Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

11.23.2016

/TYBINGA/ Uwięziony Hölderlin i zniesmaczony Goethe, czyli o romantycznym mieście wyklętym przez Romantyków



W tym mieście spędziłam dwa lata - intensywniejsze niż dziesięć wcześniejszych i dziesięć późniejszych. Przeżyłam tam zimy z zaspami tak wysokimi, że nie dawały rady przedrzeć się przez nie miejskie autobusy, imprezy tak gorące, że skroplony pot kapał z sufitu Clubhausu, a pod butami tańczących chrupało szkło z butelek, demonstracje tak poruszające, że jeszcze długo po nich nosiłam znaczki ze skrajnie lewicowymi przesłaniami - na przykład tym, by patronem tutejszego uniwersytetu uczynić marksistę Ernsta Blocha, przyjaźnie tak mocne, że trwają do dziś... 


A jednak nigdy nie napisałam nic o tym czasie, o tych przeżyciach, o tamtych ludziach. Dopiero niedawno zrozumiałam dlaczego. Chyba mam to samo, co Kurt Vonnegut, który koniecznie chciał opowiedzieć o swoich wojennych losach - i bardzo długo nie umiał tego zrobić. "Kiedy dwadzieścia trzy lata temu wróciłem do domu z drugiej wojny światowej, wydawało mi się, że nic łatwiejszego, jak napisać o zniszczeniu Drezna – wystarczy po prostu przedstawić to, co widziałem. Sądziłem też, że wyjdzie z tego wybitne dzieło albo że przynajmniej zarobię na nim kupę forsy ze względu na wagę tematu. Tymczasem nie potrafiłem jakoś znaleźć w sobie odpowiednich słów (...). Zresztą teraz też nie bardzo wiem, jak o tym opowiadać, mimo że jestem już starym prykiem, otoczonym wspomnieniami, Pall Mallami i dorosłymi synami". Mnie także otaczają powracające obrazy z tamtych lat, Tybinga często mi się śni, jeżdżę tam też, kiedy tylko mogę - ale przelanie na papier dokładnie tego, co bym chciała, jakoś mi nie wychodzi. Spróbuję więc napisać coś tak całkiem po prostu - nie popadając w sentymentalizm. Tak, jakbym widziała to miasto przez okulary "efektu obcości", po raz pierwszy lub drugi w życiu - bez bagażu wspomnień i emocji.

Tübingen to miasteczko uniwersyteckie zlokalizowane w centralnej części Badenii-Wirtembergii, nad rzeką Neckar, około 30 kilometrów na południe od Stuttgartu, stolicy landu. Aż 28 spośród 85 tysięcy mieszkańców Tybingi stanowią studenci - dlatego średnia wieku wynosi tu 39 lat i jest najniższa w całych Niemczech. Uniwersytet, na którym miałam zaszczyt i ogromną przyjemność zgłębiać zawiłości języków germańskich, założono tu już w roku 1477 - jako jeden z pierwszych tego typu ośrodków w Europie. Dziś poszczególne fakultety mieszczą się w budynkach z różnych lat. Wydział Prawa na przykład zlokalizowany jest w Nowej Auli wniesionej w latach 1841-46, a Neofilologia - w znacznie nowszym Brechtbau przy Wilhelmstraße 50. Gmach, w którym studiowałam pisma Goethego i średniowysokoniemiecką frazeologię, stoi tu od roku 1974 i - o czym szeroko rozpisywała się prasa - już dawno nie był odnawiany. "Wymieniono tu w ciągu ostatnich dwudziestu lat jedynie automaty z napojami na modele przystosowane do waluty europejskiej" - zauważa oburzony dziennikarz z "Focusa". Ale ja z sentymentem wspominam poszarzałe betonowe ściany, skrzypiącą windę i porysowane tablice...


