Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.31.2012

/NEPAL/ TREKKING WOKÓŁ ANNAPURNY (1)

– Dzień 1, czyli nie dam rady –
(Phedi 1430 mnpm - Pothana 1890 mnpm).
 
>>> Dzień 2 trekkingu


Jedziemy z Pokhary do Phedi – stamtąd mamy rozpocząć nasz trekking. Pakujemy się do vana – ja, moja niemiecka Przyjaciółka Irene, jej Mąż Nepalczyk Rabindra, dwoje dzieci – Sophia lat 3 i 3 miesiące i Philipp – nieco ponad roczek, Himal, brat Rabindry oraz dwóch tragarzy Sherpów – Kedar i Sianu (co oznacza „mały” i doskonale opisuje jego wzrost). Do tego nasze wypchane plecaki (pieluchy zabierają sporo miejsca), moje kijki – tylko ja wybrałam opcję chodzenia z nimi – oraz plecaczki dzienne. Plus dwa materiałowe nosidełka dla dzieci. I śpiwory. Dobrze, że van jest spory.

Droga z Pokhary krótka; van trzęsie się na powybijanej drodze, a my z nim – zjedzone na śniadanie omlety z masalą dają o sobie znać w żołądkach. Poza tym jedną długą drogę mamy już za sobą – trasę ok. 200 km z Katmandu do Pokhary pokonaliśmy wczoraj w 7 godzin; lot byłby szybszy, ale ominęłyby nas wspaniałe widoki i jazda z dreszczykiem – nad przepaścią – słynną wybudowaną w latach siedemdziesiątych Katmandu-Pokhara Prithvi Highway.

Docieramy do Phedi. Na mój pierwszy w życiu trekking. Nigdy nie lubiłam nawet łazić po Tatrach, a moje dotychczasowe największe osiągnięcie to Giewont. Nie wiem, jak będzie – i boję się, że wyścignie mnie trzylatka. Dobrze, że Himal też po raz pierwszy jest w górach.
Trasa – którą zresztą dokładnie rozplanowaliśmy – rozpoczyna się w charakterystyczny dla Himalajów sposób: ułożone ludzką ręką kamienne stopnie różnej wysokości. Rabindra pokazuje mi schronisko widoczne na szczycie – nie wierzę, że mamy dziś dojść aż tak wysoko. Okazuje się, że do tego schroniska mamy dojść w godzinę, a przed nami jeszcze dużo dalsza trasa – aż do Pothany. Ogarnia mnie przerażenie. 



Kupuję sobie na szczęście plecioną bransoletkę od kobiety, która wygląda niczym peruwiańska Indianka i nie mówi po angielsku. Świetnie za to radzi sobie w nepali – co mam okazję podziwiać, gdy spod kolorowych spódnic wyciąga tak niepasującą do niej komórkę i rozmawia przez nią dobre 20 minut. Widocznie szczęśliwe bransoletki po 100 rupii dobrze się sprzedają. 

Ruszamy. Canon na szyi ciąży mi już po pierwszych krokach. Trzy pierwsze stopnie i czuję się zmęczona. Wtedy poznaję Pierwszą Zasadę Trekkingu Irene – jej zdobyte przez lata na himalajskich wędrówkach doświadczenie jeszcze nie raz uratuje mi życie… Irene każe mi iść w swoim tempie nie oglądając się na nikogo – i cały czas myśleć o tym, że ma to być tempo, w którym dam radę przejść po takiej trasie cały dzień. I pić dużo wody (to Druga Zasada) – sięgać po nią ZANIM dopadnie mnie pragnienie. Potem okaże się, że cola też jest świetnym paliwem trekkingowym, piwo za to raczej słabym. Ale podobno opinie w tym względzie są podzielone.
 
Ku mojemu zdumieniu rzeczywiście w godzinę docieramy do schroniska, które z dołu wydawało mi się nieosiągalne. Patrzę w dół – i to jest najwspanialsze uczucie EVER!!! Wtedy poznaję Trzecią Zasadę – by patrzeć na trasę, którą już się przeszło, bo to dodaje sił, zamiast przejmować się tym, jak wysoko jest kolejny punkt trasy.

