Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.19.2016

/ŚWIAT/ Bezpiecznie czy z fantazją i inne dylematy podróżnika (cz. II)



Podróż to przeżycie metafizyczne, spotkanie z innym światem, zanurzenie się w obcym języku. To nowe smaki, zapachy, widoki, znajomości, emocje. Niestety swoje podstawowe potrzeby zabieramy za sobą nawet na koniec świata, więc aby w pełni móc rozkoszować się wyjazdem, musimy zadbać o to, by w nocy mieć gdzie się przespać, dzień zacząć pożywnym śniadaniem, a wchodząc na górę nie zemdleć z przegrzania.

Zapraszam więc na ciąg dalszy refleksji o tym, jak sprawnie zaplanować podróż i wrócić z niej w jednym kawałku.



1. Hotel bezpośrednio czy przez portal

Gdy chcemy święta spędzić w przytulnym bawarskim pensjonacie, to nie warto wchodzić na trivago.pl - lepiej poszperać w Internecie i bezpośrednio znaleźć tradycyjną chatę z rogami jeleni na ścianach. Gdy jednak jedziemy na miejski urlop i mamy do wyboru sto trudnych do ogarnięcia ofert, to lepiej wykorzystajmy portal, w którym porównamy ceny, lokalizacje i oceny hoteli.

Część portali - jak na przykład wspomniane trivago.pl - pozwala na wpisywanie ocen również przez osoby, które nie rezerwowały hotelu za pośrednictwem tej strony (głównie dlatego, że jest to porównywarka, a nie portal rezerwacyjny). Inne - jak booking.com, z którego korzystam od lat - nie dopuszczają takiej możliwości. Dlatego wpisywane tam opinie są moim zdaniem bardziej wiarygodne - co potwierdzają zresztą same hotele wywieszając często na drzwiach tabliczkę ze swoim ratingiem na tym portalu. 

Ja zdecydowanie preferuję rezerwację przez booking.com, bo:
- są tam atrakcyjne cenowo oferty; często znajdowałam pokój za pół ceny,
- portal docenia "wierność" - jako "ekspert" mam dodatkowe 10% zniżki,
- nie musimy płacić zaliczek przez często podejrzane i niewłaściwie zabezpieczone strony znalezionych w sieci hoteli,
- w większości przypadków mamy możliwość bezpłatnego anulowania rezerwacji - co okazało się dla mnie bezcenne, gdy tanie linie zmieniły mi dni lotów,
- wszystkie ceny na stronie booking.com to ceny za pokój, za cały pobyt (wraz z VAT i innymi podatkami) - zapobiega to przykrym niespodziankom i pozwala bardzo łatwo porównać różne opcje,
- oferty można sortować po bliskości do danego celu, po ocenach i po cenie za wybrany typ pokoju - wszystkie te opcje ułatwiają wyszukanie hotelu idealnego,
- możemy łatwo wyszukać obiekty w pobliżu konkretnych miejsc, w tym stacji metra i kolejki - a przy nich moim zdaniem najbardziej opłaca się mieszkać,
- rezerwując pokój przez ten portal nie płacimy żadnych dodatkowych prowizji.

W telefonie zawsze mam wpisany numer do konsultanta booking.com. Ponoć ma on obowiązek w ciągu kilkudziesięciu minut znaleźć mi hotel w przynajmniej takim standardzie, jak rezerwowany, gdyby coś było nie tak. Póki co nie musiałam na szczęście korzystać z tej usługi, korzystałam natomiast z opcji reklamacji, gdy okazało się, że hotel w Singapurze nie zapewnił mi zamówionego śniadania. Booking szybko i sprawnie pokrył wszystkie przesłane mu w postaci skanów rachunki za posiłki jedzone do godziny 12.00 przelewając odpowiednią kwotę w złotówkach na moje konto.

Szukanie właściwego hotelu to sprawa złożona. Ja przede wszystkim zwracam uwagę na "metryczkę" oceniających dany obiekt osób - czy są to osoby w moim wieku, w podobnej sytuacji życiowej. Co innego bowiem polecają samotni podróżnicy, a co innego rodziny z dziećmi. W przypadku Azji sprawdzam, czy nie jest to hotel na godziny - takich przybytków np. w Bangkoku nie brakuje i są one może ciekawe, ale nie gwarantują spokojnego snu. Jeśli chodzi o lokalizację, to zawsze wybieram obiekty blisko stacji metra lub innego pojazdu szynowego (gwarantującego szybki przejazd nawet w godzinach szczytu). Mniej zwracam uwagę na odległość od konkretnych atrakcji, bo to w moim poczuciu w pewnym sensie pułapka: pałac królewski czy katedrę zwiedza się tylko raz, a do pozostałych miejsc i tak trzeba dojechać.


