Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

11.20.2011

/MONACHIUM/ Noc na lotnisku


To właśnie na Flughafen München głosowałam w ankiecie Lufthansy "Moje ulubione lotnisko". Bo rzeczywiście z europejskich portów lotniczych to ten uważam za najprzyjaźniejszy dla pasażerów; i za jeden z najładniejszych. Zresztą to nie tylko moje zdanie: w roku 2011 Munich Airport uhonorowany został prestiżową nagrodą World Airport Award Skytrax dla najlepszego lotniska w Europie.
 

Lotnisko im. Franza Josefa Straussa (polityka, nie muzyka) to prawdziwe arcydzieło architektury. Zadbano w nim o kontrast linii i form, grę świateł, układ przestrzeni. Nic dziwnego, że można je też zwiedzić jak muzeum czy kościół - "Airport Tour" z przewodnikiem trwa około 50 minut i kosztuje 8,50 euro.


Odkąd pamiętam na Flughafen München nie trzeba wydawać ani grosza na dobrą kawę i herbatę - przy gate'ach ustawione są czyste stoliki z napojami do wyboru: różnymi rodzajami herbat i ekspresem do kawy. Na innych stojakach na pasażerów czeka prasa - od "Frankfurter Allgemeine Zeitung" po "Financial Timesa". 


Dzień na lotnisku to prawdziwa przygoda: w parku dla zwiedzających można zeksplorować kabiny samolotów Ju52 i Lockheed Super Constellation, potem dla odprężenia fajnie jest zagrać w minigolfa na polu z 18 dołkami lub pooglądać starty i lądowania z płyty wschodniej na tarasie widokowym w terminalu 2 (trzeba wjechać schodami ruchomymi z hali przylotów do obszaru restauracyjnego i stamtąd przejść na taras korytarzem powietrznym; opłata za wejście 1 euro). Warto też spróbować piwa z browaru lotniskowego "Airbräu" - jedynego takiego w Europie (browar znajduje się w strefie MAC przy terminalu 2; polecam pszenicznego Kumulusa - 2,40 euro za 0,5 l) oraz zrobić sobie pamiątkową fotkę z symbolem Bawarii :-)

 

Jednak noc na lotnisku to zupełnie co innego - taras zamykany jest o 22.00, większość sklepów o 21.00 i całe lotnisko powoli idzie spać... Terminale tętniące życiem around the clock widziałam jedynie w Azji, w Europie nawet na Heathrow trudno kupić pizzę po 21.00.

Ląduję w Monachium o 22.00. Lot z Kairu był sporym przeżyciem - i to nie dlatego, że z nieba można dostrzec piramidy w Gizie. Nota bene stojąc kilka dni wcześniej pod piramidami z niepokojem patrzyłam na intensywny ruch lotniczy bezpośrednio nad nimi... Samoloty zagrażają piramidom, a piramidy samolotom: stewardessom nie udało się opanować tłumu, który rzucił się do okien mimo włączonej informacji "zapiąć pasy" na widok stożkowatych zarysów. Tym razem było jednak jeszcze ciekawej: nad okrywającym się już mrokiem Kairem rozpętała się burza z piorunami. Z okien Boeinga widać było błyskawice przelatujące między skłębionymi chmurami (co nawet udało mi się nagrać: http://www.youtube.com/watch?v=N3OUUmYUEcw), a przez huk silników przebijał się dźwięk grzmotów. 


A więc ląduję na zasypiającym już lotnisku. Lot do Warszawy mam dopiero o 8 rano. To jeszcze 10 godzin. Dobrze, że udało mi się wygooglać ciekawą opcję: kabiny do spania zwane napcabs. Skonstruowali je studenci z Uniwersytety Technicznego w Monachium. Na razie pilotażowo postawiono na lotnisku dwie sztuki koło gate'u H32 w terminalu 2. Na stronie http://www.napcabs.net widnieje jednak informacja, że niebawem pojawi się ich więcej.