W schronisku wspaniała nagroda – zimna cola, popcorn dla dziecisucha pielucha dla Philippa. Dzieciaki bawią się z pieskiem, ja wysyłam pierwszego SMS-a, że DAJĘ RADĘ! W T-Mobile mam zasięg na full, zresztą – jak potem się okaże – na całej długości naszej trasy. Fajnie, bo nie ominą mnie urodzinowe SMS-y. Irene wspomina czasy, kiedy łączność możliwa była tylko przez  telefony satelitarne – czasy nie tak odległe, jak mogłoby się wydawać.

Idziemy dalej. Kolejny punkt to Dhampus. Tam mamy zjeść obiad. Idziemy w ustalonym spontanicznie już na pierwszym etapie szyku: nasi tragarze obładowani powiązanymi ze sobą plecakami (niosą je z pomocą drelichowych pasów zaczepionych na czole) daleko przed nami, potem Irene i Rabindra z Philippem w nosidełkach, a na końcu ja i Himal niosący Sophię. Czasem Sophia się buntuje, żeby niósł ją tata i wtedy następuje zamiana dzieci. Jak się okaże następnego dnia, trasę w dół prawie w całości Sophia pokona na własnych małych nóżkach zeskakując po kilka stopni (Irene mocno trzyma ją za rękę) i wymachując kijkiem, który zresztą doskonale nadaje się też do rozgrzebywania leżących gdzieniegdzie na ścieżce odchodów bawołów wodnych.

W górę, w górę, w górę. Mijamy ludzi niosących drewno - również z wykorzystaniem pasów na głowie; muszę kiedyś wypróbować tę metodę. Trasa piękna, okulary parują od potu. Skarpetki trekkingowe to najlepszy wynalazek ludzkości, szkoda, że koszulkę mam bawełnianą – każdy podmuch wiatru wywołuje gęsią skórkę na przepoconym ciele. Wspominam to, co mówiła moja doświadczona Siostra – że pod koniec dnia marzyć będę tylko o ciepłej kąpieli, a w schronisku czeka mnie jedynie zimny prysznic.

W Dhampus mijamy restaurację o wdzięcznej nazwie „Nice View”. Generalnie nazwy restauracji i hoteli na naszej trasie brzmią bardzo poetycko:  „Green View”, „”Peaceful Lounge”, „Remember Restaurant”, „See You Lodge”; widzieliśmy nawet smakowite „Momo Center”.  Ze zmęczenia nie jesteśmy głodni, robi się coraz później i chłodniej – a więc zjemy jednak w Pothanie. Tam też będziemy nocować.


Schronisko Gunung nie dysponuje co prawda prądem, ale za to w obszernej jadalni jest zardzewiały piecyk typu koza dający upragnione ciepło. W dzień szliśmy w koszulkach z krótkim rękawem, ale gdy tylko zajdzie słońce robi się tu naprawdę zimno. Jemy pizzę z serem i pomidorami, pijemy nepali tea, która smakuje jak ambrozja. Cieszymy się sukcesem: dzieci dobrze zniosły drogę, a my też zaszliśmy naprawdę daleko.


W pokoikach hula wiatr, który wdziera się przez drewniane okiennice; cisza tego miejsca zmącona jedynie brzmieniem wiatru nie pozwala mi zasnąć. Może to zresztą kwestia zimna. W polarowym dresie i ciepłych skarpetach wsuwam się w śpiwór do -20 stopni, na głowę wkładam nepalską czapeczkę na polarze i okrywam się kołdrą. I nadal marznę.

 
Żeby tylko nie musieć iść do toalety w nocy! Jednak nepali tea robi swoje; no i to Everest Beer wypite jako nagroda za sukcesy dzisiejszego dnia. Najlepsza rada, jaką dostałam przed wyjazdem, nota bene zresztą od też doświadczonego w nepalskich bojach ojca Irene, brzmiała: weź koniecznie latarkę na czoło. Zdziwiłam się nieco, gdy mi to doradził i zapewniłam go, że nie będziemy nocą chodzić po górach. Na to on z uśmiechem wyjaśnił mi, że to nie na wyprawę na szlak, tylko do toalety. Błogosławiłam go w duchu tej zimnej nocy w Pothanie…
 

Kury obudziły nas rano, w zasadzie to był chyba kogut. Zaczyna się następny piękny słoneczny dzień...