2. W sezonie czy poza nim

Sezon turystyczny to pojęcie względne. Pewnym rodzajem sezonu są zawsze Święta i Sylwester, kiedy to dzięki dniom pomostowym ludzie z wielu krajów mogą spędzić bite dwa tygodnie w ośnieżonych górach czy nad ciepłym morzem. Ceny w tym czasie są z reguły dostosowane do zwiększonego popytu. Z drugiej strony hotele - nawet w najodleglejszych miejscach - inwestują w choinki, bombki i Rudolfów. Zobaczyć Mikołaja na tle rozgrzanej tunezyjskiej plaży - bezcenne. Opłatek oczywiście należy wziąć ze sobą z Polski...

Drugi sezon to ten, kiedy miejscowi biorą masowo urlopy i zaczynają podróżować po swoim kraju. Zwykle ma to miejsce w lipcu, sierpniu lub wrześniu. Wtedy kurorty Kuby czy Maroka zapełniają się miejscowymi, którzy plażują się, jedzą pikniki, grają w piłkę; turystów zagranicznych jest wtedy mało ze względu na upał. I ścisk.

Trzeci sezon to okres najbardziej sprzyjający pod względem pogody. Czyli taki, w którym - zależnie od regionu - temperatury spadają poniżej 40 stopni, nie hulają monsuny, ziemia nie osuwa się po ulewach, nie szaleją burze śnieżne (niepotrzebne skreślić). Choć wiadomo, że w lutym i marcu w  Bangkoku będą tłumy turystów, to trudno iść pod prąd i pojechać tam w lipcu - nawet najbardziej odporna na przeciwności osoba nie wytrzyma bowiem zwiedzania w takiej temperaturze i nasłonecznieniu. W przypadku krajów upalnych i mających wyraźną porę deszczową niewiele da się zrobić - trzeba po prostu z uśmiechem przeciskiwać się do zabytków przez rzesze Europejczyków, Japończyków i Amerykanów. Ja odkryłam ostatnio, że miny turystów są często ciekawszym obiektem do fotografowania niż złote świątynie. Grunt więc to dobre nastawienie :-)


3. Samochodem, samolotem, autobusem czy pociągiem

Jeżdżenie po kraju, w którym spędzamy urlop, to kolejne wyzwanie. W Europie można wynająć samochód i pamiętając o drobnych różnicach - typu ruch lewostronny w Wielkiej Brytanii :-) czy zakaz wyprzedzania prawą stroną w Niemczech - jakoś poradzić sobie z przemieszczaniem się po kraju. Jednak w Azji czy Afryce nigdy nie odważyłam się na samodzielną jazdę. Rezydentka odmówiła mi zresztą kiedyś pomocy w wypożyczeniu auta, gdyż miała już na sumieniu turystę, który zginął w wypadku...   

Żeby poczuć odmienność zwyczajów drogowych, zapraszam na quiz o zasadach panujących w Egipcie (http://kristinakairoamnil.blogspot.com/2012/05/autofahren-in-agypten.html) napisany przez moją mieszkającą tam koleżankę:

1. Chcesz skręcić w lewo. W związku z tym ustawiasz się: 
A) na lewym pasie
B) na środkowym pasie, dzięki czemu możesz zmienić zdanie w ostatniej chwili
C) na prawym pasie, ponieważ chcesz skręcić przed wszystkimi innymi 

2. Pierwszeństwo na drodze ma:
A) największy i najstarszy samochód na jezdni 
B) samochód z prawej strony przed samochodem z lewej  
C) zawsze ja! 

3. Na sygnalizacji świetlnej przejeżdżasz, jeśli jest: 
A) czerwone światło 
B) zielone światło
C) a co to jest sygnalizacja świetlna?

