Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

4.17.2013

/BUDAPESZT/ Weekend w stolicy gulaszu


U nas dopiero przedwiośnie próbuje popsuć szyki resztkom zimy, a tu już pełnia wiosny. Kwitną drzewa owocowe i pachnie bez.  Na kasztanach białe pąki, a na trawnikach mlecze. 
 
Jedziemy autobusem 200E z lotniska imienia Liszta do ostatniej stacji niebieskiej linii metra, która zawiezie nas do hotelu w centrum Pesztu. Mijamy skromne acz wypielęgnowane domki na przedmieściach – trochę tu jak w Czechach, choć samo centrum miasta ma nastrój bliższy Wiedniowi. Przejeżdżamy koło kolorowych ogrodów i opuszczonych fabryk. Autobus pełen turystów, którzy też wybrali tę opcję dojazdu – dziesięciokrotnie tańszą od busika odwożącego bezpośrednio pod hotel.

Stacja metra dobrze oznakowana.  Automat na bilety akceptuje wyłącznie monety, a że dysponujemy jedynie banknotami o nominale 10 000 forintów (dobrze, że przelicznik prosty: obciąć dwa zera i pomnożyć przez 1,5), więc udajemy się do okienka. Okazuje się, że w Budapeszcie można skorzystać z przyjaznych cenowo opcji – takich, jak bilet ważny w metrze, autobusach i tramwajach przez 24 lub 72 godziny. Ten drugi to równowartość dziesięciu jednorazówek, więc bierzemy bez wahania. Dobrze zaplanowałyśmy nasz babski weekend: zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie, a wieczorem piwo i tokaj.

Metrem dojeżdżamy do stacji Deák Ferenc tér, na której spotykają się wszystkie trzy linie metra – czerwona, niebieska i najstarsza żółta. Ta ostatnia nazywana jest Millenium, gdyż – jak podaje Wikipedia – wybudowano ją w 1896 roku w ramach obchodów tysiąclecia istnienia państwa węgierskiego. Następnego dnia będziemy miały przyjemność przejechania przez całą trasę tej jednej z najstarszych podziemnych linii w Europie i podziwiać bliźniaczo do siebie podobne ministacje wyłożone ceramicznymi płytkami.


Póki co na stacji metra zaskakują nas schody ruchome – pędzą tak, że trzeba z uwagą na nie wskakiwać, a potem bardzo szybko schodzić. Przed wypadkami chronią duże guziki z napisem „STOP”.


Koło stacji Deák Ferenc tér i w pobliskim parku Erzsébet tér wrze życie nocne. Grupki młodzieży piją piwo. To ciekawe, że mimo że żyjemy w zglobalizowanym i zunifikowanym mcdonaldsowo-cocacolowym świecie, młodzi ludzie w poszczególnych krajach Europy tak bardzo się od siebie różnią. W Niemczech można spotkać punków i groofties, w Szwecji dziewczyny nie wychodzą z domu bez szpilek i tapety, w Polsce panny wyglądają tak, jakby wszystkie korzystały z tego samego żurnala, a tu królują klimaty undergroundowe: dużo czerni i okazałych tatuaży. Starsze pokolenie podobne do naszego: panie w butach do kostek i płaszczykach chodzą obładowane siatami z supermarketów, panowie w spodniach i swetrach w serek przemierzają ulice z neseserkami.


Nasz hotel to tania opcja – ale za to klimatyczna. City Rooms – opisywane przez internautów jako czyste i przyjazne, choć nieco wymagające: do mieszkania w starej kamienicy musimy dojść po dobrych stu kamiennych schodkach. Bagaż weekendowy lekki, więc nie ma problemu, a lokum – zarządzane przez przemiłą Eszter mówiącą po angielsku i niemiecku – bardzo ładne: 2 łazienki, 3 WC, kuchnia do wspólnego użytku i WiFi za darmo. Jak się okazało dostęp do Internetu bardzo się przydał – zakupiony przeze mnie na wyjazd „Explore! Guide Budapeszt” to absolutnie najgorszy przewodnik z tych, które dotychczas wykorzystywałam: mało informacji praktycznych i miszmasz banałów bez wyraźnego oznaczenia, gdzie jaki obiekt się znajduje. 


Wieczorem ruszamy w miasto. Na Fashion Street w drewnianych jarmarcznych budkach można kupić pamiątki i chłopskie jadło. Przed Hard Rock Cafe jakaś dziewczyna niebiańskim głosem śpiewa rzewne piosenki. Siadamy w małej restauracji specjalizującej się w węgierskiej kuchni. Jemy najpyszniejszą chyba na świecie zupę gulaszową i rozpływające się w ustach gęsie wątróbki. Do tego zimne piwo – dobrze, że obsługa wyposaża wieczornych gości w ciepłe pledy z polaru.


Budapeszt nocą żyje – dużo bardziej niż Warszawa. Kluby, kafejki, spacerowicze, turyści – głównie niemieccy, ale i rodaków sporo. Auta mkną jeszcze szybciej niż u nas, a zabytkowe kamienice mienią się w żółtawym świetle.


Sen krótki, bo szkoda czasu – tyle tu atrakcji. Z naszego hotelu mamy wszędzie blisko. Dlatego po śniadaniu w sieciowej kawiarence, która oferuje cappuccino z pianką ukształtowaną w serce oraz kanapki z polskim nadrukiem „Codziennie świeże” na opakowaniu schodzimy na nadbrzeże, by przepłynąć się stateczkiem po pięknym modrym Dunaju. 



Mamy szczęście – z Dunayachtem możemy ruszyć już za 2 minuty. Rejs trwa ponad godzinę – opływamy całą słynną Wyspę Małgorzaty, podziwiamy nabrzeże Pesztu i Budy. Obok zabytkowych kamienic stoją postkomunistyczne bloki. Najbardziej zachwyca nas imponujący neogotycki gmach parlamentu. Ten supersymetryczny obiekt jest jednym z dwóch najwyższych budynków w Budapeszcie. Z fasady patrzą na nas statuy węgierskich królów.



Na statku przed chłodem ratują nas – podobnie jak w restauracji – pozostawione do dyspozycji pasażerów polarowe pledy. Niestety grzanego wina za 2 euro brak, choć na statku wisi reklama. Biegniemy więc przez most Erzsébet do knajpki na tokaj. Pyszny słodki płyn doskonale rozgrzewa, podziwiamy eklektyczny wystrój i wieszaki na garderobę zrobione z wygiętych widelców.


Już ze statku było widać, że spokojnie na piechotę uda nam się dojść do zabytkowego funikularu z 1874 roku – figurującej na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO budapesztańskiej kolejki linowo-terenowej zwanej „Sziklo” - i wjechać na Górę Zamkową. Tak więc robimy: 15 minut czekania i szybciutko mkniemy na górę drewnianym wagonikiem. Tam od razu rzuca nam się w oczy rzeźba groźnego ptaszyska. To turul, mityczny ptak, symbol Węgier. Patrzymy tam, gdzie on – pod nami rozpościera się piękna panorama miasta z Dunajem na pierwszym planie.



Na górze masa turystów zwiedzających Zamek Królewski i posilających się przy stolikach opiekanymi kartoflami, mięsiwem i warzywami z patelni. Też dajemy się skusić na ten smaczny i niedrogi posiłek, do niego lokalne piwo Borsodi. Niebo się przejaśnia, haftowane bluzeczki, kolorowe kubki i papryczki w woreczkach w kolorach węgierskiej flagi nabierają kolorów w blasku słońca. Chętni mogą postrzelać z łuku, amerykańscy turyści wspinają się na fontannę mimo tabliczek z zakazem. My cykamy fotkę i idziemy na spacer urokliwymi uliczkami w stronę Baszty Rybackiej.

Po drodze wchodzę do sklepu z oryginalną ręcznie malowaną węgierską porcelaną, żeby kupić wisiorek ze swoim inicjałem. Sprzedawczyni – która jak większość pań w sklepach w turystycznych zakątkach Budapesztu zna kilka słów po polsku – bardzo stara się, by znaleźć zawieszkę z namalowaną literką „J”. Niestety bezskutecznie. Ale sprzedawcy tutaj są bardzo zaangażowani i pomocni: chętnie i z uśmiechem, ale bez natarczywości starają się znaleźć coś, co zadowoli kupującego. I tak jest też w tym przypadku: wśród wisiorków z namalowaną literką „T” znajduje się w końcu taki, na którym literka do złudzenia przypomina „J”. Wytrwałość sklepikarki popłaca, kupuję wisiorek manufaktury KOCSIS z – prawie – własnym inicjałem.



Po drodze rożek z cynamonem na deser – to tutejszy lokalny przysmak, po który ustawia się kolejka chętnych. Jemy go podziwiając gotycki kościół Św. Macieja z dachem wyłożonym kolorową ceramiką. Co prawda budynek ten został przebudowany i zrekonstruowany w XIX wieku, ale zachował swój średniowieczny charakter i jest prawdziwą perłą Budapesztu. Obserwujemy hałaśliwą grupę wyposażonych w liczne aparaty Japończyków cykających fotki pod pomnikiem Św. Stefana.


Dochodzimy do bajkowych murów Baszty Rybackiej. Nazwa budowli nawiązuje do targu rybnego, który odbywał się tu w średniowieczu. Budowla zachwyca romantycznym nastrojem i jest ponoć jednym z ulubionych miejsc spacerów zakochanych, czemu trudno się dziwić widząc przytulne wykusze.


Schodzimy brukowaną uliczką w dół do linii tramwajowej biegnącej po stronie Budy wzdłuż Dunaju. Po drodze mijamy kolorowe kamieniczki i zabawny budynek (chyba) mieszkalny z kamienia i drewna. 



Po drugiej stronie ruchliwej ulicy niebieskimi szybami błyska centrum handlowe Mammut. Przed nim wodna kula i pomnik upamiętniający powstanie węgierskie w 1956 roku. Wewnątrz setki sklepów i lustrzane sklepienie, w którym odbijają się gipsowe figurki dzikich zwierząt. W Saturnie kupuję trochę węgierskiej muzyki – rap, techno i gothic rock. Przy dźwiękach podkładu język ten brzmi jeszcze bardziej tajemniczo niż na ulicach.


Jedziemy do hotelu, zabieramy kostiumy oraz ręczniki kąpielowe, które dała nam sympatyczna Eszter, i tak wyposażone ruszamy do stacji metra Millenium, skąd pojedziemy do słynnego hotelu Széchenyi z największym w Europie kompleksem basenów i term. Hotel położony jest w zielonym parku miejskim, po którym z hot-dogami przechadzają się węgierskie rodziny. Kupujemy bilet i idziemy pławić się pod nocnym niebem. Głowy trochę nam marzną, ale ciało przyjemnie ogrzewa ciepła woda termalna.



Odprężamy się w jacuzzi i patrzymy na liczne całujące się pary. Swoboda obyczajowa widoczna jest tu wszędzie – również w strojach młodych kobiet na ulicach miasta. Potem gonimy się w sztucznej rzece, momentami bardzo porywistej – ja od razu rezygnuję z wydostania się z niej przy największym prądzie, Agnieszka podejmuje desperacką próbę i rozpłaszcza się na kamiennym murku. To chyba dobrze obrazuje nasz stosunek do życia, determinację i waleczność – lub jej brak. W każdym razie ja z Széchenyi wychodzę BEZ siniaków.


Wieczorem (z mokrymi głowami, bo kolejka do suszarek w termach była naprawdę długa) udajemy się do słynnej cukierni Gerbeaud znajdującej się na placu tuż za hotelem Kempinski, w którym kiedyś spędziłam kilka pięknych dni i nocy. Hasło „Elegance and Quality” doskonale opisuje to miejsce przypominające nieco warszawską pijalnię czekolady Wedla. Zdjęcia deserów w karcie są tak apetyczne, że nie możemy się zdecydować. W końcu po dłuższej debacie Agnieszka bierze naleśniki z nadzieniem orzechowym i marmoladą z brzoskwiń, a ja – ogromny deser lodowo-owocowy. Przy wyjściu zaopatrujemy się w czekolady na prezent i idziemy na kolejny nocny spacer po tętniącym życiem mieście. Dziś przed Hardrock Cafe ktoś gra na saksofonie popowe standardy, a przechodnie przystają przy kolorowych witrynach sklepów na Fashion Street…


Kolejny dzień upływa nam pod znakiem marcepanu i magicznej góry Gellerta. Spór o autorstwo przepisu na masę migdałową toczą z Węgrami Włosi. Ci pierwsi mają się z pewnością czym pochwalić – w jednej z cukierni przy Móricz Zsigmond körtér natrafiamy na prawdziwą ŚCIANĘ marcepanowych cudeniek. Najbardziej zachwycają nas naturalnej wielkości róże uformowane z plastycznego surowca. 


Zaopatrzone w kolejne prezenty idziemy – fotografując się po drodze z pomnikiem Św. Stefana i Mostem Wolności - do kościoła skalnego znajdującego się 25 m nad poziomem Dunaju w jaskini Św. Jana. Tę nastrojową świątynię zbudowano w latach dwudziestych XX wieku na wzór słynnej groty w Lourdes. Mamy szczęście – w tygodniu za wstęp trzeba zapłacić, ale w niedzielę Paulini odprawiają tu msze i pomiędzy nabożeństwami można wejść i obejrzeć kościół nie kupując biletu. W kościele polskie akcenty – kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i herb Polski



Chodzimy po skalnych korytarzykach, oglądamy ołtarze i rzeźbione drewniane meble. Sklep z pamiątkami zamknięty – szkoda, bo dużo w nim ładnych figurek świętych.


Oszczędzamy czas, więc na Górę Gellerta postanawiamy wjechać autobusem miejskim z Móricz Zsigmond körtér. Najwyżej – prawie do parkingu przy cytadeli – dojeżdża linia 27. Starym osprayowanym autobusem wjeżdżamy po krętej drodze. Na wzgórzu piękne słońce, zielona trawa, kolorowe drzewa, śmieszne cudaki z betonu, a w tle mury cytadeli i imponujących rozmiarów Pomnik Wolności przypominający nieco stylem warszawską Nike. Czternastometrowa kobieta stojąca na olbrzymim cokole dzierży w dłoniach liść palmowy. Miniaturkę tego właśnie pomnika zabrał w swoim bagażu Bertalan Farkas, pierwszy Węgier odbywający lot kosmiczny. Statua ma ciekawą historię – kiedyś na cokole wykute były nazwiska żołnierzy radzieckich, które usunięto po upadku komunizmu. Dziś widnieje tam napis po węgiersku upamiętniający – dość ogólnikowo – WSZYSTKICH bohaterów, którzy oddali życie za wolność i pomyślność Węgier. Obok monumentu dwie rzeźby – jedna to mężczyzna zabijający smoka, ale nie jest to wbrew pozorom Święty Jerzy, a smok ma w tym wypadku symbolizować faszyzm.


Podziwiamy widok na Dunaj i Peszt, w dali widać parlament. Dziewiętnastowieczną cytadelę o długości 220 i szerokości 60 metrów obchodzimy wokół, robimy zdjęcia armatom i cieszymy się z pięknej pogody.


Nasz czas w Budapeszcie dobiega już niestety do końca. Jeszcze francuska zupa cebulowa i leczo (przecież w końcu jesteśmy w ojczyźnie tej potrawy!) w pesztańskiej tawernie, ostatnie spojrzenie na Dunaj i ruszamy niebieską linią w kierunku lotniska. Pogoda bardzo tu zmienna: Budapeszt – tak życzliwie słoneczny z rana – żegna nas deszczowymi łzami.