>>> Dzień 2 trekkingu

1.29.2012

/KATMANDU/ Prawie jak w Bollywood

Widziałam palenie zmarłych i wrzucanie prochów do rzeki, obejrzałam trzygodzinny bollywoodzki film w hindi bez angielskich napisów, gnałam motorem bez kasku po zatłoczonych ulicach, dałam się okraść małpie pod świątynią i spędziłam wieczór w kasynie, w którym drinki są za darmo, a jednoręcy bandyci wyjątkowo życzliwi… A to wszystko w mieście tak niewyobrażalnie kolorowym i tętniącym życiem, że nawet warszawskie metro w godzinach szczytu wydaje się przy nim jakieś puste.

Mam taką teorię, że aby poznać miasto, warto sprawdzić jego 7C, czyli:
1. city  / center,
2. churches,
3. coffee shop / café,
4. cemetery,
5. cinema,
6. casino,
7. cab.
W Katmandu udało mi się zobaczyć tylko sześć punktów z listy - czwarte C po prostu nie istnieje: nie ma tu cmentarzy, bo prochy zmarłych trafiają bezpośrednio ze stosów do rzeki.
Katmandu – miasto w kotlinie; niezwykłe już z okna samolotu. Ruch, barwy, tkaniny, owoce, świątynie wciśnięte w najdziwniejsze miejsca – nawet w drzewa – i wszechobecny zapach palonych w sklepach kadzidełek. 


Psy wyjadają coś ze śmieci, ktoś prowadzi kozę na smyczy, a święte krowy przechadzają się po Durbar Square machając ogonami. W końcu to one właśnie pomagają dostać się zmarłym do nieba pozwalając im podążać za swymi ogonami. 


Kolorowe kobiety w sari lub wielobarwnych chustach idą po ulicy. Czasem towarzyszą im mężczyźni odziani na modłę europejską – zwykle w dżinsy i skóropodobne kurtki o kroju z minionej dekady. Umorusane dzieci, które wszyscy traktują tu z życzliwością. Młodzież przechadza się w szkolnych mundurkach


Ktoś przed domem wypycha kołdrę puchem, rodzice z czułością kąpią małą dziewczynkę, kobiety malują sobie paznokcie lub przeczesują włosy wyczesując wszy.


Ktoś coś transportuje na rowerze lub na plecach - z pomocą specjalnego paska zahaczonego o czoło. Policjant kierujący ruchem poprawia czarną maskę chroniącą go przed efektami smogu - zsunął ją na chwilę, by zagwizdać na niesfornego motocyklistę.  Dużo ludzi zresztą chodzi tu po ulicach w takich maskach.


Przechodzę przez ulicę. Z prawej strony – w końcu w Nepalu jest ruch lewostronny – nadjeżdża biała taksówka. Trąbi i omija wprawnym manewrem kolorową rikszę (rikszarze często ucinają sobie w nich drzemki czekając na turystów) i motocykl, najbardziej popularny środek transportu prywatnego w tym mieście (dla całych rodzin - dwie osoby dorosłe + dziecko mieszczą się na nim spokojnie). Ponoć uruchomiono też w Katmandu komunikację autobusową, ale tylko wtajemniczeni wiedzą, gdzie są przystanki i dokąd jadą zatrzymujące się tam autobusy – a więc nie jest to opcja dla turystów. Pozostają nam riksze i taksówki – często tak małe, że bagaż trzeba mocować na dachu – oczywiście przed wejściem do nich trzeba koniecznie negocjować cenę. Negocjujemy więc i jedziemy. Kierowca taksówki nie przyhamowuje nawet widząc psa – dobrze, że pies ma rozwinięty instynkt samozachowawczy – ale za to na widok krowy hamuje całkiem, tak by święte zwierzę mogło bez zakłóceń dostojnym krokiem przejść przez ulicę.