Szukam kabin. Z zewnątrz wyglądają jak solaria, jednak przez szklany panel w drzwiach można zajrzeć do środka i przekonać się, czym są naprawdę: minipokoikami do spania z łóżkiem 80X200 cm, kuszącą czystością pościelą, flatscreenem, małym stolikiem i dużym lustrem optycznie powiększającym przestrzeń. 


Koło wejścia terminal płatniczy. Kabin nie można rezerwować, ale na szczęście dziś obie są wolne i czekają na nocnych (oraz dziennych - bo można je też wykorzystać na kilkugodzinna drzemkę w ciągu dnia) znużonych podróżą pasażerów. Wbijam moje dane, również adres mailowy, na który później zostanie mi wysłana "ankieta satysfakcji". Przeciągam kartę kredytową - to ona będzie moim kluczem do kabiny umożliwiającym ponowne jej otwarcie np. po wyjściu do toalety (w toaletach na MUC też nota bene są ankiety satysfakcji :-)). Bo toalety niestety w niej nie ma.

Dziwne uczucie: będę spać na środku gate'a, wśród przechadzających się tam ludzi i sprzątaczek. Podobno kabina jest "soundproof", więc nie powinni usłyszeć mojego chrapania - ani ja ich kasłania. Może hotel byłby wygodniejszy, może odrobinę tańszy (za każdą godzinę spędzoną w nocy w napcab zapłacę 10 euro), ale stąd będę rano miała zaledwie kilkaset kroków do gate'u, przy którym czekać będzie Embraer do Warszawy. Poza tym to ciekawe przeżycie taka noc w napcabie.

Wchodzę do kabiny, która po tygodniu w Kairze wydaje mi się jeszcze bardziej sterylna niż jest w istocie. Zasuwam roletę na szybie w drzwiach, by móc komfortowo przebrać się w pidżamkę. Bagażu na szczęście nie mam ze sobą - nadałam go z Kairu bezpośrednio do Warszawy, więc pewnie leży gdzieś teraz w jakimś zimnym lotniskowym magazynie. Przy stoliku w kabinie gniazdka elektryczne i podłączenie do sieci Internetowej (wraz z kablem RJ45). Nie mam ze sobą ani laptopa, więc tym razem nie skorzystam. Bardziej przydałaby mi się półka z książkami, bo sklepy na lotnisku już zamknięte, a ja nie mam lektury do poduszki.


Zaczynam bawić się touchscreenem (to też nagrałam: http://www.youtube.com/watch?v=4yhnBH8rdl4&feature=plcp). Mogę na nim sprawdzić godziny odlotów i gate'y, obejrzeć filmy reklamowe, ustawić budzik, wybrać Vivaldiego, Beethovena lub Czajkowskiego jako towarzysza drzemki, zmienić oświetlenie kabiny na "nastrojowe" lub "energetyzujące"... 

A więc odpływam przy pierwszym koncercie fortepianowym Czajkowskiego. Śpię dobrze, śni mi się rejs po Nilu. Budzi mnie budzik własny, bo nie zaufałam temu napcabowemu - pewnie niesłusznie. 


Wychodzę wyspana z kabiny, na panelu przy wyjściu odmeldowuję się i odczytuję, ile będzie mnie kosztowała ta przyjemność. Od 6 rano do 22 płaci się 15 euro za godzinę, w nocy - 10 (minimalna opłata 30 euro, naliczanie opłat z dokładnością do 1 minuty). Na ekranie pojawia się informacja, że napcab wymaga zmiany pościeli i na razie jest nieczynny.

Lecę do Warszawy, z lotniska jadę bezpośrednio do biura - dzięki napcabowi jakoś przeżyję ten dzień. W ankiecie, która przychodzi mailem po kilku dniach, oceniam pozytywnie ten alternatywny koncept na relaks na lotnisku - podrzucam też pomysł na kabiny deluxe z toaletą i kabiny double dla dwóch osób. Może kiedyś powstaną.




