Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

12.30.2013

/BAWARIA/ Gwiazdka z dziką kaczką i grzanym winem



Spór o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą ma dla mnie tylko jedno rozstrzygnięcie - oczywiście na korzyść Gwiazdki. Bo i prezenty, i więcej dni wolnych, i niepowtarzalny nastrój, i "Last Christmas" w sklepach. Inny temat, to czy spędzać Święta w domu, czy na wyjeździe. Od kilku lat atrakcyjniejsza wydaje mi się ta druga opcja - bo choć bez zapachu barszczyku, a od trzech lat także bez śniegu, Święta w Bawarii nie mają sobie równych.

Przede wszystkim z powodu bożonarodzeniowych jarmarków - zwanych tu Weihnachtsmarktami, Christkindlmarktami, a czasem - ze względu na daleko posuniętą poprawność polityczną - nawet Wintermarktami. W tym roku zachwycił mnie mały jarmark w Bad Kötzting, miasteczku w powiecie nomen omen Cham, niecałe 20 kilometrów od granicy z Czechami. "Mały" to pojęcie względne - Weihnachtsmarkt w niemieckim uzdrowisku był bowiem dwa razy większy (i z o dobre kilkaset lat dłuższą tradycją) od tego na Ursynowie i przy dworcu centralnym w Warszawie razem wziętych. I choć na jarmarku w parku Jana Pawła II były renifery, a tu tylko pies zaopatrzony w napis "wszystko mi wolno", to i tak w Bawarii było jakoś tak bardziej świątecznie.


Na Weihnachtsmarkt prowadziła droga zwana "drogą szopek" - w bramach, witrynach sklepów i parkach do przechodniów uśmiechała się Maria, Józef, Trzej Królowie i zwierzaki - w różnych rozmiarach, kolorach, konwencjach. Część sklepów poszła w awangardowe dekoracje wykorzystujące mniej lub bardziej świąteczne motywy. Sztuka strojenia okien - zarówno w domach, jak i w lokalach - to zresztą w Niemczech osobny fascynujący temat zasługujący przynajmniej na obszernego fotobloga.


Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy w królestwie grzanego wina i gorących kiełbasek. Zespół z małej sceny przygrywa na żywo świąteczne country, fani donoszą artystom kubki z Glühweinem - dostępnym tu za 2,20 euro lub o 50 centów drożej w wersji z łykiem rumu. Ludzie stoją przy stolikach, rozmawiają, dzieci kręcą się na karuzeli.


Przechadzam się wśród budek z rozmaitym asortymentem. Są stoiska typowe - z bombkami, świątecznymi ozdobami drewnianymi, skarpetkami, ceramicznymi domkami na świeczki. Ale jedno jest zupełnie inne - takie, jakiego dotąd nigdy nie widziałam: to budka typu Flohmarkt, czyli pchli targ. Stara biżuteria, chińskie puzdereczka, płyty winylowe. I miła pani, która chętnie opowiada historie związane z cackami, które sprzedaje po kilka euro.


Przenosimy się do Passau - ze zwiedzaniem jarmarków bożonarodzeniowych trzeba się śpieszyć, bo większość z nich zamknie swe podwoje 23 grudnia. W dolnobawarskiej metropolii Christkindlmarkt odbywa się w prominentnym miejscu - na placu przed katedrą pod wezwaniem patrona miasta, Św. Stefana. Jak co roku zorganizowany został on z dbałością o szczegóły - w centrum wydarzeń znajduje się mały ryneczek z wiatami i stolikami, przy których można wypić grzane wino (tu za 3 euro w wersji klasycznej i za 3,50 z rumem). 


Małe drewniane budki stoją w różnych rzędach wzdłuż alejek. Kolorowe czapki, deski do krojenia z wypaloną świnką - symbolem szczęścia, świąteczne łakocie. I znów natrafiam na asortyment nietypowy - stoisko z oprawionymi skórami zwierząt. Za 25 euro można na nim kupić narzutę na fotel ze skóry kozy. Obok wybór strojów ludowych z pasującą bielizną. Dalej kolejne zaskakujące odkrycie: zawsze myślałam, że zapiekanka to rdzennie polski wynalazek, a tu niespodzianka - w Bawarii też można nabyć bułę z serem.


Finał tegorocznej rundki po świątecznych jarmarkach - lotnisko w Monachium i hałaśliwy oraz zatłoczony do niemożliwości Wintermarkt na placu między terminalem I a II. Nad nim elementy nowoczesnej konstrukcji i ogromne zdjęcie pracowników MUC w strojach ludowych, a w centrum - lodowisko plus tor do gry w bobsleye. Duch świąt jakoś mniej jest tu obecny, bardziej daje się za to odczuć wielkomiejski pośpiech. W czarnym namiocie z napisem "Frohe Botschaft" kupuję najdroższe w tym roku grzane wino - za 4 euro. Piję je w ścisku, międzynarodowym tłumie, hałasie i aromacie dań azjatyckich z pobliskiej budki. Jednak na lotnisko trudno jest przywołać świąteczny nastrój, kolorowe światełka i plastikowe Mikołaje niewiele tu pomogą...


Ale nie samymi jarmarkami człowiek w okresie przedświątecznym żyje. Piękna pogoda i górzyste otoczenie miejscowości Bernried, w której znajduje się nasz hotel, zachęcają do wycieczek. Prócz gór, drzew i pasących się owiec oraz malowniczych widoków - które udaje mi się utrwalić o wschodzie słońca, bo ze względu na inną geograficzną strefę czasową, wystarczy wstać o 8 rano, by złapać piękne światło magic hour - każdego dnia odkrywamy inne ciekawostki. 


A więc na przykład cmentarz. Już sam w sobie inny niż te typowe dla Polski: równe, podobne do siebie groby z misternie skomponowaną zielenią. Skromne tablice, czasem o nietypowym wzornictwie. I ciekawostka - automat, w którym można kupić wkłady do zniczy. Dalej inne miejsce pamięci - typowe wyłącznie dla tego regionu Bawarii: tablice z krótkimi epitafiami upamiętniającymi zmarłych. Nie są to groby - szczątki zmarłych chowane są na cmentarzu, a tutaj jedynie składa się hołd życiu mieszkańców miasteczka. 


Z krótkich rymowanych czterowierszy wyłaniają się życiorysy ludzi, którzy ciężko pracowali. W wolnym tłumaczeniu: 

"Niejeden dom dzięki tobie powstał
dla naszej wioski.
Odpoczynek więc znajdź w niebiosach
od doczesnej troski."

"W życiu swym doczesnym
znałeś tylko pracę i trud.
Dałeś tak wiele innym,
nich wynagrodzi ci Bóg."

Spacer w drugim kierunku - szlakiem 2 z Bernried. Schodzimy w dół z miasteczka. Mijamy pojemniki na śmieci z wyznaczonymi "godzinami użytkowania" i automat z papierosami zaopatrzony w zmyślny system czytników dowodów i kart kredytowych zapobiegający nabywaniu tytoniu przez nieletnich.Wchodzimy na chwile do kościółka, w którym nowoczesność miesza się z tradycją: zamiast tradycyjnych świeczek wotywnych przygotowano tu elektryczne lampki, które wstawia się w specjalne wtyki, a w książkach z pieśniami religijnymi zamieszczono copyrighty pod wszystkimi tekstami.


Jeszcze kilka kroków wąską ścieżką i natrafiamy na... małe muzeum pod gołym niebem. Jest to nieogrodzony skansen gromadzący tradycyjne maszyny rolnicze i narzędzia rzemieślnicze - bez kasy i godzin zwiedzania, stworzony i utrzymywany tak po prostu dla przyjemności wędrowców i mieszkańców miasteczka. Szlifierki, dłuta kamieniarskie, silniki - prawdziwa historia techniki, jeszcze z kroplami ludzkiego potu na uchwytach i lekką rdzą na elementach metalowych. Zapis pracy ludzkiej i zmagań z naturą. Eksponatów jest całkiem sporo. Moją uwagę przykuwa duże wahadło z podwoziem służące do usuwania ciężkich głazów z pól.


Po spacerze jedziemy do Deggendorf. Po drodze, przy tankowaniu, natrafiamy na kolejny dowód ludzkiej inwencji. Właściciel stacji benzynowej w Innenstetten zainstalował nad dystrybutorami automat na sznurek. Na jednej z płaszczyzn obrotowego prostopadłościanu widnieje informacja, że można płacić w kasie lub kartą, na innej - że tylko kartą w terminalu. W zależności od tego, czy małe biuro przy stacji jest w danym dniu otwarte, pracownik ustawia moduł informacyjny w odpowiednim położeniu za pomocą jednego ruchu sznurkiem. 


W Deggendorfie po jarmarku świątecznym zostały już tylko puste budki. Jest Wigilia, sklepy otwarte były jedynie do południa. Parkujemy więc za darmo - miasto zasponsorowało w niehandlowe dni darmowy wjazd na podziemny parking umieszczony pod rynkiem. 


Snujemy się po pustych niemal ulicach. Tu choinka, tam opakowany świątecznie salon optyczny, ówdzie piłkarskie graffiti z Bobem Marleyem. I mała niespodzianka - pomnik świni. Sympatyczne zwierzątko, będące w Niemczech - jak wspominałam - symbolem szczęścia, zostało ufundowane w roku 2001 przez prywatnego inwestora ku radości mieszkańców i jako upamiętnienie dziejów uliczki, która niegdyś nazwana była właśnie na cześć hodowlanego przyjaciela człowieka. Dziś ulica nazywa się zupełnie inaczej, ale uśmiechnięty prosiak przypomina o jej historii.


Pora na nasz ulubiony popołudniowy bawarski rytuał - kąpiele termalne. Masaże wodne, sauna, rzeka, morskie fale - tutejsze pływalnie to opcja na wiele godzin wszelakich rozkoszy. Najpierw testujemy Johannesbad w Bad Füssing. 12,50 euro w opcji z kąpielami siarkowymi, bez limitu czasu. Ogromny basen pod gołym niebem, rzeka z zachodem słońca w tle, ciepłe i gorące wody o dobroczynnym działaniu. Druga opcja na naszym świątecznym wyjeździe to termy w Bad Griesbach. 14 euro za cztery godziny na pływalni i w saunie. W jednym z basenów umieszczono dysze do masażu. Każda z nich jest na innej wysokości. Co kilka minut ciśnienie wody słabnie i wtedy - zgodnie z wywieszoną instrukcją - rządek ludzi przesuwa się o jedno miejsce w lewo. Jest 17.00, właśnie zaczyna się aqua aerobic. A w saunie obsługa dolewa olejki zapachowe - w jednej cytrusowy, w drugiej leśny, w trzeciej mentolowy. Dla ochłody po poceniu się w 60, 75 lub 90 stopniach można wyjść na golasa na specjalny taras i poleżeć na bujanym leżaku. Albo zażyć przyjemności bąbelkowej kąpieli w jacuzzi - też pod gołym niebem.


Nadchodzi wieczór. Wigilia. Gwizdy już lśnią na czystym niebie. Sala o myśliwskim wystroju czeka już na gości. W zeszłym roku jako główny posiłek na wieczerzy podano nam kurczaka, w tym roku - dziką kaczkę. Dań w sumie było sześć - a więc zaliczyliśmy połowę polskiej tradycji. Jako jedyni mieliśmy też opłatek. Za to obdarowywanie się i tu nie wychodzi z mody - po jedzeniu, które spożywamy w nastrojowym półmroku przy dźwiękach bawarskiego grajka, "one man orchestra" z ochrypłym głosem i keyboardem - Niemcy wyciągają podarki. Obok nas przy stoliku rozgrywa się zabawna scena - chłopak daje dziewczynie pierścionek zaręczynowy, a ona jemu - najwyraźniej nie spodziewając się takiego gestu z jego strony - kraciaste kapcie. 


Po wieczerzy ludzie jadą na pasterki do okolicznych kościołów. Nie we wszystkich zaczynają się one o północy, w niektórych o 22.00 czy 23.00. Na koniec tradycyjnych mszy ludzie zgodnie z lokalnym zwyczajem śpiewają w oświetlonym świecami kościele najpiękniejszą chyba kolędę - "Cichą noc". "Stille Nacht, helige Nacht..."





***
Zapraszam też na film o jarmarkach świątecznych:

i o innych bawarskich atrakcjach:

***
Trasa:
Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę

12.16.2013

/ŚWIAT/ Podróże kanapowe


Zima, czas długich wieczorów i mniejszej intensywności podróżowania. Spowodowanej nie tylko pogodą, ale i tym, że rok się kończy i kiesa z cennymi dniami urlopu świeci już pustkami. W oczekiwaniu na nowy rok i nową pulę dni wolności, warto zaplanować nowe wojaże i zanurzyć się w magiczny świat podróżowania placem po mapie. Albo po kartach ulubionych lektur… Oto kilka cytatów z książek, które lubię szczególnie i które zawsze inspirują mnie do kolejnych wyjazdów. Nie są to w większości książki typowo podróżnicze, lecz raczej traktaty o podróżowaniu jako takim, rozważania o – jak celnie ujęła to Olga Tokarczuk – „kakofonii i dysonansie naszego doświadczania świata” oraz zapiski skłaniające do myślenia o chorobie zwanej głodem świata.


„Bieguni” Olgi Tokarczuk książka o filozofii podróżowania


Książka ta – wyróżniona nagrodą Nike w 2008 roku – jest opasła, wielowątkowa, o zmiennym rytmie narracji. Są w niej historie ludzkie, wyprawy do odległych krajów i wieków, refleksje filozoficzne. Myśląc o „Biegunach” mam w głowie hasło „silva rerum” – bo lektura ta jest niczym ogród rzeczy różnej wagi i znaczenia. Akcja dzieje się w niej nieco poza przestrzenią i czasem, a jednak mocno osadzona została w doświadczeniu ludzkim – w doświadczeniu wszystkich, którzy podróżują.

Mój ulubiony fragment dotyczy lotnisk, które – jak pisze autorka – kiedyś umieszczano na peryferiach miast, a dziś wyemancypowały się na tyle, że mają już własną tożsamość. „[Lotniska] to już specjalna kategoria miast-państw, których lokacja jest stała, lecz ich obywatele - zmienni. Republiki lotniskowe, członkinie Unii Lotnisk Światowych, jeszcze bez przedstawicielstwa w ONZ, ale już niedługo będą je miały. To przykład ustroju, gdzie mniej ważna jest polityka wewnętrzna, liczą się zaś związki z innymi lotniskami członkami Unii - tylko one bowiem dają jej rację bytu. Przykład ustroju ekstrawertycznego; konstytucja wypisana na każdym bilecie, a karta pokładowa to jedyny dowód osobisty obywateli. Liczba mieszkańców jest tu zawsze zmienna i fluktuuje. Co ciekawe, populacja zwiększa się w czasie mgieł i burz. Obywatele, żeby czuć się wszędzie dobrze, nie mogą zbytnio rzucać się w oczy. Czasem, gdy jedzie się ruchomym chodnikiem i mija braci i siostry w podróży, można odnieść wrażenie, że jesteśmy preparatami w formalinie, które przyglądają się sobie zza szkieł słojów. Ludzie wycięci z obrazków, ze zdjęć w przewodnikach. Naszym adresem jest miejsce w samolocie: 7D, powiedzmy, albo 16A.”

I jeszcze jeden fragment, by zachęcić do niezwykłej podróży, jaką jest lektura „Biegunów”. Fragment historii, którą opowiada właściciel mądrego acz przekornego osiołka zwanego Apulejuszem. „Najgorsi są Amerykanie, bo większość z nich ma nadwagę. Są często zbyt ciężcy nawet dla Apulejusza. Ważą dwa razy tyle, co inni ludzie. Osioł jest mądrym stworzeniem, od razu potrafi ocenić wagę i najprawdopodobniej denerwuje się, widząc ich wychodzących z autokaru, zgrzanych, z wielkimi plamami potu na koszulkach, w spodniach sięgających kolan. Mam wrażenie, że rozróżnia ich wręcz po zapachu i potem są kłopoty, nawet jeżeli ich rozmiary okazują się przyzwoite. Zaczyna się wierzganie, wrzaski, jawne uchylanie się od pracy.” Ta historia stanie mi przed oczami za każdym razem, gdy udam się na przejażdżkę na grzbiecie pustynnego wielbłąda. Zresztą jeden skorzystał już kiedyś z mojej nieuwagi i chwili wolności: gdy tylko na chwilę z niego zsiadłam, wytarzał się w piasku wraz z torbą, która – gdy znalazła się między jego sierścią a piachem okazała się słabą ochroną dla aparatu i obiektywu…


„Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego zapis spotkania z nieznanym światem


W tej książce, wydanej w roku 2004, ale traktującej o czasach o pół wieku wcześniejszych: o pierwszych wyprawach zagranicznych autora w charakterze korespondenta zagranicznego, też mieszają się różne światy: świat podróży reporterskich do Azji i Afryki i starożytny świat kronikarza Herodota. Historie współczesne i przeżycia autora znajdują swe odbicie w dziejach dawnych, w przypowieściach antycznych. Ale dla mnie najciekawsze jest w tej książce spotkanie młodego człowieka ze światem, który wydaje mu się dziwny i egzotyczny i niemal nieobjęty myślami. Nieobjęty, bo… nienazwany.

Każdy świat ma własną tajemnicę i (...) dostęp do niej jest tylko na drodze poznania języka. Bez tego świat ów pozostanie dla nas nieprzenikniony i niepojęty, choćbyśmy spędzili w jego wnętrzu cale lata. Co więcej – zauważyłem związek między nazwaniem a istnieniem, bo stwierdzałem po powrocie do hotelu, że widziałem na mieście tylko to, co umiałem nazwać, że na przykład pamiętałem napotkaną akację, lecz już nie drzewo, które stało obok niej, ale którego nazwy nie znałem. Słowem, rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy, pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną.”


„Twierdza” Antoina de Saint- Exupéry’egoBiblia człowieka poszukującego


„Twierdza”, we francuskim oryginale „Citadelle”, w angielskim przekładzie „Mądrość piasków” to książka nietypowa – trochę traktat filozoficzny, trochę summa doświadczeń (sam autor uważał ją za swe dzieło życia), trochę biblia człowieka, który w oddaleniu od domu pisze o miłości, tęsknocie, Bogu, wartościach. Nie jest to typowa lektura podróżnicza, raczej zapis wędrówki w głąb samego siebie, własnych uczuć, refleksji. Jest w niej ogromna podniosłość, brak za to typowej narracji – można więc otworzyć ją w dowolnym miejscu i przeczytać jeden z oznaczonych numerami fragmentów. Czasem jest to przypowieść, czasem myśl jakaś. Czasem zwrot bezpośrednio do czytelnika – autor „Małego księcia” zawarł w swym niedokończonym dziele (Exupéry zmarł tragicznie w roku 1944) dużo pytań, które skłaniają do refleksji i zadumy.

Antoine de Saint-Exupéry – lotnik, pisarz, filozof, człowiek o niezwykłym, tragicznie zakończonym życiu, człowiek odważny i zuchwały, który w 1935 roku podjął próbę rekordowego przelotu na trasie Paryż – Sajgon, ale rozbił samolot na Pustyni Libijskiej, a trzy lata później porwał się na przelot na trasie Nowy Jork – Ziemia Ognista, lecz uległ wypadkowi w Gwatemali, odnosząc przy tym poważne obrażenia, zaprasza nas w podróż w meandry duszy i umysłu. Nie wolną od sprzeczności, ale fascynującą – i na poziomie języka, i treści dzieła.

Widziałeś, jak ludzie jeżdżą tu i tam. A czy zastanawiałeś się, w jakim celu? Czasem istotnie chcą zobaczyć cudownie piękną zatokę albo górę o zaśnieżonym szczycie, albo jakiś wulkan coraz grubiej pokryty warstwą swoich wydzielin; ale przede wszystkim chcą oglądać owe zatopione nawy, które wiedziały, gdzie wiozą człowieka. Zwiedzają je zatem i obchodzą dokoła, marząc nieświadomie, że weszli na pokład i ruszają w podróż. Albowiem oni nie jadą donikąd. A te świątynie nie wypełniają się już ludźmi, których uwożą i przemieniają w jakiś szlachetniejszy gatunek człowieka, gdy stają się niby kokon, z którego wyleci motyl. 

Emigranci nie mają zaś tych kamiennych statków, na które mogliby wsiąść i niemożliwa jest dla nich przemiana, która w ciągu przeprawy dusze biedne i słabe przekształca w bogate i szlachetne. I dlatego wszyscy ci zwiedzający obchodzą wokół taką pogrzebaną świątynię, szukają czegoś, oglądają i chodzą po wielkich nagrobnych płytach, tak wytartych krokami, że już lśniących; zagubieni w lesie granitowych filarów, słuchają, jak w dostojnej ciszy odzywają się echem ich samotne głosy, i sądzą prostodusznie - podobnie jak historycy - że uczą się tutaj; a przecież przyśpieszone bicie ich serc mogłoby im powiedzieć, że krążąc wśród filarów z sali do sali i z jednej nawy do drugiej szukają jednego: kapitana (…).”


„Nieznośna lekkość bytu” Milana Kundery rzecz o ludziach, miejscach, kolorach i zapachach


Kundera w zasadzie nie pisze o podróżach. Raczej o fizycznej i duchowej emigracji, która u niego zaowocowała z jednej strony niechęcią do kraju ojczystego – zmienił obywatelstwo na francuskie i nie zgadza się na tłumaczenie swych nowszych dzieł na czeski – z drugiej zaś koniecznością obsesyjnego wracania doń myślami. Ale choć nie pisze o podróżach jako takich, nie o tym jest też traktuje wydana w roku 1984 "Nieznośna lekkość bytu", której akcja toczy się po praskiej wiośnie, to jak nikt inny umie uchwycić magię miejsc – ich kolor, fakturę, zapach. Popatrzmy oczami Teresy, bohaterki najbardziej znanej książki Kundery, na praską Wisłę: „Wełtawa przepłynęła już prawie przez miasto, miała za sobą sławę Hradczan i kościołów, była jak aktorka po przedstawieniu, zmęczona i zamyślona. Płynęła między brudnymi brzegami obramowanymi płotami i murami, za którymi stały fabryki i opuszczone boiska. Długo już patrzyła w wodę, która wydawała jej się coraz smutniejsza i ciemniejsza, kiedy nagle zobaczyła pośrodku rzeki jakiś przedmiot, czerwony przedmiot. Tak, była to ławka. Drewniana ławka ogrodowa na metalowych nogach, ławka, jakich pełno w praskich parkach. Płynęła powoli środkiem Wełtawy. Za nią następna ławka. I następna, i następna i dopiero teraz widzi, że z miasta odpływają wodą ławki z praskich parków, jest ich dużo, coraz więcej, płyną po wodzie jak jesienne liście, które woda niesie z lasów, czerwone, żółte, niebieskie.

Tak autor pisze o kolorycie Pragi, do której tak chętnie wraca na kartach książek. A tak oczami innego bohatera, Franza, patrzy na Amsterdam: „Z jednej strony stoją domy, a za wielkimi pastelowymi oknami podobnymi do wystaw sklepowych znajdują się małe pokoiki kurew, które rozebrane do bielizny siedzą tuż przy szybie w fotelikach wyścielanych poduszkami. Wyglądają jak wielkie, znudzone kotki. Drugą stronę ulicy tworzy wielki gotycki kościół z czternastego wieku. Pomiędzy światem kurew i światem bożym unosi się niczym rzeka między dwoma królestwami intensywny smród moczu. W środku ze starego gotyckiego stylu pozostały tylko gołe, białe ściany, filary, sklepienia i okna. Na ścianach nie wisi ani jeden obraz, nigdzie nie stoi żadna rzeźba. Kościół jest goły jak sala gimnastyczna. Tylko pośrodku ustawione w czworobok krzesła otaczają miniaturowe podium z pulpitem dla kaznodziei. Za krzesłami stoją drewniane kabiny, loże bogatych rodzin mieszczan. Te krzesła i loże są zupełnie niewspółmierne do kształtu ścian i rozmieszczenia filarów, jak gdyby chciały okazać gotyckiej architekturze swą obojętność i pogardę. Wiara kalwińska już przed stuleciami przemieniła kościół w rodzaj hangaru, którego jedyną funkcją jest ochrona wiernych przed deszczem i śniegiem.” Przechadzając się czerwoną dzielnicą Amsterdamu myślałam o Franzu i czułam się, jakby szedł kilka kroków za mną i mruczał pod nosem o smrodzie moczu, który do dziś jest jedną z intensywniejszych dominant tego miejsca.


„Gdyby cała Afryka” Ryszarda Kapuścińskiego historia Afryki spisana na żywo


Ten zbiór reportaży i zapisków z posiedzeń parlamentów różnych afrykańskich państw z lat 1955-66 to książka chyba najmniej „podróżnicza” w dorobku Kapuścińskiego. Ale jednocześnie wyjątkowo wnikliwie pokazująca przełomowy okres w dziejach Czarnego Lądu: narodziny nowych państw, pojawianie się przywódców, losy zwykłych ludzi. Czasem są to przejmujące historie, czasem wywody historyczne z tłem faktograficznym, czasem opisane żywym językiem dyskusje polityków. Po trosze trącące myszką, ale jakże aktualne w swej demagogii, pasji, doborze argumentów.

Bardzo lubię zapis obrad parlamentu Tanganiki o ustawie o alimentach. „Poseł P. Mbogo (Mpanda) wyraził opinię, że ustawa o alimentach spowoduje powszechny wzrost prostytucji w kraju. ‘Dziewczęta będą chciały mieć jak najwięcej nieślubnych dzieci, by tą drogą zarabiać pieniądze na kosmetyki. Dziewczęta te będą jak słabo rozwinięte kraje - trzeba będzie w nie inwestować’. Zdaniem posła B. Akindu (Kigoma) ustawa o alimentach stwarza szczególne niebezpieczeństwo dla ludzi bogatych, takich jak na przykład posłowie parlamentu, ponieważ ciężarne dziewczęta mogą kłamliwie rozgłaszać, że ojcami tych nieślubnych dzieci są ministrowie rządu lub posłowie parlamentu. ‘Te wiarołomne istoty - powiedział poseł - będą siały taką neokolonialną propagandę w nadziei, że wyciągną pieniądze od bogatych mężczyzn’." Trochę to zabawne, a trochę straszne…


"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" Kazimierza Nowaka gawędy bez cenzury


W latach trzydziestych dwudziestego wieku niezwykły podróżnik przebył kontynent afrykański z północy na południe i z powrotem. Trasę tę - mierzącą niemal 40 000 kilometrów - przebył w pięć lat, głównie pieszo i na rowerze, czasem czółnem czy na wielbłądzie. Swą wyprawę spisał językiem tak soczystym i barwnym, a przede wszystkim tak dalece pozbawionym współczesnej "political correctness", że czasem aż trudno w to uwierzyć.

Nowak pisze o trudach podróży, o tle politycznym zdarzeń, o ludziach, o państwach, o oficjelach, o szamanach, o handlu ludźmi. A także o swych zmaganiach ze zmęczeniem i malarią. To książka, która i bawi, i wzrusza do łez. Bawi często warstwą słowną, gdy autor z właściwą sobie prostolinijnością mówi o tym, że "jeść dużo, obojętnie co - to rozkosz Murzyna, a potem położyć się w cieniu strzechy i trwać bezmyślnie godzinami". Albo o Pigmejach, którzy "żyją jak wszystkie karły w lesie dziewiczym". 

Tło historyczne książki jest iście fascynujące. Nowak dojeżdża na przykład do Johannesburga, w którym mieszkają zarówno Niemcy pozdrawiający się na ulicach hasłem "Heil Hitler", jak i Żydzi. Pisze o "Murzynach, którzy zarabiali na kaszę krążąc po ulicach z kartkami przypiętymi do pleców i wznosząc niezrozumiałe dla nich samych okrzyki 'Anti Nazi, Anti Nazi!'."

Ale mój ulubiony fragment tej książki rozgrywa się w jednym ze sklepików w Związku Południowej Afryki, do którego po wypłacie mieszkańcy kraju udają się wraz z żonami i dziećmi. "Trzeba mieć anielską cierpliwość, aby być sprzedawcą w takim sklepie, ale w zamian za trudy poniesione w takim targowym dniu wypłaty można przez cały tydzień spokojnie odpoczywać i nie troszczyć się o klientów. Sprzedawca musi mieć jednak duże doświadczenie, bo tutejsi Murzyni płacą zwykle połowę żądanej ceny, czasem nawet mniej. Przyglądałem się scenie kupowania trzewików. Klient obejrzał dziesięć par, każdą przymierzył, obejrzał nogę w lustrze, w końcu wybrał jedną parę trzewików i zapytał o cenę. 'Dwadzieścia pięć szylingów' - odrzekł kupiec. Murzyn dał dziesięć szylingów, kupiec opuścił na dwadzieścia i targ trwał prawie godzinę, aż w końcu Murzyn zabrał się do wyjścia, by szczęścia popróbować w innym sklepie. To oczywiście oznaczało stratę klienta, kupiec więc szybko przyjął dziesięć szylingów i zapakował towar w ładny karton, owinął we wzorzysty papier, przewiązał jaskrawą wstążką i wręczył Murzynowi, który natychmiast wyszedł ze sklepu. Nie upłynęło nawet pół godziny, a czarny wbiegł do sklepu zdyszany i uderzając się ręką po prawej nodze wyjąkał: 'Panie, na te nogę nie ma trzewika, nie ma trzewika, panie!'. Kupiec na to stwierdził z całym spokojem, że rzeczywiście trzewika tego nie ma, bo przecież klient zapłacił tylko za jeden, a nie za dwa, i żąda dopłaty pięciu szylingów, na co Murzyn zgadza się oczywiście, bo przecież lewy trzewik ma już na nodze." Ot, co kraj, to inne obyczaje handlowe...