W Katmandu na chodnikach i w rzece piętrzą się śmieci, a mięso sprzedawane jest w takich warunkach, że turyści chętnie spontanicznie przechodzą na wegetarianizm – przynajmniej na czas pobytu w Nepalu.


Jednak nie jest to miasto brudne. W sklepach z tkaninami wszystko leży równiutko, owoce aż zachęcają do kupna, a kobiety specjalnymi miotełkami usuwają śmieci sprzed sklepów. Takich samych miotełek używają nota bene służby publiczne, na przykład te sprzątające lotnisko. A jest tam co sprzątać – naklejki z bagaży ułożonych w piętrzące się góry, a nawet kocie odchody – jakimś cudem przez liczne linie kontroli osobistej i bagażowej na Tribhuvan International Airport udało się przejść zdesperowanemu wychudłemu kotu, który biega teraz po lotnisku.
A propos wychudłych – Nepal to nie Indie, ale i tu  przy obiektach turystycznych chudzi żebracy, kalecy ludzie i chore dzieci wyciągają czasem rękę po parę groszy. Nepal jednak jest od Indii zupełnie inny – i inność tę podkreśla. Nawet czas jest tu przesunięty o 15 minut w stosunku do wielkiego sąsiada. A system szkolnictwa wspiera uczucia patriotyczne i bardzo koncentruje się na nauczeniu dzieci historii własnego kraju. Mój Przewodnik niewiele mówi w czasie zwiedzania Katmandu; w milczeniu mijamy świątynie na słynnym Patan Durbar Square, którego nazwa pochodzi z języka perskiego i oznacza mniej więcej tyle, co dwór szacha. Ożywia się jedynie w pałacu królewskim Hanuman Dhoka Durbar, który  swoją nazwę wziął od postawionej w 1672 roku przez króla Pratapa Mallę statui Hanumana, boga-małpy, która od tego czasu strzeże pałacowych wrót. Wchodzimy do tego obiektu mieszczącego obecnie muzeum nepalskich władców, a mój Przewodnik w każdej ze stu chyba sal (sala z ubiorami króla numer 1, sala z bronią króla numer 1, sala o hobby króla numer 1, sala o podróżach zagranicznych króla numer 1, sala o rodzinie króla numer 1, sala ze zdjęciami i pamiątkami z palenia zwłok króla numer 1; a potem sala z ubiorami króla numer 2, sala z bronią króla numer 2 – i tak dla kolejnych władców) recytuje nazwiska wszystkich członków rodziny królewskiej i ministrów. Imponująca wiedza i ciekawe świadectwo dla priorytetów tutejszego systemu edukacji. Niestety w pałacu no foto – aparat trzeba zostawić w depozycie. Szkoda, bo wypchany tygrys – trofeum łowieckie jednego z królów – świetnie prezentowałby się na zdjęciu. No i z poddasza pałacu jest piękny widok na miasto.


Tak jak uśmiechnięci i życzliwi turystom ludzie koegzystują tu w pokoju, tak i buddyzm koegzystuje w Katmandu z hinduizmem. Mnisi z Tybetu spacerują po ulicach miast i gromadzą się na modlitwy wokół stup. W naszym hotelu wisi przy recepcji zdjęcie młodego Dalaj Lamy. Z kolei wyznawcy hinduizmu podchodzą do swoich świątyń – wciśniętych między domy, ustawionych na rogu ulicy lub obrośniętych drzewem – modlą się, smarują czoła czerwonym proszkiem, składają ofiarę z jedzenia. Każdy wyraża tu wiarę na swój sposób. Świątynie buddyjskie spoglądają na miasto charakterystycznymi oczami – wszak kształt tych świątyń nawiązuje do zarysu samego buddy.


Idziemy do buddyjskiej stupy Swajambhu wzniesionej na wzgórzu o tej samej nazwie. Jak podają źródła, według legendy stupa ta istnieje od niepamiętnych czasów, a jej początki sięgają epoki, kiedy cała dolina Katmandu zalana była wodą. Obecna stupa Swajambhu wykorzystuje wzgórze, na którym stoi, jako część swojej struktury. Stoi na płaskowyżu, na który wspinamy się po 365 stopniach. Gorąco, chce się pić.