P.S. Zdjęcia zebrałam z wielu różnych pobytów na lotnisku w Monachium - dlatego część fotek jest zimowa, a część letnia.

11.16.2011

/EGIPT/ On- i offroad w Egipcie


Ciężki oddech Kairu
Kair powitał mnie zapachem świeżej krwi. Wysiadamy z samochodu prosto w czerwoną kałużę - ludzie szlauchami zmywają właśnie z chodników resztki po dzisiejszym rytualnym zabijaniu baranów. Nic dziwnego – akurat trwa Święto Ofiar zwane tutaj  Bayram – najważniejsze święto muzułmańskie upamiętniające ofiarę Abrahama. Za Wikipedią: Abraham (Ibrahim) według islamu miał złożyć w ofierze Bogu swego syna Izaaka, Bóg jednak, widząc oddanie Abrahama, pozwolił mu złożyć w ofierze barana zamiast dziecka. Na pamiątkę tego wydarzenia składa się ofiary ze zwierząt. Na ulicach Kairu w niedzielę z rana widać było stada baranów, po południu martwych baranów, potem wiszące w sklepach mięcho, a wieczorem już jedynie kałuże krwi na ulicach…

Kair powitał mnie też zgiełkiem o niespotykanej  dotąd formie i nasileniu. Rzężenie niesprawnych układów wydechowych, rozmowy przypominające kłótnie, dobiegający z oddali śpiew muezina, szum klimatyzatorów, arabska muzyka, taksówki – a są ich w Kairze tysiące – trąbiące na każdego zauważonego na chodniku turystę… I tak dzień w dzień i noc w noc.

Wieczorem idziemy do restauracji Abou el Sid. Menu wspaniałe – baranina, aromatyczne dania warzywne… Łamię wszystkie moje postanowienia spowodowane lękiem przed zemstą faraona i jem sałatkę z nieobranych warzyw oraz sos jogurtowy. Julia zdradza mi, że mniej ważne, jakie potrawy się tu jada, ważne czy ktoś, kto je przygotowywał, umył ręce - a na to wpływ mamy niewielki. A więc wszystko w rękach Allacha lub może faraona.  Lokalne piwo Stella (choć pod auspicjami dużego koncernu spożywczego, jednak warzone w Egipcie) pyszne, kosheri też.  To danie składające się głównie z ryżu, makaronu i soczewicy oraz sosu pomidorowego było kiedyś daniem biedoty, dziś można zaś dostać je również w droższych miejscach – takie jak to, w którym siedzimy. Arabska muzyka towarzyszy nam tu niemal wszędzie. No może poza kafejkami na Zemeleku i fast foodem Hardees na placu Tahrir, w którym zawsze leci Eminem. Ciekawy kontrast – kobiety w chustach na głowach jedzące hamburgery, cała ubrana na czarno ninja wsuwająca dyskretnie frytki pod czarny welon zakrywający jej twarz – i do tego „Look at how I dress fucking baggy sweats, go to work - a mess - always in a rush to get back to you”.



Nota bene: Egipcjanki są na drugim miejscu w ogólnoświatowym rankingu otyłości kobiet...


Gdy wracamy do domu, coś przebiega nam po nogach. Choć wychudłych kotów o przyszarzałym futerku jest w Kairze mnóstwo, to to chyba jednak był szczur. Z niepokojem pytam Julię, co to było, a ona ze spokojem odpowiada: „Umówmy się, że mały kot”.


W zgiełku i zapachu, którego opisać nie sposób, spędzam tylko jedną noc. Czas na offroad – wyprawę na pustynię czarną, białą, kryształową i westernową. Pobudka piąta rano (czyli dla mojego organizmu – czwarta rano) i w drogę.