4. Jeśli przegapiłeś swój zjazd na autostradzie ...  

A) zjeżdżasz na kolejnym i wracasz 
B) zawracasz
C) wrzucasz wsteczny

5. Jeśli jest totalny korek i żadne auto nie porusza się do przodu, to:

A) wyłączasz silnik i czekasz cierpliwie aż sytuacja się poprawi 
B) naciskasz klakson i starasz się trąbić głośniej niż inni
C) wysiadasz z samochodu i wracasz kolejnego dnia, by go odebrać
 
6. Na czteropasmowym rondzie jedziesz:

A) tam, gdzie akurat się da
B) zgodnie z ruchem wskazówek zegara
C) przeciwnie niż ruch wskazówek zegara

Odpowiedzi: 1C , 2A , 3C , 4C , 5B , 6A

W wielu krajach - by wymienić tu choćby Turcję - funkcjonuje rozbudowana sieć lotów wewnętrznych. Statystycznie jest to opcja dość bezpieczna, a do tego czasem nawet tania. Ja zawsze sprawdzam tylko dla pewności, czy dana linia lotnicza nie znajduje się na liście tych niedopuszczonych ze względów bezpieczeństwa na terenie UE: http://ec.europa.eu/transport/modes/air/safety/air-ban/doc/list_en.pdf.

Pociąg i autobus to zawsze doskonała okazja, by zobaczyć kraj zza bardziej lub mniej brudnych szyb i by nawiązać sympatyczne kontakty z tubylcami. Oba pojęcia w różnych krajach mogą mieć oczywiście zgoła inne znaczenie: pociąg to zarówno chiński Maglev mknący ponad 400 km/h, jak i zabytkowa "czerwona jaszczurka" w Tunezji. Autobus dalekobieżny to czasem klimatyzowane cudo, a czasem psująca się kupa złomu, w której prócz pasażerów jadą kury. W tych drugich przypadkach należy oczywiście wkalkulować przynajmniej dobę zapasu, jeśli chcemy np. w określonym czasie dotrzeć na lotnisko.  

Jeśli chodzi o komunikację miejską, to sprawa jest prosta: warto kupić bilety zbiorcze - na kilkanaście jazd lub kilka dni, by ewentualny brak biletu lub impuls do oszczędzenia kilku przystanków nie ograniczał naszej mobilności. Niestety w kwestii taryf nie obowiązuje żadna normalizacja: w jednych miastach są dobowe, na 2 i 3 dni, na miesiąc, w innych na 10 czy 15 przejazdów, w jeszcze innych na czas. Generalnie im więcej przejazdów/dłuższy interwał czasowy, tym tańszy bilet... Ale oczywiście też nie zawsze: w Berlinie bardziej opłaca się kupić dwa bilety dzienne niż jeden na 48 godzin. 

Najsympatyczniejszy system jest moim zdaniem w Singapurze. Nabija się tam określoną kwotę na kartę miejską, a niewykorzystaną resztę można po dojechaniu na lotnisko odzyskać w specjalnym punkcie. I za zwrócone dolary singapurskie kupić napój czy drobny prezent w sklepiku w Changi Airport.


4. Schabowy czy mięso krokodyla

Pancerny żołądek to najlepszy przyjaciel podróżnika. Warto gorąco podziękować Bogu, jeśli nas w takowy wyposażył. Bo jeśli nie, to węgiel, nifuroksazyd, laremid i przepijanie potraw wódką (moim zdaniem sposób ten jak najbardziej działa). No i unikanie kostek lodu, wody z niezakręconych butelek, owoców w skórkach, lodów (niczym się tak w życiu nie zatrułam jak kulką waniliowych na Kubie).

Całkiem wrażliwe żołądkowo osoby w każdym niemal kraju znajdą odpowiedniki krakersów (często zwane tuc-tuc), które w razie czego mogą skutecznie uratować od śmierci głodowej bez efektu zasłodzenia. Można też zawsze zabrać coś ze sobą w plecaku - ze mną do Nepalu jechała suszona kiełbasa, bo postanowiłam ze względu na warunki higieniczne nie jeść kupowanego tam mięsa.

Często podróżnicy wybierają drogę szukania potraw znanych. Nie jest to trudne - w końcu hamburger, coca-cola i banana split to menu dostępne prawie na całym świecie. Pierogi o różnych kształtach to też w wielu krajach danie niemal narodowe (Kärntner Nudeln w Austrii, momos w Nepalu, dim sumy w Chinach). Inna sprawa, że potrawa łudząco podobna do schabowego może okazać się w kraju arabskim kotletem z drobiu, a ryż w azjatyckim deserze po spróbowaniu zmienia się w tapiokę. 

Ale czy warto szukać wszędzie domowych smaków?... Chyba nie, zwłaszcza że nie ma gwarancji, że uratuje nas to przed zatruciem. Najważniejsze jest bowiem - a jednocześnie najtrudniejsze do sprawdzenia - czy osoba przygotowująca dania umyła ręce.

Ja zdecydowanie jestem zwolennikiem eksperymentów kulinarnych i próbowania potraw polecanych w przewodnikach. Uważam oczywiście na to, by nie jeść rzeczy surowych i dziwnie pachnących, by siadać w lokalach, w których nie przyklejam się do stolika i by korzystać raczej z barów pełnych ludzi niż pustych. Ale odwaga zaowocowała tym, że poznałam smak:
- stuletniego jajka w Singapurze,
- mięsa krokodyla na Kubie, 
- śledzia nadziewanego łososiem w Helsinkach,
- chrupiącego skorpiona w Bangkoku,
- ślimaków w Paryżu,
- lodów z zielonej herbaty w Pekinie.  

Reasumując - z odrobiną ostrożności da się przeżyć egzotyczne jedzenie. W szczególności:
- trzeba uważać na wodę - należy zawsze zamawiać napoje w fabrycznie zamkniętych butelkach (i zważać, czy zamknięcie nie było już otwierane, a butelka - ponownie napełniana) - w krajach z zagrożeniami sanitarnymi nigdy nie próbować żadnych napitków przynoszonych w szklankach,
- lód też może kosztować nas ostre skręty kiszek,
- zamiast steku krwistego w Egipcie zamówiłam stek wysmażony - myślę, że to też dobry sposób, żeby uniknąć zemsty faraona,
- warzywa i owoce staram się zawsze obrać,
- unikam lokali, w których jest pusto - podobnie jak w Polsce oznacza to bowiem z reguły niezbyt świeże składniki i zleżałe potrawy,
- jeśli w knajpie siedzą zadomowieni tam wyraźnie Europejczycy, to zwykle dobry znak - ludzie chętnie wracają bowiem w "sprawdzone" miejsca,
- w Azji zawsze podkreślam, by dano mi danie "very mild" - bo stopień ostrości stosowany defaultowo np. w Tajlandii to rzeczywiście w naszym odczuciu przyprawienie, które wypala wnętrzności,
- jeśli w krajach arabskich chcemy wypić piwo do obiadu, to musimy stołować się w hotelu - w mieście z  reguły dostaniemy najwyżej colę; w Skandynawii z kolei alkohol do posiłku to duży wydatek, a za to soft drinki są często w opcji "pij, ile chcesz".


5. Bezpiecznie czy z fantazją

Czasem z daleka od domu przeżywa się przygody mrożące krew w żyłach. Potem wspomina się je z uśmiechem - opowiada podkoloryzowane przy kieliszku wina, spisuje dla potomności. Gdy dużo jeździ się po świecie, takie pojęcia jak mafia, praca przymusowa czy dziecięca prostytucja przestają być pustymi hasłami.  

Z drugiej strony bezpieczeństwo wydaje się pojęciem nieco emeryckim i wykluczającym dobrą zabawę, szaleństwa i wyskoki. Ale przecież być tak nie musi - dla mnie hasło to, zwłaszcza w przypadku wyjazdów samotnych, oznacza raczej kilka prostych kroków, które pozwolą mi bez szwanku przeżyć noc w medinie czy imprezę w klubie.

Zacznijmy od kwestii globalnej, czyli bezpieczeństwa w kraju, do którego jedziemy. Tu bezcennym i aktualizowanym na bieżąco źródłem jest portal MSZ i publikowane na nim ostrzeżenia dla podróżujących: http://www.msz.gov.pl/pl/informacje_konsularne/ostrzezenia/. Kiedyś myślałam, że umieszczone tam alerty są trochę na wyrost, ale odkąd zignorowałam ostrzeżenie dotyczące Kairu i zobaczyłam tam policję bijącą ludzi i palące się budynki, poważnie traktuję wpisy na stronie ministerstwa.

Bezpieczeństwo osobiste to inna kwestia - istotna zwłaszcza przy podróżowaniu samotnym i jeśli jest się kobietą. W krajach arabskich obrączka i chusta na głowie pomagają nieco zniknąć w tłumie, ale jasna cera zawsze zdradza obce pochodzenie. Pamiętam, jak w kairskim metrze w wagonie dla kobiet mimo zakwefienia gapiły się na mnie wszystkie pasażerki i ich dziatwa.  Azja uchodzi za bezpieczną opcję dla singielek - ale bez zaczepek i tam się jednak nigdy nie obeszło. Zasada bezpieczeństwa jest prosta: należy komunikować się bez agresji, ale asertywnie i bardzo zdecydowanie - z poczuciem, że mamy prawo odejść, jeśli coś nam się w konwersacji nie podoba. Albo nawet poprosić o pomoc mundurowego - zwłaszcza w krajach takich, jak Tajlandia, gdzie funkcjonuje nawet specjalna policja turystyczna dedykowana do wsparcia w spornych międzynarodowych kwestiach ulicznych.

Zdrowie to temat-rzeka. Na stronach http://www.cmwum.pl/szczepienia-podroznikow.pdf i http://www.szczepieniadlapodrozujacych.pl/multimedia/file/Planujesz_egzotyczne%20wakacje_ulotka.pdf można sprawdzić, przeciw jakim chorobom warto się zaszczepić. Oczywiście należy zrobić to z przynajmniej miesięcznym wyprzedzeniem, a nie bezpośrednio przed wyjazdem, bo przeciwciała mogą nie zdążyć się wytworzyć plus niepotrzebnie osłabimy organizm przed stresem, jakim jest choćby długi lot. Zresztą niektóre szczepionki wymagają kilku dawek. Leki zawsze biorę ze sobą - nieważne, ile miejsca w bagażu zajmą - choćby po to, by spać spokojnie. Prócz żelaznego zestawu wkładam też zawsze wodę utlenioną i maść Tribiotic w saszetkach - bo z doświadczenia wiem, jak częste są obtarcia i mikrorany, które warto przed zabezpieczeniem plastrem dodatkowo zdezynfekować, by nie wdało się przez nie zakażenie. Obowiązkowy jest też żel antybakteryjny, bo często nie ma gdzie w czasie dnia umyć porządnie rąk.

Mój zestaw środków bezpieczeństwa wygląda następująco:
- nigdy nie rozstaję się z paszportem - nie zostawiam go w hotelu, nie daję do ręki "oficjelom" na ulicy (np. takim chodzącym po Kairze w mundurach marynarskich z lat siedemdziesiątych), nie pozostawiam jako zastaw za motorynkę,
- w pasie biodrowym mam zawsze kartę i pieniądze na czarną godzinę, a w kieszeni - drobniaki na zakup drinka (by nie wyciągać za każdym razem portfela ukrytego głęboko w torbie),
- wychodząc w nocy potańczyć czy połazić po mieście zapisuję długopisem na udzie numer kontaktowy - gdybym ogłuszona i bez torebki wylądowała w szpitalu, to będzie to jakiś punkt zaczepienia,
- zawsze uczę się na pamięć numeru ambasady w danym kraju; mam też w głowie telefony do najbliższych, a w komórce - wpisany wraz z kierunkowym Polski kontakt oznaczony międzynarodowym skrótem ICE czyli 'In case of emergency",
- rodzinie zostawiam ksero paszportu i ubezpieczenia, harmonogram pobytu, namiar na hotel, numery lotów i rezerwacji,
- podróż indywidualną można zgłosić w ambasadzie czy konsulacie polskim w danym kraju (zwykle na stronach placówek jest specjalna zakładka "Zgłoś podróż") lub w systemie centralnym e-konsulat https://secure.e-konsulat.gov.pl/Podroze/OpiekaKonsularna.aspx,
- nieocenionym źródłem wiedzy jest poradnik na stronie MSZ http://poradnik.poland.gov.pl/ - w opisie kraju, do którego jedziemy, warto szczególnie uważnie przeczytać fragment o przepisach celnych - do wielu miejsc nie wolno bowiem wwozić rzeczy, o których spontanicznie nikt by nie pomyślał jako o towarach zakazanych (np. gumy do żucia do Singapuru czy leków krwiopochodnych na Kubę),
- do krajów z opłakanym stanem opieki medycznej prócz lekarstw biorę na wszelki wypadek strzykawki i igły jednorazowe,
- na Kindlu mam wgrane opisy chorób egzotycznych; co prawda raz domniemywana przeze mnie z przerażeniem na podstawie objawów gorączka Zachodniego Nilu okazała się uczuleniem na olejek, którym zostałam nasmarowana na bazarze, ale zawsze jakoś lepiej mieć jakiś punkt zaczepienia...


Wyjazdy to atrakcje - czasem beztroskie, czasem urastające w kolejnych opowieściach do poziomu mrożących krew w żyłach urban legends. Z każdej podróży człowiek wraca mądrzejszy o nowe doświadczenia, blizny i siniaki, a jednocześnie jeszcze bardziej głodny kolejnych wypraw.

 
P.S. Zapraszam też na część pierwszą podróżniczych porad: "W grupie czy samemu i inne dylematy podróżnika".