Nie bez kozery stupa ta zwana jest też świątynią małp. Dopiero w trzecim sklepiku udaje nam się dostać colę – w poprzednich nie sprzedają tłumacząc, że małpy i tak bardzo szybko ukradną butelkę z upragnionym słodkim płynem. Woda ich nie interesuje – wodę więc można kupić tu wszędzie. Chwila nieuwagi i małpa szybkim ruchem wyciąga mi sok z plecaka. Biegiem leci na czubek budynku, by nikt nie zabrał jej łupu. No i konsternacja biologiczna: małpa, choć podobnie jak my z rzędu Primates, czyli naczelnych, nie dysponuje przecież przeciwstawnym kciukiem tak przydatnym w odkręcaniu butelek… Ale od czego są zęby. Sprawnie przegryza plastik, wypluwa kawałki butelki i ze znacznymi startami dla zawartości butelki wyjada owoce z fioletowego soku.

Dla odmiany warto zobaczyć świątynię hinduistyczną. Ta najbardziej znana to Pasupatinath uważana za najświętszą świątynię Śiwy (Paśupatiego) w Nepalu. Zwykle niewierni oglądają ją z drugiego brzegu rzeki, mi dzięki mojemu nepalskiemu Przewodnikowi udaje się zwiedzić sporą jej część. Tu nie ma 365 schodów, ale małpy też są i podobnie jak przy stupie Swajambhu  łypią w poszukiwaniu łatwego łupu. Zapach wokół świątyni trudno opisać – działa tu około dziesięciu stanowisk do palenia zwłok. Po prawej (patrząc od strony świątyni) dla zwykłych śmiertelników, po lewej dla przedstawicieli wyższych kast. Ludzi w Katmandu dużo, a więc i tutaj panuje ruch. Prochy z jednego stanowiska zmiatane już są do rzeki Bagmati. Na drugim jeszcze pali się pokaźny stosik. Na stanowisko dla wyższych kast przywieziono właśnie starą kobietę – a więc długi i skomplikowany obrządek wieńczony spaleniem zwłok dopiero się rozpoczyna.  Dym snuje się nad szarą od prochu rzeką, ciała spowite w żółtoczerwone całuny palą się powoli.

Chwila refleksji nad przemijaniem i znów wpadamy w rytm tego tak tętniącego życiem miasta. Wsiadamy na motor. Wiatr rozwiewa włosy, jak dobrze jechać bez kasku (kaski mają tu tylko kierowcy - i to też nie wszyscy; pasażerowie nie muszą ich stosować) i czuć ten pęd powietrza. Gdzieś nad nami latają samoloty, obok ustrojony misternie kwiatami samochód wiezie do ślubu parę młodą


Korek, bo w Katmandu prawie nie ma działających świateł, a ruchem kierują dość mało efektywnie policjanci - często stojący w specjalnych budkach. Ruszamy, mijamy grupkę protestujących ludzi otoczonych przez kordon policji – ustrój się zmienił, więc i oczekiwania wzrosły. Czy będzie to socjalizm czy komunizm, jak ułoży się z tak wszechobecną tu religią?...  Jedziemy ulicami Katmandu. Na chodnikach można tu spotkać – oczywiście – psy, koty i krowy, ale też kury i kozy, a domach ponoć też karaluchy (ja żadnego nie spotkałam, choć skromność wyposażenia mieszkań prywatnych, których zresztą nawet nikt tu nie zamyka, ścisnęła mnie za serce). 


Pędzimy do królewskiego Bhaktapur – miasteczka koło Katmandu, które zostało założone w IX w., a od 1382 było stolicą Nepalu. Wstęp 1100 rupii, czyli 11 euro – to chyba najdroższy ze wszystkich obiektów turystycznych. Dobrze, że mój nepalski Przewodnik wchodzi za darmo. Atmosfera miasteczka nas uwodzi. Wchodzimy po schodkach na czubek świątyni Njatapola – między posągami mitycznych bestii, koło których których biegają, wygłupiają się i śmieją dzieci – i siadamy wysoko patrząc na odwieczny spokój tego miejsca skontrastowany z ruchem ulicznych handlarzy i turystów oraz śmiechem maluchów. Znad głów mitycznych bestii patrzymy na Bhaktapur z górami w tle. Jak tu pięknie. Dzieci w tym czasie wspinają się na posągi. Chwila zadumy i schodzimy obejrzeć krużganki. Przypadkiem trafiamy na plan nepalskiego filmu w stylu Bollywood. Aktorka wije się wokół świątyni w rytm słodkiej piosenki. Zza kolumny wyłania się amant w ciemnych okularach. Dubel, tłum bije brawo, aktorka znów ustawia się tyłem i kiwa biodrami w takt muzyki.


Wieczór. A więc kasyno i klub Cube. W kasynie drinki za darmo, pyszny nepalski rum, kupon na darmową kolację, a potem ruletka i automaty. No i nikt nikogo nie legitymuje przy wejściu. Hasło zobowiązujące do zakończenia obstawiania na ruletce traktowane jest przez sympatyczną krupierkę dość luźno – ludzie rzucają żetony niemal do samego zatrzymania się koła. W kasynie nie można robić zdjęć, ale uśmiecham się do obsługi, która wie przecież, że zainwestowałam już trochę w zabawę w tym miejscu, i pan w garniturze z uśmiechem zgadza się, bym zrobiła sobie pamiątkową fotkę przy jednorękim bandycie. Idziemy do klubu. Zostajemy zatrzymani na wejściu – czuję, że to sprawa mojego zbyt sportowego stroju; ale nie, zaraz wyłania się wezwany przez mojego Przewodnika ochroniarz, który wprowadza nas do środka. To pewnie jego brat – czyli kuzyn, bo wszyscy mówią tu o sobie „mój brat”, „mój mały brat”, „mój duży brat”; więzi rodzinne aż do najdalszych odnóg są pielęgnowane i podkreślane. Wchodzimy. Muzyka lat 90-tych, przesterowane na maksa basy, kolorowe reflektory, mężczyźni tańczą z kobietami lub z innymi mężczyznami – nic zdrożnego nie ma tu nawet w obejmowaniu się dwóch mężczyzn na ulicy i chodzeniu za rękę, choć ostatnio zmienia się to podobno ze względu na reakcje turystów. W drugiej sali gra jakiś zespół – dźwięki mieszają się w jedyną w swoim rodzaju kakofonię. Drinki w Cube drogie jak na Nepal – whisky za 450 rupii (czyli 4,50 euro). No ale alkohol generalnie jest w Nepalu drogi – piwo „Everest” kosztuje 300 rupii, czyli tyle, co porządne danie obiadowe. Wracamy na parkiet. Ktoś pali shishę, ktoś wkłada pod dziąsło tabakę. „I’m too sexy for my shirt”, potem „Baby don’t hurt me”. Głośność na granicy bólu. Tańczymy do upadłego, piękna noc. 


Poprzednią noc spędziłam w hotelu tak zimnym, że prócz pościeli potrzebny był śpiwór do -5 stopni. W dzisiejszym jest cieplej. Co prawda są problemy z ciepłą wodą, a światło jest w ustawowo ustalonych godzinach, czyli po 18 do bodajże 1 w nocy; czasem z przerwami. No ale przynajmniej śpiwór nie jest potrzebny. Ten hotel to dobrze wydane 10 euro za noc. Suszy mnie w nocy po ekscesach klubowych. Schodzę ze świeczką do recepcji hotelowej i zamawiam „mineral water”, tak, „mineral”, nie „hot water”. Recepcjonista dzwoni gdzieś i za 3 minuty przybiega chłopak z reklamówką i upragnionym 1,5 litra wody w fabrycznie zamkniętej butelce. 62 rupie, daję mu 100 nie żądając reszty. Super obsługa. Jak jedno z dzieci mojej Przyjaciółki zwraca jedzenia prosto na pościel, sprzątaczki zjawiają się w 2 minuty, wymieniają pościel na świeżą, a materac… wywracają do góry nogami. 


Następny dzień rozpoczynamy od śniadania. Pyszny omlet z masalą. Pieczony banan, smażone ziemniaki i pomidory. Zamiast niepijanej tu kawy herbata na mleku z przyprawami - czyli nepali tea. Dzień pięknie się zaczyna. W nocy około zera, ale w teraz – gdy tylko pojawia się słońce – pogoda na krótki rękaw, ponad 20 stopni. 


Dziś kolejna stupa. Boudhanath – ta, której zdjęcie widnieje na okładce mojego przewodnika. Jedziemy taksówką. Mijamy klinikę, która reklamuje się, że oferuje bezpieczne aborcje. Dojeżdżamy, wchodzimy na teren świątyni uiszczając symboliczną opłatę za wstęp. Spacerujemy wokół stupy zgodnie z ruchem wskazówek zegara – tak, jak się powinno.

Poruszamy bębenki modlitewne, by kręciły się w intencji naszych życzeń, a delikatny wiatr porusza flagi modlitewne – one łopoczą w intencji życzeń boskich pewnie. Wokół świątyni widać wielu modlących się i przechadzających mnichów tybetańskich. Żółto-czerwone szaty mnichów kontrastują z bielą świątyni i szarością gołębi. Nie możemy wejść tak wysoko, jak prowadzą schody, bo świątynia jest dziś akurat bielona, a oczy skrupulatnie odmalowywane

 Aby jeszcze lepiej przyjrzeć się świątyni, na obiad idziemy po schodkach do jednej z restauracji, których pełno tu na dachach sklepików okalających świątynię. Nasza nazywa się „Golden Eyes” – nie ze względu na Bonda, tylko na przepiękne oczy namalowane na stupie. Znów dylemat – które z pysznych dań nepalskiej kuchni wybrać dzisiaj. Czy tradycyjny Nepali set z ryżem i dodatkami? Jego zaletą jest to, że można do niego dostać tyle dokładek ryżu i dodatków, ile się tylko chce. No i występuje w wersji mięsnej i bezmięsnej. Nie, dziś co innego – mo mo, czyli kunsztownie zlepione smaczne nepalskie pierożki. Mogą być z serem, mięsem jaka lub kurczaka, jest też wersja z warzywami. Pycha. Na deser oczywiście lassi – napój mleczny w wersji z bananami. 


Muszę pamiętać, by dziś w sklepiku odebrać koszulkę z oczami ze stupy i wyhaftowanym moim imieniem. Taka typowa pamiątka z Nepalu. I kupić płyty z nepalskim hip hopem - może Nepsydaz? Rytmiczna muzyka, fajne rymy: „I'm the worse person on the Earth surface”. W sklepiku wiszą też T-shirty z Che, mandalami, alfabetem nepalskim, zarysem Everestu i żartobliwe „Hard Yak Cafe Kathamandu”. Koszulkę z Che mam już z Kuby, więc w ramach pamiątek z Nepalu dokupuję sobie szaliczek z wełny jaka – ładny, kolorowy i ciepły.


Znów ciepły wieczór w Katmandu. Może dziś kino. Bollywoodzki hit w hindi bez napisów – Nepalczycy doskonale rozumieją ten język, a ja jestem jedyną turystką w kinie. Idziemy na „Agneepath” – to taki indyjski „Rambo”, remake hitu z 1990 roku: http://en.wikipedia.org/wiki/Agneepath_%282012_film%29 . Bite trzy godziny, przerwa 15 minut w połowie. Płaczę, gdy bohater jedna się z siostrą i gdy w czasie ceremonii ślubnej ginie jego żona – nie rozumiem ani słowa, ale język emocji jest przecież uniwersalny. Potem ponętna aktorka tańczy na ekranie – za każdym razem, kiedy w tańcu erotycznym gestem zapala papierosy facetom, na dole ekranu pojawia się angielski napis o szkodliwości palenia. Pachnie popcornem, gorąco od emocji, śmiejemy się i szlochamy razem ze wszystkimi…


Zimne noce, gorące dni, zapach kadzidełek przetykany czarnym smogiem. Kolorowe flagi modlitewne, kolorowe sklepy, kolorowe kobiety. Czasem myślę, że to sen, że tam byłam – a czasem śni mi się, że znów tam jestem.