Barwy pustyni
Jedziemy dobre 6 godzin dziewięcioosobowym busikiem z Kairu. Najpierw ze stacji metra Giza zabieramy jeszcze parę Belgów. Nasz kierowca zapewnia nas, że poczekamy „five minutes” – na szczęście wiemy, że w wolnym przekładzie oznacza to „pół godziny”, więc czekamy spokojnie. Nie marnuję czasu – udaje mi się sfotografować psa odpoczywającego na masce samochodu.



Nasz busik nie jest wyposażony w pasy, ma za to na suficie sporo naklejek gwarantujących szczęście i pomyślność. Przednia szyba ma tyle pęknięć, że powinna rozpaść się od drgań na egipskich drogach. Ale chyba naklejki rzeczywiście przynoszą nam szczęście, bo prujemy 140 km/h po pustej niemal szosie, hamując jedynie przed rozmieszczonymi co jakiś czas w najmniej spodziewanych momentach i do tego zupełnie nie oznakowanymi „leżącymi policjantami”. Dobrze, że nasz kierowca, choć nie zna angielskiego (poza „one minute” czyli 15 minut i wspomnianym już „five minutes”), to drogę zna doskonale i dokładnie wie, gdzie przyhamować. Co jakiś czas zatrzymuje nas patrol wojskowy, droga się dłuży, bo za oknami tylko piach, piach, piach i linie energetyczne.


Dojeżdżamy do  Eden Garden w Baharyii  – pseudooazy dla turystów prowadzonej przez Talata. Talat mimo tradycyjnej galabii zachowuje się po europejsku i całuje nas cztery razy w policzki. Odkąd o jego pustynnych wyprawach napisano w Lonely Planet nie narzeka na brak chętnych i stał się prawdziwym potentatem finansowym. Gawędzi z nami chwile, również bardzo po europejsku, kątem oka widzimy, jak Belgijka z pary, która przyjechała z nami do oazy busikiem, kąpie się w gorącym siarkowym źródle zupełnie nago. Trochę zaczynam rozumieć, czemu białe kobiety mają tutaj tak złą sławę.


Po posiłku w oazie ruszamy na trzydniową wyprawę na pustynię landcruiserem z naszymi przewodnikami – dwoma Arabami. Starszy ma 28 lat, skończył właśnie studia i tuż po naszej wyprawie musi zgłosić się do wojska, bo został właśnie powołany. Młodszy to jego szesnastoletni kuzyn – jak się okazało mistrz darbuki: wieczorami cierpliwie uczył nas wybijać rytmy na bębenku paląc przy tym mentolowe Marlboro i zaglądając do garnków, gdzie pichcił dla nas warzywny sos i ryż po arabsku (podobnie jak makaron po arabsku najpierw smaży się go na bardzo dużej ilości oleju, a potem dopiero zalewa wodą). Przyrządzał dla nas też pyszną herbatę ze świeżą miętą. Co ciekawe, Egipcjanie nie są oszczędni jeśli chodzi o cukier (do każdego czajniczka z herbatką nasz przewodnik wrzucał 10 łyżeczek cukru), bardzo za to uważają z solą (każdą potrawę w Egipcie – może prócz kulek serowych – musiałam dosalać).


Trzy dni widoków, których nie oddadzą żadne zdjęcia. Trzy dni jazdy samochodem przy dźwiękach arabskiej muzyki. Trzy dni na pustyniach, które są tak odmienne od tego, co dotąd widziałam. Pierwszą z nich, Black Desert,  pokrywa zastygła czarna lawa, a wydmy mają kształt wulkanicznych gór. Druga, Crystal Desert, to park narodowy z lśniącymi w słońcu skałami ze stalaktytami i stalagmitami. White Desert, 45 km na północ od Farafry, jest obszarem z niezwykłymi kształtami uformowanymi prze pustynny wiatr. Białe kredowe połacie wyglądają tak, jakby pustynię pokrył lód. I wreszcie klasyczna Western Desert przypominająca Grand Canion.


Wieczorem śpiewaliśmy przy ognisku przy dźwiękach darbouki, na grillu nad ogniskiem piekły się kurczaki, odgadywaliśmy nazwy gwiazd na firmamencie. Spaliśmy pod gołym niebem osłonięci tylko parawanem z barwnej tkaniny. Koc z wielbłądziej wełny nie ustrzegł mnie przed nocnym zimnem i wiatrem – zastanawiałam się, czy jak jeszcze bardziej osłonię twarz, to się uduszę, czy jednak mogę jeszcze trochę naciągnąć koc na nos. Pod głową uwierały mnie buty – jest to ulubiony gadżet fenków kradziony ponoć ze względu na przyjemny dla lisków zapach.  A głupio byłoby stracić jedyne buty. 


Nie zabrakło nam przygód różnych. A to awaria pompy paliwa, a to landcruiser zakopał się w piachu. Drugie auto wyciągało go na drelichowym pasku zaczepionym za pomocą klucza o zderzak. Jeden klucz się wygiął, drugi złamał, przy trzecim podejściu wreszcie się udało.


Jedziemy parę kilometrów, potem spacer, zdjęcia, zjeżdżanie na desce snowboardowej z wydmy, czasem przekąska albo jakieś magiczne źródło – jak miło przemyć ręce, czasem resztki zmumifikowanego ciała w jaskini. W czasie przerw nasi kierowcy raz wyjmują dywaniki, by się pomodlić, a raz skręty, by się odprężyć. Piach trzeszczy w obiektywie, muchy brzęczą koło twarzy, ciało zaróżowia się od słońca.  Całe dnie pełne bezkresnych przestrzeni, nieoczekiwanych barw i arabskiej muzyki. Niezapomniane dni.



Kairska kakofonia
Wracamy. Julia musi popoprawiać jeszcze kilka wypracowań szkolnych. Na jej biurku zauważam ściągawkę – kartkę ze zdjęciami jej uczennic.  Wszystkie z ciemnymi włoskami zebranymi w kucyki, ubrane w mundurki, co druga z aparatem na zębach. Przy niektórych zdjęciach dopiski pomagające odróżnić od siebie bliźniacze niemal twarzyczki. W razie czego zawsze można rzucić w tłum imię Farrida, Fara, Malak, Nada, Myrna lub Sara – uczennice o którymś z tych modnych imion są w każdej klasie. W szkole Julii jest odźwierny, specjalny pracownik do załatwiania spraw urzędowych, a nawet osobna pani do obsługi kserokopiarki – trudno powiedzieć, czy to urok, czy przekleństwo taniej siły roboczej.
Julia pracuje, więc sama wybieram się na zwiedzanie Kairu. Może dziś Muzeum Egipskie i słynny plac Tahrir? Ale żeby tam dotrzeć, muszę skorzystać z taksówki. To chyba jedna z najbardziej stresujących sytuacji. Kair jest ogromny, więc kierowcy zwykle nie znają adresu, który im się podaje. Z reguły się do tego nie chcą przyznać, tylko jadą po prostu w innym kierunku. Jeśli się przyznają, to i tak trudno się dogadać, gdzie to jest – zwłaszcza, ze taksówkarze z reguły nie umieją czytać mapy i pokazanie im celu na planie miasta absolutnie nic nie daje. Jeszcze gorszym problemem są pieniądze. Do czarnych taksówek nie ma co wsiadać, bo nie mają one taksometrów.  Białe co prawda taksometry mają, ale kierowcy włączają je bardzo niechętnie udając, że nie wiedzą, o co chodzi pasażerowi krzyczącemu „taxometer, please”. Jeśli nie uda nam się namówić kierowcy na włączenie taksometru, to trzeba po dojechaniu na miejsce wcisnąć mu do ręki kwotę odliczoną według uznania i szybko zmykać. Niektórzy wysiadają, gonią pasażera i dyskutują gestykulując i krzycząc. Jeśli z kolei uda nam się namówić kierowcę na włączenie taksometru, to trzeba uważać, czy nie kręci się on za szybko. No i oczywiście cały czas patrzeć, czy jedziemy w odpowiednim kierunku.