Przerwy między wykładami najchętniej spędzałam w założonym na początku XIX wieku starym ogrodzie botanicznym w centrum miasteczka, tuż przy starówce, z którą połączony jest on szczelnie obklejonym plakatami i barwnie osprayowanym tunelem. Dziś chadzam tam na plac zabaw z dziećmi mojej przyjaciółki. I obserwuję, jak matki nadzorują swoje pociechy wpajając im prospołeczne zachowania - ustąp chłopczykowi, zejdź już z huśtawki - inni też się chcą pobujać, poczekaj aż dziewczynka skończy się wspinać... 


Kiedyś plac zabaw omijałam z daleka - siadałam z książką na ławce lub, jak inni mieszkańcy miasta, bezpośrednio na trawniku. Bo choć miejsce to nadal nazywane jest ogrodem botanicznym, to od roku 1969 pełni funkcję parku miejskiego - wtedy bowiem otwarto Neuer Botanischer Garten, który przejął jego dawną rolę. O historycznym znaczeniu parku przy Wilhelmstraße przypominają dziś - prócz nazwy - egzotyczne drzewa, na przykład dorodne miłorzęby japońskie, jest tu też ciekawe nawiązanie do przeszłości samej Tybingi: pomnik Hölderlina. 

Johann Christian Friedrich Hölderlin (1770-1843), którego szczątki spoczywają na tutejszym cmentarzu miejskim, jeden z największych niemieckich poetów, prekursor klasyki weimarskiej, twórca własnego stylu odmiennego od dominującego w jego czasach klasycyzmu i wczesnego romantyzmu, przyjechał do Tybingi wbrew własnej woli. Przywieziono go tu w 1806 roku z diagnozą wskazującą na załamanie psychiczne i poddano przymusowej terapii, która jeszcze pogłębiła traumę twórcy. 3 maja 1807 uznano jego stan za beznadziejny, a życie za dobiegające końca. Pisarza oddano pod opiekę Ernsta Zimmera, tybińskiego stolarza. W jego mieszkaniu - w wykuszu zwanym od końca XIX wieku Wieżą Hölderlina - poeta spędził 36 długich lat, bo lekarze - podobnie jak w doborze terapii - pomylili się też w prognozach dotyczących fizycznej kondycji pacjenta.

 
Dziś żółta wieża, której fundamenty zbudowano już w średniowieczu, a górną część prawdopodobnie w wieku XVII, jest jednym z najbardziej znanych symboli miasta - utrwalonym po tysiąckroć na pocztówkach i zdjęciach wraz z odbiciem w płynącym leniwie Neckarze. W roku 1921 została ona odkupiona przez miasto, a w roku 1984 w jej wnętrzu urządzono pokój, którego wystrój i wyposażenie zbliżone są do tego, które przez ponad 35 lat oglądał Hölderlin...

O mieście, w którym nieruchomości osiągają dziś niebotyczne ceny, a wysoka jakość życia przyciąga zamożnych rezydentów z całych Niemiec, nie najlepiej myślał także drugi wielki niemiecki pisarz - sam Johann Wolfgang von Goethe. Do Tybingi przyjechał on w czwartek 7 września 1797 roku. W swych progach w kamienicy przy Münzgasse 15 ugościł go polecony mu przez Schillera wydawca Johann Friedrich Cotta, o czym do dziś przypomina wmurowana na fasadzie tablica z brązu. Wisząca na sąsiednim budynku inna tablica, wykonana z mniej cennego materiału, też upamiętnia wizytę mistrza - choć w dość przekorny sposób...  "Tu rzygał Goethe" głosi umieszczony na niej napis.

 
Odnośnie rzekomej żołądkowej reakcji poety na wizytę w Tybindze nie ma dokładnych przekazów historycznych, faktem jest jednak, że napisał on w swym dzienniku: "Dolną część miasta zamieszkaną przez ogrodników i robotników rolnych zabudowano nadzwyczaj niedbale i prowizorycznie. Ulice tam są brudne i pokryte łajnem." W liście z 11 września do Christiane Vulpius, swej późniejszej żony, poeta był jeszcze bardziej dosadny: "Samo miasto jest odrażające, ale wystarczy wyjść z niego ledwie kilka kroków, by móc podziwiać piękną okolicę."


I tak to miasto, któremu trudno dziś odmówić romantycznego flairu, zostało wyklęte przez romantycznych poetów... Może za ich czasów zresztą rzeczywiście nie było tu jeszcze tak pięknie. Może kamieniczki nie były tak kolorowe, a rzeczka Ammer, mniejsza siostra Neckaru, nie wyzierała tak figlarnie z kanałów wzdłuż brukowanych uliczek.


Mistrzowie nie mieli też pewnie okazji spróbować wybornej szwabskiej kuchni, którą oferują dziś restauracje na starówce - Wirtshaus Lichtenstein czy Krumme Brücke. Można w nich zjeść na przykład smakowite Spätzle - kluseczki przypominające nasze lane - zapiekane z serkiem i cebulą. Albo Maultaschen - kwadratowe pierogi z mięsem lub szpinakiem serwowane z patelni lub w klarownym rosole.


A skoro o lokalnych specjałach mowa, to nie można zapomnieć też o winie powstającym z dorodnych owoców winorośli porastających okalające Tybingę zielone wzgórza. Do knajpki Altstadt Besen - miejsca o wystroju zdecydowanie nietradycyjnym - właściciele zapraszają słowami "Własne trunki we własnych progach". Od wtorku do soboty od godziny 17.00 można wychylić tu w miłej atmosferze lampkę czerwonego Acolona, białego Chardonnaya czy lekko gazowanego Tüsecco.


Jeśli ktoś od wina woli piwo, a od familiarnej atmosfery - piłkarskie emocje, powinien wybrać się do Gaststätte Bären przy Schmiedtorstraße 3. Ja i moja przyjaciółka - jako stałe bywalczynie - mogłyśmy tam nawet liczyć na rezerwację miejsc siedzących w czasie najważniejszych meczów. 


Z bocznych uliczek Starówki przenieśmy się w jej bardziej centralne rejony - w stronę rynku, a właściwie dwóch rynków: drzewnego z kościołem i fontanną św. Jerzego (Georgsbrunnen) oraz targowego z ratuszem i fontanną Neptuna (Neptunbrunnen).


Kolegiata Stiftskirche zu St. Georg została wzniesiona w latach 1470-83 z polecenia grafa Eberharda, założyciela uniwersytetu noszącego dziś imię jego oraz wirtemberskiego księcia Karla Eugena (Eberhard Karls Universität). Stoi ona w miejscu, na którym wcześniej wznosiły się dwie jej romańskie poprzedniczki; pozostałości ich odkryto w czasie wykopalisk archeologicznych w latach sześćdziesiątych XX wieku.


We wnętrzu kościoła uwagę zwracają kolorowe witraże, które w roku 1475 stworzył Peter Hemmel von Andlau odpowiedzialny też za dekorację okien katedr w Ulm, Augsburgu, Monachium i Strasburgu. Główny obraz jest hołdem dla Maryi, ale też dla fundatora kościoła.

Świątynię gruntownie odnowiono w połowie XX wieku ze względu na liczne rysy w jej ścianach, które groziły naruszeniem konstrukcji. W roku 1965 wstawiono też nowe organy z pięcioma tysiącami piszczałek (uzupełnione w roku 2001 o kolejne 508). Na szczęście prócz tych współczesnych elementów wciąż jest tu wiele dobrze zachowanych wiekowych zabytków: skrzydłowy ołtarz z 1520 roku, ambona z XVI wieku, groby licznych grafów (w tym Eberharda) i książąt.

Bogato zdobiony ratusz górujący nad drugim rynkiem Tybingi wzniesiono w roku 1435. W ciągu kolejnych stuleci zmieniano go i rozbudowywano - na przykład malunki na fasadzie wykonano w roku 1877 z okazji czterechsetlecia założenia uniwersytetu w mieście, a wsporniki arkad przy wejściu pochodzą z lat sześćdziesiątych XX wieku. Z kolei renesansowa fontanna, która stoi przed wejściem do budynku, to dzieło mistrza Heinricha Schickhardta ustawione tu w roku 1617.  


Budynek był nie tylko często przebudowywany, przez lata zmieniała się też jego funkcja. W XV wieku był halą targową, w której swe produkty sprzedawali piekarze i rzeźnicy z okolicy, potem przez cztery stulecia służył jako sąd dworski, teraz zaś - prócz innych biur do spraw mieszkańców - jest tu urząd stanu cywilnego. Brała tam ślub ze swym nepalskim narzeczonym moja przyjaciółka. Po wzruszającej ceremonii z udziałem tłumacza państwo młodzi wyszli na dębowy balkon (jako oficjalny kamerzysta imprezy też zostałam tam wpuszczona) i z góry pozdrawiali gości. A potem świętowaliśmy przy dźwiękach hinduskiej muzyki w Delhi Palace nad brzegiem Neckaru.


Idąc pod górkę z rynku ratuszowego - na którym notabene w poniedziałki, środy i piątki od 8.00 do 13.00 można kupić owoce, warzywa i inne wiktuały z okolic - dochodzimy do zamku Hohentübingen, którego historia sięga XI wieku. Z początku był on drewniany - widoczne do dziś kamienne mury wzniesiono w XII i XIII wieku i rozbudowano w kolejnych stuleciach. Budowla przeżyła - z mniejszymi lub większymi stratami - różne dziejowe burze, w tym tę w XVII wieku, kiedy to oblegający go Francuzi wysadzili jedną z narożnych wież. Dziś militarna funkcja budowli jest tylko odległym wspomnieniem - w salach zamku mieści się muzeum miejskie oraz kilka wydziałów uniwersyteckich (Instytut Etnologii, Archeologii, Egiptologii i kilka innych). Zwiedzający przychodzą tu odpocząć na dziedzińcu i popatrzyć z góry na miasto.


Po zejściu z góry zamkowej można udać się na lody. Najlepsze są te w San Marco w Nonnenhausie - doskonale zachowanym domu zakonnym, w którym w XV wieku mieszkały siostry dominikanki, a potem kobiety z laickiego stowarzyszenia beginek. Dziś prócz kawiarni mieszczą się tu sklepy, w tym jeden dla mnie wyjątkowy - piekarnia Gehr, w której przez dwa lata popołudniami i w weekendy sprzedawałam bułki i ciastka oraz serwowałam kawę. 


Będąc w Tybindze trzeba też koniecznie nawiązać bliższą znajomość z płynącym przez nią Neckarem. Od kwietnia do października można w tym celu wybrać się na rundkę tradycyjną drewnianą łódką pychową zwaną Stocherkahn (przystań jest tuż pod Wieżą Hölderlina), a niezależnie od pogody i pory roku - przejść się po wyspie, na którą można dostać się schodami z mostu Eberhardsbrücke lub tunelem ze starówki. Połowę kilometrowej długości wysepki zajmuje aleja platanowa, na której wśród wszechogarniającej zieleni uważny turysta wypatrzy niejedną wiewiórkę, a także pomniki artystów związanych z Tybingą - romantycznego kompozytora Friedricha Silchera i dziewiętnastowiecznej pisarki Ottili Wildermuth.


Tübingen to nie tylko zabytki i historia. Są tu liczne domy handlowe, kina (do Blaue Brrücke chadzałam co czwartek na 23.00 na seans-niespodziankę), pływalnie, banki, teatry (do dziś pamiętam świetne wystawienie "Czekając na Godota"), akademiki, szpitale, kliniki, restauracje, kawiarnie, kluby... Prócz stałych rezydentów, studentów i turystów mieszka tu też sporo punków i innych barwnych postaci, które wieczory i noce spędzają w osiedlu przyczep campingowych koło dawnych koszar francuskich przerobionych na domy studenckie, a w dzień koczują z psami w okolicach starówki zahaczając przechodniów o kilka centów. 


Z tego innego oblicza miasta najmilej wspominam Frauencafé - kawiarnię tylko dla kobiet zlokalizowaną na piętrze pokrytego graffiti budynku koło dworca kolejowego. Do przydymionego pomieszczenia ze stołami bilardowymi wchodziło się przez westernowe drzwi obite krowią skórą. W środku właścicielki serwowały piwo i herbatę oraz uśmiechały się ze zrozumieniem do mnie i mojej przyjaciółki mając nas za miłą młodą parę...


Pisząc o Tybindze nie umiałam uciec od wspomnień - choć próbowałam opowiedzieć o mieście realnym, a nie tym mitycznym istniejącym w wyidealizowanej postaci w mojej głowie. Gdzieś głęboko mam poczucie, że nie sposób nie zakochać się w staromiejskich uliczkach i ciemnoszmaragdowym Neckarze - ale nie wiem, czy tak jest w istocie. Parę tysięcy dni upłynęło od momentu, gdy spakowałam swoje rzeczy i przestałam tu mieszkać - ale nie było ani jednego, w którym do tego miasta nie wróciłabym w myślach choć na jedną piękną chwilę.




***
TRASA SPACERU HISTORYCZNEGO:

RUNDKA PO STAROMIEJSKICH RESTAURACJACH:
(Źródło: Google Maps; kliknij na mapkę, by ją powiększyć)

11.13.2016

/SZTOKHOLM/ Być dancing queen choć przez jeden dzień...


Sztokholm to dla mnie miasto wysp i muzeów. W lecie lubię spacery po nabrzeżu i rejsy statkiem wycieczkowym, na jesieni wolę schronić się tam przed kapryśna skandynawską pogoda pod dachem. W muzeach właśnie. W czasie pierwszego pobytu w stolicy Szwecji zaliczyłam największy highlight – Vasamuseet (www.vasamuseet.se) na wyspie Djurgården. Dziwiłam się, co może być ciekawego we wraku statku wydobytym w latach sześćdziesiątych i już mocno zbutwiałym. Jednak miejsce to zachwyciło mnie podwójnie – i ze względu na rozmiary samego okrętu z XVII wieku, i ze względu na to, z czym zetknęłam się potem także w innych miejscach – na mistrzostwo Skandynawów w tworzeniu ciekawych, interaktywnych i pełnych atrakcji muzeów.


Druga wizyta w Sztokholmie – Muzeum Średniowieczne Medeltidsmuseet (www.medeltidsmuseet.stockholm.se). Choć ten okres historyczny nie interesuje mnie specjalnie i miejsce to wybrałam głównie ze względu na stosunkowo niską cenę biletu, to też wyszłam stamtąd oszołomiona. Nie ze względu na dyby czy stare mury, lecz znów z powodu mistrzostwa w planowaniu tego typu obiektów. Ciekawe filmy, instalacje multimedialne, repliki średniowiecznych gier, gdzie można było stać się figurą na planszy. Nie było tam nic nudnego, gablotowego i zmurszałego, za to dużo akcji i zabawy.

Trzecia wizyta. Muzeum hologramów (www.hologram.se), wybrane znów ze względu na bolesny przelicznik koron. Ciekawe, bo jedyne w swoim rodzaju. Obrazy 3D atakujące ze ścian pozostawiły we mnie niepowtarzalne wrażenie. Idąc tropem przeżyć artystycznych przepłynęłam na wyspę Skeppsholmen, by odwiedzić Moderna Museet (www.modernamuseet.se) – muzeum sztuki współczesnej. Nie słynie ono ze swych zbiorów – i chyba właśnie dlatego okazało się strzałem w dziesiątkę. Było… zupełnie puste. Ja i obrazy wielkich mistrzów – Matissa, Picassa, Braque’a. Nigdy dotąd nie obcowałam z kolorami i kształtami utrwalonymi na płótnie w takiej ciszy, spokoju, bez ludzi wchodzących w kadr, bez rozpraszających dźwięków. W jednej z sal na ścianie surrealistyczny sen Dalego. Nie wiem, który to był obraz – chyba jakiś mniej znany. Ale jego skala i niezwykła technika malarska spowodowały, że wydawało się, jakby barwne plamy wychodziły do widza i łapały go za gardło. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam skalę geniusza Dalego – obserwując kilkanaście minut doskonałość techniczną, z jaką ruszał pędzlem tworząc obraz 3D na płaskim tle.

Jest listopad, w Sztokholmie pada, dziś idę do muzeum, które otwarto zaledwie sześć miesięcy temu. Tam też przeniosę się w inną epokę – choć mniej odległą: do lat siedemdziesiątych XX wieku. Muzeum ABBY (www.abbathemuseum.com), interaktywny świat muzyki i kolorów, prawdziwy wehikuł czasu. Przed budynkiem plansze, dzięki którym można poczuć się przez chwilę jak Agnetha, Anni-Frid, Benny lub Björn. A w środku – nawet zostać piątym członkiem grupy. Ale na to trzeba poczekać. Bierzemy numerek do kasy, dobre pół godziny czekania – spędzamy je w kolorowym sklepie z wystawą plakatów, płytami, zwariowanymi gadżetami. Czas mija szybko, płacimy po 195 koron – kartą kredytową, bo muzeum ze względu na skomplikowane powody ocierające się o kwestie ekologiczne i światopoglądowe nie przyjmuje gotówki. Kartą zresztą musiałam zapłacić także za bilet kolejowy z Uppsali do Sztokholmu – bo też nie dało się inaczej.


Już z biletem musimy poczekać na naszą kolej – goście wpuszczani są w małych grupach. Pijemy gorzką szwedzką kawę na białym stoliku, nad nami lustrzane kule przenoszące nas w klimat epoki. W końcu, wreszcie nasza kolej! W toaletach przebieramy się za boską Agnethę i piękną Ann-Frid, by jeszcze lepiej poczuć klimat dzieciństwa, kiedy w szpilkach naszych mam tańczyłyśmy do „Dancing Queen” odgrywanego z winylowej płyty. Do tego przeboju tańczyłyśmy obie – i ja, i moja niemiecka przyjaciółka. I pewnie tysiące dziewczynek w innych krajach.


Najpierw film. Głośna muzyka, migające obrazy na zaokrąglonym ekranie. Ogromne śmiejące się twarze członków zespołu. Welcome – witamy w świecie ABBY. Idziemy dalej. Sale są w półmroku, dzięki czemu podświetlone eksponaty wydają się jeszcze bardziej plastyczne. Obrazki na ścianach – niczym albumy rodzinne – dokumentują dzieciństwo i młodość członków zespołu. W wykuszu fototapeta z ławeczką, na której można usiąść i sfotografować się między naturalnej wielkości Agnethą, Anni-Frid, Bennym i Björnem z czasów ich największych sukcesów. Przed „The Winner Takes It All”…


Przez drzwi w kształcie serca wraz z tłumem innych zwiedzających przechodzimy do sali, w której zza szyb można popatrzeć na studia nagraniowe i garderobę zespołu. Jest też biały pokoik w studze z widokiem na morze, w którym powstało kilka znanych hitów. Zaraz dalej pierwszy element interaktywny – elektroniczny minipuplit do miksowania utworów. Można wybrać piosenkę i ustawiać głośność leadu oraz poszczególnych instrumentów. Wynik na monitorze pokazuje, na ile blisko było się ideału stworzonego przez profesjonalistów. 


Potem jest jeszcze ciekawiej: kabiny z czarnymi kotarami. Za nimi mikrofon i informacja, że ABBA szuka piątego członka zespołu i  że właśnie ogłoszono casting. Na monitorze wybieram więc „Dancing Queen”, tekst wyświetla się w trybie karaoke, a ja śpiewam do mikrofonu. Szkoda, że nie mogę utrwalić efektu moich zmagań… A jednak mogę! Przy każdej z multimedialnych atrakcji goście muzeum skanują bilet – i dzięki temu na stronie http://www.abbathemuseum.com/se/din-sida  po wbiciu specjalnego kodu zyskują dostęp do swoich plików. Jest też opcja zgrania ich przez komputer – przez 30 dni od daty wizyty.


Komu nagranie studyjne nie wystarcza, ma szansę wystąpić live na scenie. Pracownik muzeum podaje mi mikrofon, pozwala wybrać utwór i instruuje, gdzie będzie widać tekst. Zza szyby widzę ciekawą publiczność, przed sobą ekran. Nagle po obu stronach pojawiają się wirtualni członkowie ABBY. Muzyka zaczyna grać, ja śpiewam, wirtualne figury też. Goście muzeum klaszczą za szybą. Tańcząc jako dziecko do dźwięków winylowej płyty nigdy nie przypuszczałabym, że spotka mnie kiedyś taka atrakcja.


Mijamy mały śmigłowiec przypominający o złotych czasach grupy, za nim kolejna komnata cudów. Teraz wyświetlam się na ekranie z członkami ABBY i śpiewam wraz z nimi. Atrakcja goni atrakcję – quiz z wiedzy o ABBY o różnych stopniach trudności, dyskoteka z kolorową posadzką. Druga godzina mija nie wiadomo kiedy. Dla ochłonięcia po tańcach idziemy do sal, w których wystawione są oryginalne kostiumy sceniczne. Ależ oni byli szczupli i wysocy…


Przechodzimy do sali kinowej. Today playing „ABBA – The Film”, cóżby innego. Fajnie, że po angielsku. Młody dziennikarz stara się dostać do członków zespołu i przeprowadzić z nimi wywiad – tyle o akcji. Ale prawdziwą atrakcją pokazu są klipy z koncertów i z backstage’u. Członkowie zespołu nawet w pokojach hotelowych rozmawiają ze sobą po angielsku – ciekawe, czy tak było naprawdę.


I znów dla odmiany trochę akcji – małe studio muzyczne, w którym próbuję wystukać „Waterloo” na perkusji, a potem wydobyć dźwięki z keyboardu. Melodie ABBY wcale nie są łatwe – choć tak łatwo wpadają w ucho. Wie to każdy, kto kiedykolwiek wybrał „Money, Money, Money” na karaoke.


Dalej prawdziwa Hall of Fame. Na ścianach wiszą niezliczone okładki płyt. Aż mienią się w oczach tyle ich jest. Niewiarygodne, że przez 11 lat istnienia zespół nagrał ich aż tyle. W małych kabinach oznaczonych dziesięcioleciami – lata 40te, 50te itd. – można posłuchać muzyki szwedzkiej z poszczególnych dekad. To takie uzupełnienie – i tylko tyle, bo nikt nie zdetronizował dotąd ABBY. I pewnie długo jej nie zdetronizuje… Ponoć muzycy w latach dziewięćdziesiątych odrzucili propozycję wspólnego występu, za którą oferowano im miliard dolarów. Ich nieśmiertelna legenda jest warta dużo więcej.


Wychodzimy na ciemne już ulice Sztokholmu. Dopiero połowa listopada, a już uruchomiono miejskie lodowisko pod gołym niebem. Pada deszcz, ludzie skrywają się w przytulnych knajpkach i pija piwo po 50 koron za butelkę. Mamma Mia, co za miasto, co za dzień, co za muzeum.



ZAPRASZAM TEŻ NA FILMOWY SPACER PO MUZEUM ABBY: