Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.26.2015

/LIZBONA/ Słodkie porto i gorzkie fado, czyli o lizbońskiej duszy


Słońce chowa się już za ozdobionym wzgórzami horyzontem. W Velho Pateo de Sant'Ana w sercu lizbońskiej starówki kelnerzy w czarnych fartuchach przygaszają światła lamp. Ludzie przy stołach milkną, gwar się wycisza, zaciekawione oczy podnoszą się znad talerzy z bolinhos de bacalhau - klopsikami z dorsza - i kierują ku scenie. Biesiadnicy odstawiają kieliszki z porto i szykują dłonie do rytmicznego klaskania.


Na drewniany podest pod ścianą wchodzi troje gitarzystów. Panowie dzierżą klasyczne gitary, zwane tu hiszpańskimi, a kobieta gitarę portugalską - dwunastostrunową, o bardziej zaokrąglonym kształcie. W jednej z uliczek Coimbry udało mi się wypatrzyć pomnik tej gwiazdy drugiego planu - instrumentu odpowiedzialnego za główną linię melodyczną. 


Na scenę wchodzi Artystka. Gitarzyści w skupieniu i z twarzami pokerzystów uderzają rytmicznie w struny, a z ust ognistej kobiety wydobywają się głębokie altowe dźwięki fado podkreślane gestami, ruchami, mimiką. Język portugalski - szeleszczący, z arabskimi naleciałościami i połykanymi samogłoskami - bardzo trudno mi zrozumieć. Nie jest podobny do hiszpańskiego, choć oba należą do grupy iberoromańskiej. A jednak mam wrażenie, że dokładnie wiem, co Artystka chce nam powiedzieć. Mówi, że kocha, tęskni, cierpi, że ogarnia ją zaduma, czasem radość, że czuje ból istnienia. Fado to "los" - los kapryśny jak historia samej Portugalii, w której przez wieki żyli Fenicjanie, Kartagińczycy, Grecy, Rzymianie, Germanie, Wizygoci, która przeżyła najazd muzułmanów, a potem krwawą rekonkwistę; którą poraniło w roku 1755 trzęsienie ziemi o niespotykanej sile i towarzysząca mu fala tsunami... To wszystko zdaje się odbijać w tęsknych pieśniach, w tekstach śpiewanych niegdyś przez mistrzynię Amálię Rodrigues, zmarłą 15 lat temu królową fado. Publiczność rozpoznaje klasyczne rytmy, dołącza się cichym pomrukiem w czasie refrenów i klaszcze w rytm zwrotek.


Pierwsza część pokazu dobiega końca. Chwila przerwy na dwa łyki porto. Słodkiego dzięki temu, że w czasie jego produkcji przerywa się proces fermentacji zanim cały cukier zdąży się rozłożyć, a mocnemu dzięki alkoholowemu zastrzykowi z aguardente. Jak wiele dobrych rzeczy i ono powstało ponoć przez przypadek: Portugalczycy transportowali na statku do Anglii tanie wino w beczce. Z dnia na dzień smakowało ono coraz gorzej. W końcu aby zabić jego nieszlachetny smak marynarze dodali spirytus winny i ku swemu zdziwieniu uzyskali świetną cenę od zachwyconych dwudziestoprocentowym trunkiem Brytyjczyków.

Po przerwie na scenę wchodzi drobnej budowy chłopak w szarym garniturze i nasuniętych na nos czarnych Ray Banach. Staje z tyłu, za gitarzystami. Dłoń kładzie na oparciu krzesła. To pewnie manager restauracji, który zamierza zareklamować nam inne wieczory z muzyką. Ale nie... To fadisto, śpiewak - jakże inny od Artystki, która przed nim błyszczała na scenie. Z niego płyną emocje tak prawdziwe, że zdaje się, jakby była to spowiedź, a nie sztuka. Rui Vaz śpiewa z przymkniętymi oczami, niemal ukryty w cieniu akompaniatorów. Bez gestów, uśmiechów, skłonów. Wygląda, jakby przed chwilą odłożył teczkę z fakturami i umowami - a śpiewa jak anioł czerpiący siłę z najgłębszych zakamarków duszy...


Wychodzę na ulice nocnej Lizbony. Bairro Alto tonie w marihuanowym dymie, z klubów wylewa się barwny tłum. Zza góry śmieci w bocznej uliczce wyłania się Elevador Santa Justa, neogotycka winda łącząca tę dzielnicę z Baixą. Trzydziestodwumetrowa metalowa konstrukcja autorstwa ucznia Gustawa Eiffla jest akurat w remoncie. Pasażerowie korzystają więc z innych środków transportu pionowego - również tych w postaci żółtych tramwajów, jak choćby najstarszego w mieście wagoniku Elevador do Lavra pokonującego od roku 1884 nachyloną pod kątem 23 stopni trasę między Largo da Anunciada a Rua Câmara Pestana o długości 188 metrów


Windy to ważny element tego miasta, w którym wszędzie jest pod górkę lub z górki. Lizbona leży na siedmiu wzgórzach - podobnie jak Rzym, Besançon, Edynburg, Leeds, Bergen, San Francisco, Amman i Stambuł. Minusy takiej lokalizacji są oczywiste, ale plusów też jest sporo. Na przykład punkty widokowe zwane tu dźwięcznie miradouro. Na przykład ze znajdującego się nieopodal katedry tarasu das portas do sol jak na dłoni widać czerwone dachy Alfamy, która w okresie panowania Maurów stanowiła centrum miasta i która dzięki strategicznemu położeniu najmniej ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi, oraz leniwie płynące u jej stóp wody rzeki Tag. 


A może to nie lokalizacja uchroniła Alfamę przed zniszczeniem, tylko męczennik święty Wincenty z Saragossy, patron miasta, którego pomnik wznosi się przy das portas do sol, a doczesne szczątki spoczywają w pobliskim Mosteiro i Igreja São Vicente de Fora. Albo święty Antoni z Padwy, nieoficjalny patron miasta, ukochany przez ludzi jako opiekun - inaczej niż w polskiej tradycji - wiecznej miłości. Jego wizerunki - często w formie obrazów z płytek azulejos - są tu na wielu domach prywatnych, w małych ołtarzykach i w przejściach przy ulicach. Nic dziwnego - jego dobroczynna moc służy Portugalczykom do dziś. I to nie tylko dlatego, że jego dzień, 13 czerwca, jest tu dniem wolnym od pracy, dniem fiesty z lampionami, straganami z grillowanymi sardynkami i hektolitrami sangrii. Również z tego powodu, że ubożsi mieszkańcy Lizbony zaślubiani są wtedy na koszt miasta przez samego mera i mogą świętować z tysiącami bliższych i dalszych znajomych z rozmachem większym niż na niejednym prywatnym weselu.


Lizbona to dziwne miasto - nie tylko z powodu fiest czy wszechobecnego zapachu ryb, który unosi się z restauracji i z ustawionych tu i ówdzie przed domami grilli. Z jednej strony jest do cna nowoczesna, z drugiej zaś bardzo tradycyjna. Weźmy na przykład inspirowaną tą w Rio de Janeiro monumentalną statuę Chrystusa Króla zainaugurowaną w maju 1959.  To osiągnięcie myśli technicznej z windą w tułowiu i lampami ostrzegawczymi dla samolotów na dłoniach, ale przecież także symboliczne podziękowanie dyktatora Salazara za uchronienie Portugalii przed skutkami II wojny światowej. 


Lizbona jest też zaniedbana i elegancka zarazem - odrapane kamienice stoją obok drogich butików. Nadszarpnięte zębem czasu budynki chowają się w cieniu Mostu 25 kwietnia, niegdyś noszącego imię Salazara, a potem przemianowanego na cześć niemal pokojowego obalenia dyktatury w ramach "rewolucji goździkowej". Zainaugurowany w roku 1966 młodszy brat Golden Gate z San Francisco mierzący 2278 metrów, był wtedy piątym co do długości mostem wiszącym na świecie. Dziś ledwie mieści się w pierwszej trzydziestce...



Smak Lizbony to mieszanka słoności i słodyczy. Przesolone - przynajmniej jak na moje podniebienie - są dania z dorsza, którego ponoć przyrządza się tu na 365 sposobów, by codziennie móc jeść coś innego. Słone są też sardynki w designerskich opakowaniach sprzedawane w specjalnych sklepach oferujących setki puszek w dziesiątkach kolorów i kształtów jako alternatywę dla tych, którzy chcą sobie przywieźć coś z Lizbony, a nie mają już na lodówce miejsca na magnesy, a na półce wolnego kawałka na ceramicznego kogucika


Słodkie oblicze miasta to przede wszystkim najsłynniejsze ciastko Pasteis de Belém, które pieczone jest z sekretnych składników od XVIII wieku. Dziś jego "jedyną prawdziwą wersję" - a przynajmniej jedyną o tej dokładnie nazwie - można dostać w cukierence koło Klasztoru Hieronimitów - tam, gdzie smakołyk się narodził i gdzie mnisi w czasach niełaski dorabiali sobie dzięki jego sprzedaży. Pozornie to zwykła krucha babeczka z budyniem posypana cynamonem, ale jej delikatność i puszystość sprawiają, że od razu chce się sięgnąc po kolejną sztukę. Dla mnie słodycz Lizbony to także lody z kawiarni Amorino przy Rua Augusta uformowane w kształt róż o kolorowych płatkach. Nie wiem, czy sprawił to nastrój letniego dnia, czy zachęcający wygląd deseru, ale w życiu nie jadłam niczego równie pysznego. "Eu amo doces" - czyli "kocham słodycze" - mawiają Portugalczycy. Dlatego kawa też nie występuje tu w wersji bez cukru. Mimo protestów torebeczka z nim zawsze ląduje na spodeczku obok filiżanki.


Myśląc o Lizbonie każdy z nas ma chyba przed oczami jej najbardziej znany symbol - żółty tramwaj. I rzeczywiście nie sposób być tu i nie spotkać przynajmniej kilku wagoników kiwających się na zakrętach lub z trudem pnących pod górkę. Największą popularnością - przynajmniej wśród turystów - cieszy się 28-ka przejeżdżająca wąskimi uliczkami Alfamy, na nabrzeżu Tagu, przez historyczną Graçę i mijająca po drodze słynne zabytki, w tym zamek Św. Jerzego z VI wieku czy Katedrę Najświętszej Marii Panny z XII wieku. 


Tramwaje kiwają się po wąskich uliczkach miasta od listopada roku 1873. Z początku ciągnęły je konie, w sierpniu 1901 puszczono pierwszy pojazd elektryczny - i w ciągu roku unowocześniono w ten sposób wszystkie linie. W latach sześćdziesiątych tramwaje obsługiwały 24 trasy, dziś - zaledwie pięć. Metro okazało się szybsze w pokonywaniu odległości między poszczególnymi dzielnicami i wzgórzami, ale nie zastąpiło żółtych wozów w funkcji symbolu miasta.

Rozciągająca się na przestrzeni niemal 85 kilometrów kwadratowych Lizbona to kilka dzielnic o odmiennym charakterze. W Alcântarze w XIX wieku królowały fabryki i magazyny, dziś zaś jest ona mekką pubów i dyskotek. W centralnie położonym Bairro Alto pełnym kawiarni i barów fado można wypatrzyć akwedukt zbudowany w połowie XVIII wieku za Jana V (wtedy stanowił on część 58-kilometrowego systemu zaopatrzenia w wodę opartego na 109 kolumnach)  - ten, który zamknięto w roku 1844, po tym jak zaczęto znajdować w nim ofiary Diogo Alvesa, legendarnego "akweduktowego mordercy". Z kolei dzielnica Alfama, dziś również skupiająca słynne casa de fados, swą nazwę zawdzięcza arabskiemu określeniu "al-hamma" oznaczającemu łaźnie. Kiedyś mieszkali tu biedni rybacy, dziś domy w tej okolicy kupują zamożni rezydenci. 


Baixa to centrum handlu i okolica, w której najłatwiej znaleźć drogę - uliczki prostopadłe do rzeki noszą imiona różnych cechów rzemieślniczych, a równoległe - świętych i męczenników. Symbolem odbudowy tej dzielnicy po trzęsieniu ziemi stała się dumna Rua Augusta Arch skonstruowana tak, by oparła się ewentualnym kolejnym kataklizmom.  


Z Belém na wyprawę do Indii w roku 1497 wyruszał sam Vasco da Gama. Dziś jego sarkofag znajduje się w kościele przy imponującym Klasztorze Hieronimitów zbudowanym pod koniec XV wieku stylu manuelińskim - koronkowym, ozdobnym, bogatym w marynistyczne motywy


Również miłośnicy nowoczesności znajdą w Lizbonie dzielnicę dla siebie: futurystyczna Parque das Nações z ogromnym oceanarium i szklanymi biurowcami zbudowana została niemal w całości od nowa z okazji odbywającej się w roku 1998 w Portugalii wystawy Expo... 


Taka jest Lizbona. Czasem wydaje się sentymentalna ze swymi poukrywanymi wszędzie kapliczkami, czasem trochę niebezpieczna ze względu na grasujących przy atrakcjach turystycznych kieszonkowców, czasem niespójna w nieporadnym połączeniu starego z nowym, czasem zaskakująca - na przykład tramwajem przerobionym na bar. Fado to jej serce, azulejos to jej skóra, a wino to jej krew. A do tego tu i ówdzie ma szykowne tatuaże z graffiti.


***

ZAPRASZAM NA INNE TEKSTY O:
HISZPANII

PORTUGALII