Zbiory w Muzeum Egipskim imponujące. Brakuje tylko Nefretete – ją widziałam w Ägyptisches Museum w Berlinie; jest kością niezgody pomiędzy Niemcami a Egiptem. Eksponaty w starych gablotach z lat 70-tych, opisy na pożółkłych karteczkach wykonane na klasycznej maszynie do pisania. Kilka różnych numeracji – ciężko czasem się zorientować, co jest czym – zwłaszcza korzystając z elektronicznego mikroportu ze słuchawkami. W samym muzeum nie widać zniszczeń spowodowanych rewolucją; widać je za to na zewnątrz – w tle muzeum stoi okopcony budynek jednego z ministerstw z wypalonymi oknami.
Przy wejściu do budynku muszę w specjalnym depozycie oddać aparat. Gruba Egipcjanka bierze go, kładzie na zakurzoną półkę i wydaje mi drewniany pseudonumerek z jakimiś napisami flamastrem. Przy odbiorze dobre pięć minut szuka aparatu – zresztą zupełnie gdzie indziej niż go położyła, w tym czasie przede mnie wciskają się tubylcy, którym śpieszy się, by odzyskać swój sprzęt. Oddycham z ulgą, gdy aparat ląduje w moich rękach.
Po dwóch godzinach zachwycania się drewnianymi sarkofagami chcę skorzystać z toalety. Na WC w muzeum napisy „No tips” w czterech językach – a pod nimi po cztery kobiety w chustach czekające na bakszysz.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków i jedną kontrolę dokumentów od muzeum znajduje się plac Tahrir – świadek styczniowej rewolucji oraz codziennych niemal rozruchów. Obserwuję, jak zbierają się na nim ludzie – wojsko szybko ich rozgania. Mimo chusty na głowie i spódnicy do ziemi rzucam się w oczy – co chwila jakiś mężczyzna próbuje mnie na coś namówić lub coś mi sprzedać. Aż wzdragam się na myśl, ile razy usłyszałam tam „Welcome to Egypt”…


Wieczorem niezapomniany rejs felukką po Nilu. Zachód słońca nad wieżowcami. Falukka kręci się w kółko obsługiwana przez mało wprawną dwuosobową załogę składającą się ze starego grubego Araba i młodego pomocnika. Mamy ze sobą własną whisky – piwa lepiej nie brać, bo trudno wtedy wysiedzieć kilka godzin bez przybijania na ląd. Nil wbrew moim obawom jest niemal bezwonny. Po tafli wody niesie się kakofonia – na każdej łódce i statku-restauracji odgrywany jest inny arabski utwór.


W dzień kolejny postanawiam zwiedzić dzielnicę koptyjską. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się ona najpiękniejszym miejscem w całym Kairze. I jedynym schronieniem od wszechobecnego tłumu i hałasu. By oszczędzić sobie taksówkowego stresu postanawiam skorzystać z metra. Jestem w nim jedyną białą osobą. Wsiadam do wagonu tylko dla kobiet – Arabki w chustach na głowach i ninje przyglądają mi się bacznie. Dzielnicy koptyjskiej pilnują żołnierze z nabitą bronią. Wchodzę za mury. Rozkoszuję się spokojem i piaskowej barwy bizantyjską architekturą. Szukam muzeum, każdy pytany pokazuje mi inny kierunek. Zwiedzam piękny i czysty cmentarz, potem kilkaset metrów dalej znajduję jego gorszego brata – z poniszczonymi nagrobkami, śmieciami i brudem.


Muzeum Koptyjskie to prawdziwy insider tip – imponujące zbiory, a brak tłumów, które utrudniały oglądanie eksponatów w Muzeum Egipskim. Tu także niestety – podobnie jak w kilku kościołach – „no foto”, więc znów oddaję aparat w zamian za drewniany numerek. W muzeum ewangelia z XIII wieku ze wstępem po arabsku, szaty liturgiczne z V wieku, malowidło z Adamem i Ewą z XI wieku, książki ze słynnej biblioteki Nag Hammadi… Tu nie ma starych gablot – wszystko aż lśni, a na kolejne piętra prowadzą schody wyposażone w specjalne instalacje dla niepełnosprawnych – jedyne, jakie widziałam w całym Kairze.
Z dzielnicy koptyjskiej idę w kierunku Nilu, by mostkiem dla pieszych przejść na wyspę Roda. Przechodzę przez slumsy, których zapachu nigdy nie zapomnę. Tłum kłębi się przy okienku, gdzie wydawany jest reglamentowany chleb po 50 piastrów (25 groszy) za sztukę. Dzieci oblepiają mnie brudnymi rękami. Koty słaniają się na nogach. Na kupie śmieci parkuje wrak samochodu. Niemowlak siedzi i ryczy, łażą po nim muchy. Z oddali dochodzi zapach dzielnicy zbieraczy śmieci.



Docieram do ulicy wzdłuż do Nilu. Jak zwykle opakowana tubylcami przechodzę przez ruchliwe pasy – trzeba było jednak iść do wiaduktu zamiast lawirować między pędzącymi autami. Najważniejsze przy przechodzeniu przez ulicę to pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać – bo wtedy już się tak będzie stało bardzo długo na środku ulicy, a jak się idzie, to samochody MUSZĄ zwolnić. Trudno opanować odruch, który każe się zatrzymać, gdy pędzi na ciebie auto – ale trzeba się przełamać, by tu przeżyć.
Na wyspie muzeum Oum Kalthoum – śpiewaczki egipskiej czczonej tu niczym Elvis. Jej stroje, słynna chustka, którą trzymała w ręku gestykulując patetycznie w czasie koncertów. I biblioteka multimedialna z nagraniami. Muzeum jest tak ważnym obiektem strategicznym, że siedzący przy wejściu mężczyźni w mundurach spisując dane z paszportu wchodzących osób, a potem jeszcze dla pewności zadają sakramentalne pytanie (tak często powtarzane przez ulicznych podrywaczy) „Where are you from?”. Nota bene na odpowiedź, że jest z Niemiec, Julia kilka razy otrzymała całkiem poważną odpowiedź „Aaa, Hitler, good”. Koło muzeum Oum Kalthoum słynny nilometr pozwalający ocenić stan wody w Nilu; po kupieniu biletu można wejść do okrągłego budyneczku i zejść schodami na sam dół. A potem posiedzieć na murze zwieńczającym Rodę i popatrzyć na leniwie płynący Nil oraz stateczek-restaurację o intrygującej nazwie „Nil Peking”.



Znów przejście slumsami, metro, plac Tahrir – dziś demonstruje tu większa grupka ludzi. Wszędzie bannery wyborcze. I taksówką do Zemelek – ekskluzywnej jak na kairskie warunki dzielnicy bogatych ludzi i ambasad. Są tu drogie sklepy „fair price”, eleganckie butiki z odzieżą (podobnie jak w całym mieście – osobne z ubraniami dla mężczyzn i dla kobiet), pseudoparyskie i pseudonowojorskie kawiarenki, w których brzmią wyświechtane chansons lub Ricky Martin oraz ambasady strzeżone przez uzbrojonych po zęby żołnierzy z bronią z bagnetami. Za to palacze mogą w Kairze poczuć się jak w wolnym kraju – żadnych ograniczeń i zakazów, nic nie stoi na przeszkodzie, by pozaciągać się aromatycznym dymem nad espresso w „american style” kafejce na rogu.

Wieczorem islamska starówka. Jeden olbrzymi, tętniący życiem, kolorowy, śmierdzący, oszałamiający bazar. I wystające z niego budynki meczetów i wieże minaretów. Szal przed sklepikiem kosztuje 10 funtów, w sklepiku już minimum 100. Sprzedawca sprytnie operuje płomieniem z zapalniczki przy ewidentnie plastikowym naszyjniku udowadniając, że nie jest on wcale zrobiony z plastiku. Papirusy na bananowych skórkach leżą w zakurzonych foliach. „Where are you from?”, „Czeszcz Polska”, „Wie geht es Dir?” rozlega się ze wszystkich stron.



Oczywiście cytadela to także obowiązkowy punkt programu - jak piszą w przewodnikach nawet będąc tylko jeden dzień w Kairze należy się tam udać. Duży meczet, wspaniały widok na miasto. I - piramidy w tle

Last but not least piramidy i sfinks. Najbardziej pożądana atrakcja turystyczna. Piramidy w Gizie kusiły mnie od pierwszego dnia pobytu – najpierw z okien samolotu, potem na tle bloków w czasie przejazdów przez Kair. Jedziemy samochodem. Sprzedawcy fałszywych biletów nie mają u nas szans – na szczęście przestudiowałam wszystkie ostrzeżenia w Lonely Planet. Julia wjeżdża samochodem na parking, ja przechodzę przez kontrolę, żołnierz mruga do mnie okiem i nazywa Shakirą. Jedna ręka w kieszeni, a druga na obudowie aparatu – by nikt ze sprzedawców nie włożył mi niczego do ręki. Ktoś kusi nas przejażdżką na koniu, ktoś inny rundką na wielbłądzie. Odmawiamy – „perhaps you change your mind, my camel’s name is Michael Jordan”, zachęca Arab. Cena niska – 20 funtów (czyli 10 złotych). Ale wiemy, że gdy damy się porwać na pustynię, właściciel Michael Jordana zażąda następne 100 funtów za powrót…
Piramidy. Czy zbudowali je tacy ludzie, jak ci, którzy teraz krzyczą do nas „Welcome to Alaska” (żartobliwa forma „Welcome to Egypt” stosowana w upalne dni – jak ten)? Jak przetrwały tyle czasu w tym kurzu, słońcu, smogu? Która jest najpiękniejsza? Moim ulubieńcem jest piramida Chefrena z pięknie zachowanym zwieńczeniem. Julii podoba się słynna – największa z trzech dużych piramid w Gizie – piramida Cheopsa. Idziemy w kierunku pustyni – w tle miasto, przed nami w jednej linii trzy małe piramidki i trzy duże piramidy. Chowamy się za najmniejszą; niemal udało nam się uciec od tłumu – zaczepia nas jedynie jakiś udający oficjela gość w mundurze marynarskim, ale wycofuje się szybko słysząc „I don’t think you are an official guide here”. Kontemplujemy dostojne cuda świata. Potem w dół do sfinksa. Zaskoczyły mnie jego masywne - nieproporcjonalnie długie - łapy. Jedna całkiem okryta ninja w rękawiczkach robi drugiej zdjęcie na tle sfinksa. Czy ktoś rozpozna, która z ninj jest na zdjęciu? Wszyscy Japończycy muszą mieć oczywiście fotkę z serii „całuję sfinksa”. A Julia pozuje na jego tle z zadartą głową – jak Oum Kalthoum. Wszystkie moje zdjęcia ze sfinksem wychodzą nieostre – to znak, że muszę kiedyś znów tu przyjechać i tym razem ucałować sfinksa na ostro.






ZAPRASZAM TEŻ NA MOJE FILMY Z EGIPTU: