Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

11.15.2010

/STAMBUŁ/ Kebab i strzępiel

Miasto na dwóch kontynentach: Stambuł. Miasto o znaczeniu dla mnie szczególnym: jedno z moich najgorszych wspomnień z podstawówki jest takie, że stoję przed mapą cesarstwa rzymskiego i szukam nerwowo Konstantynopola. Oczywiście ze względu na stres i surowy wzrok nauczycielki Konstantynopola nie znajduję – choć jest w samym centrum mapy. Cóż, czasem pod latarnią bywa najciemniej.

Sam wyjazd zaczął się nie bez drobnych problemów. Siedzimy w Boeingu, rozlega się głos pilota, że mamy opóźnienie. „Trafik jest bardzo duży, nie udało się nam wynegocjować lepszego czasu startu”. Mamy nadzieję, że pilot lepiej lata niż negocjuje…

Na Stambuł mam 4 dni. Boję się, że to mało – ale okazuje się, że w intensywnie wykorzystany czas sprawia, że udaje mi się zobaczyć dużo zabytków, sfotografować dobre 20 bezpańskich kotów i nawet zwiedzić metropolię nocą.

 

Stambuł to miasto-gigant. Tambylcy podają, że mieszka w nim ponad 20 milionów ludzi. Fakt, że działa tam niemal 2700 meczetów sprawia, że gdzie by się nie było, ZAWSZE usłyszy się muezina. Dzięki temu zresztą nasza pierwsza noc w Stambule była krótka: o 5.40 obudził nas śpiewny głos wychwalający Allaha. Może to i dobrze – po szybkim śniadaniu z widokiem na Bosfor można było rozpocząć zwiedzanie.


U nas listopad, w Stambule 26 stopni. Koty wygrzewają się na chodnikach. Ruch jak w samym piekle i to przez całą dobę. Nigdy się jeszcze tyle nie nastaliśmy w korkach, co tutaj – 15 km z lotniska do hotelu zajmuje nam 2,5 godziny. Dobrze, że nasz hotel jest w samym centrum i do niebieskiego meczetu i Hagia Sophii mamy 15 minut per pedes. Hotel jest nota bene w dzielnicy handlarzy ubrań. Całą dobę z chodnika sprzedawane są tu dżinsy, a w sklepach czekają suknie wieczorowe z dżetami we wszystkich kolorach tęczy i zabawne ubranka dziecięce. Napisy wszędzie po rosyjsku – nasi bracia zza wschodniej granicy przyjeżdżają tu na zakupy hurtowe.


Idziemy do niebieskiego meczetu. Koloryt miasta: liczne budki na kółkach, z których sprzedawcy zachwalają kukurydzę, marony; serwują też śniadanko: białą bułkę z wołową wędliną i jakiem. Jeden ze sprzedawców spluwa w dłonie, zaciera je i wrzuca warzywa do opieczenia w głębokim tłuszczu. Innego odwiedza żona z małym dzieckiem. Dziewczynka bierze marona i rzuca go na chodnik; ojciec karci ją delikatnym smagnięciem w policzek. Mała myśli, ze to nagroda, bo wcale nie bolało – i się śmieje. Ludzie tłumnie przewalają się przez chodniki. Wielu mężczyzn dźwiga na głowie paki z ciuchami, tace z bułkami, jakieś folie. Za to strażnicy miejscy niczym postaci z Gwiezdnych Wojen mkną po mieście na seagwayach.


Niebieski meczet, a zaraz naprzeciwko Hagia Sophia. Zwiedzamy je w kolejności odwrotnej do chronologii ich powstania. Meczet zawdzięcza swą nazwę temu, że jego ściany zdobi 21 tysięcy błękitnych płytek fajansowych. Wchodzimy bez butów, chusty na głowie niekonieczne. W środku półmrok, nastrojowo. Niestety porównuję tę budowlę z imponującym meczetem Szejka Zajeda – nie wytrzymuje konkurencji z tamtym powalającym przepychem.


Niebieski meczet został zbudowany z zamiarem przelicytowania ogromu Hagia Sophii. Efekt? Obie budowle są tak podobne, że kupuję specjalnie pocztówkę „porównawczą”, by mi się nie pomyliły we wspomnieniach. A więc Kościół Mądrości Bożej. Jak podaje Wikipedia: „Była to najwyższa rangą świątynia w Cesarstwie bizantyjskim, katedra patriarsza oraz miejsce modłów i koronacji cesarzy. W ciągu wieków niedościgniony wzór świątyni doskonałej i niemal symbol Kościoła bizantyjskiego. Została ona ufundowana przez Justyniana I Wielkiego, w obecnym kształcie powstała w okresie od 23 lutego 532 do 27 grudnia 537. Po zajęciu Konstantynopola przez Turków w 1453 zamieniona na meczet (wtedy m.in. dobudowano minarety).”. Obecnie nie jest to już kościół, lecz muzeum. Ja zapamiętam to miejsce jako najlepszą metaforę przysłowia „Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje”. Aż przykro patrzeć, w jakim stanie jest ten wielki zabytek: po wystroju widać, jak różne religie przerabiały ją na swoją świątynię niszcząc to, co było wcześniej. A teraz nikt się do niej chyba specjalnie nie przyznaje – bo wszystko niszczeje, a bezcenne mozaiki pokrywa wilgoć. Widać Hagia Sophia nie miała tyle szczęścia, co wspaniale zachowana katedra w Trewirze…


Z tymi refleksjami udaję się do zabytku typowo muzułmańskiego: Pałac Topkapi z XV wieku, który przez niemal 400 lat był rezydencją sułtanów. Część komnat można zwiedzać (w tym sale haremu),ale w większości nie ma żadnych mebli – sułtan zabrał je przenosząc się do nowej rezydencji. Tłum zwiedzających, dużo Japończyków; sporo osób wykorzystuje nowoczesne zdobycze techniki: podobnie jak Hagia Sophię, Topkapi można zwiedzać z mikroportem i słuchawkami. Dla odprężenia piję kawkę z widokiem na Bosfor.


Kolejny punkt zwiedzania: cysterna bazylikowa, największa z kilkuset starożytnych cystern, czyli sztucznych zbiorników na wodę. Zbiornik ten jest podziemną komnatą o wymiarach 143 × 65 metrów z 336 marmurowymi kolumnami. Niesamowity nastrój: półmrok, wspaniała akustyka. Czasem odbywają się tam koncerty. Wrzucam 1 lirę do wody w nadziei, że jeszcze tu wrócę.


Krótki spacer po hipodromie – dawnym miejscu wyścigów konnych. Na północnym krańcu Hipodromu stoi tzw. Fontanna Niemiecka - altana, będąca prezentem cesarza niemieckiego Wilhelma II w drugą rocznicę jego wizyty w Stambule w 1898 roku. Przy jednym z obelisków dajemy się namówić obnośnemu handlarzowi na ciepłe mleko z orientalnymi przyprawami, mniam. Po drodze kebab w knajpce, w której jadł sam Bill Clinton, co upamiętnia zdjęcie w witrynie.


A wieczorem – noc turecka. Tę atrakcję przeżywam już po raz drugi. Tym razem zachwyciła mnie jedna z tancerek brzucha, 40+ - o dobre 20 lat starsza od swoich koleżanek. Ale żadna z młodszych pań – nawet tych wyposażonych w fikuśne gadżety w postaci srebrnych skrzydeł czy mini talerzyków akustycznych – nie była w stanie jej dorównać. Blondyna z tatuażem na brzuchu i małą blizną po usuwaniu wyrostka tańczyła tak, że każdy gość czuł, że robi to TYLKO dla niego. Ruszała nawet chrapami od nosa, robiła mostek i patrzyła się wszystkim głęboko w oczy. Takiego tańca nie widziałam nigdy dotąd!


Dzień kolejny. Rozpoczynamy go niezapomnianym rejsem po Bosforze. Pod nami spieniona woda i meduzy-olbrzymki, nad nami most niczym Golden Bridge. I niesamowite widoki na miasto i jego zabytki: z jednej strony brzeg azjatycki, z drugiej – europejski. Oba upstrzone budynkami – po części z nich widać, że tureckie prawo dopuszcza budowanie nocą bez żadnych planów i zezwoleń. Cerkwie, meczety, hotele, domki z drewna – miszmasz nie do opisania.


Po rejsie: turystyczny highlight. Jem strzępiela w restauracji pod mostem Galata. Właściciele biją się o to, bym usiadła właśnie w ICH knajpce. Wiadomo: turyści przyciągają kolejnych turystów. Właściciel restauracji mówi mi, że byłam jego pierwszą klientką tego dnia i daje mi kwiatek. Idąc mostem widzę las wędkarzy – stoją z wędkami jeden obok drugiego.


Potem - na bazar korzenny zwany też egipskim. Kawa, herbata, przyprawy – to mają tutaj naprawdę pyszne. Idąc od mostu Galata przepycham się przejściem podziemnym – takiego tłumu nie widziałam chyba nigdy w życiu. Aż cud, że kieszonkowcy mnie nie okradli – mimo że udało im się otworzyć plecak. Warto trzymać gotówkę w nietypowych miejscach :-)


Niektórzy mówią, że Stambuł to jeden wielki bazar. Coś w tym jest. Dlatego idę też na chwilę na Wielki Bazar. Żeby się nie zgubić, fotografuję bramę Beyazita, którą wchodzę – potem pokazuję zdjęcie sprzedawcy i wskazuje mi on drogę wyjścia z labiryntu. Szale, skóra, przyprawy, nastrojowe tureckie lampki


Nocą – wycieczka po nadal zatłoczonym i zakorkowanym Stambule. Słynny plac Taksim – taki turecki Tian'anmen. W czasie demonstracji 31 października 2010 zostały tam ranne 32 osoby. W centrum placu pomnik niczym naszych czterech śpiących – monument Republiki z 1928 roku. Spacer po deptaku Istiklal pełnym przechodniów – kafejki jazzowe, sklepy. Przejeżdżamy obok Cevahir Mall – największego centrum handlowego Europy. Mall of the Emirates było większe :-) Jeszcze punkt widokowy na wzgórzu, z którego widać jak na dłoni nocny Stambuł, słynne mury Teodozjusza, które przez 1123 lata odgradzały stolicę Bizancjum od reszty świata i akwedukt rzymski. I do łóżka – w końcu o 5.40 czeka mnie pobudka.


Niedzielny spacer po Stambule. Słońce, w kafejce pijemy cierpki sok z granatów. Idziemy na kawę do kafejki koło najstarszego z pięciu w mieście Uniwersytetu Stambulskiego - przy placu, który ochrzciliśmy placem śmierdzącego gołębia. Gołębie nie są tak żwawe jak nasze krakowskie – z przejedzenia nie chcą już nawet spojrzeć na ziarno. Staję do zdjęcia, jedna z Turczynek sprzedających pszenicę wciska mi do ręki talerzyk z karmą. Gołębie zupełnie się nią nie interesują – kobieta pokazuje mi, że żeby zmusić je do pozowania do zdjęć, trzeba rzucić w nie ziarnem.


Ostatnie popołudnie w tym niesamowitym mieście na dwóch kontynentach. Ostatni rzut oka na Bosfor. Ostatnie piwo Efez… I wspomnienie kolejnego miasta, do którego chciałabym kiedyś wrócić.