkiem muzeum jest ścieżka z zaznaczonymi poszczególnymi etapami historii ludzkości. Z początku kreski na niej są dość rzadkie, potem zaś coraz gęstsze - bo z lat nam bliskich mamy już więcej kronik opisujących ważne wydarzenia.


W minutę mijam narodziny Chrystusa, koronację Karola Wielkiego i II wojnę światową. I z niejakim niepokojem myślę o tym, co zostanie napisane przy kolejnych, pustych jeszcze, kreskach przede mną...


***

TRASA SAMOCHODEM (130 km)


(źródło: Google Maps; kliknij na mapkę, by ją powiększyć)