Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

8.15.2007

/MAZURY/ Mazurkas Chabaź Party, czyli Wielki Rejs po Wielkich Jeziorach



1.    Początek wyprawy

10 lipca ustaliliśmy dokładny termin mazurskiego rejsu. W sierpniu ruszamy na tydzień (z ogonkiem) na sportowo-wypoczynkowy mazurski rejs żwawą gigą!


Naczytawszy się rozmaitych opowieści o przerażającym akwenie "z pewnością groźniejszym od Pacyfiku" ochoczo zabraliśmy się do "roboty". Pierwszym etapem było zebranie map wielkich jezior i innych pomocy naukowych typu arkusz kalkulacyjny, kompas, cyrkiel nawigacyjny, trójkąt nawigacyjny, aktualny almanach, długoterminowa prognoza pogody, mapa GPS.

Po godzinie analizowania map wygenerowaliśmy trasę w wersji alpha. Pozostało jeszcze dokładnie zmierzyć odległości, przyjąć średnią prędkości, wziąć poprawki na znos, zmiany kierunku wiatrów, słabą jakość prognoz pogody - zwłaszcza długoterminowych. Należało jeszcze uwzględnić rezerwę na tzw. nieprzewidziane okoliczności, skalkulować, wydrukować i przestać zajmować się głupotami.    

A plan wyglądał tak:


Nie nie, żadnych powiększeń itp. Nawet bez tego wygląda wystarczająco upiornie ;-)) 

Do pełni szczęścia brakowało dziennika pokładowego, co szybko nadgoniliśmy. Wszystkie tabelki itp. wydrukowaliśmy w kolorze. Pozostało nam jeszcze poczynić niezbędne zakupy w razie wojny, fali klęsk i niepowodzeń, trzęsienia ziemi, odparowania wody w jeziorach, teleportacji w inny wymiar itp. Wyszło tego z 40 kg samego prowiantu (bez ściemy) na 10 dni dla dwóch osób... Same ciecze (woda, mleko, piwa) to 33 kg. Do tego trochę owoców, konserw, instantów, makaronów, pieczywa i tak jakoś wyszło... Tym samym ryzyko utraty masy na wakacjach zostało skutecznie zażegnane ;-)) 

No i stało się. Ruszamy na Mazury! Do Krainy Wielkich Jezior!


2.    Pierwszy dzień na wodzie

Nietrudno sobie wyobrazić, jak wygląda człowiek po pierwszej nocy na łajbie w tak pięknych okolicznościach przyrody...

Nie przejmując się tym zbytnio przystąpiliśmy do weryfikacji mapy, powtórki z locji, małego śniadanka i... możemy odpalać maszynę. Silnik znaczy się. Prawdziwy Johnson z lat sześćdziesiątych. Nie była to dla niego dobra nowina. Czego nie omieszkał złośliwie zademonstrować. Ilość dymu przypominała o tym, że jest to dwusuw: wiekiem klasyk, a duchem wojownik o donośnym okrzyku bojowym.


Wyszliśmy z kanału. Przed nami gładka powierzchnia Śniardw. Właściwie to miło ze strony lokalnej przyrody, że pozwoliła nam spokojnie zapoznać się z jachtem i zażywać niemal niezmąconego spokoju. Po pół godziny niemal dryfowania sielankę przerwała echosonda (w dalszej części tekstu zwana "pipek") drąc się wściekle. 


Weszliśmy w obszar płytkiej wody. Głębokość 5-6 stóp, a w odległości 30 m od lewej burty wystają czubki chabazi ponad lustro wody. Szybki rzut oka na mapę. A, to głazowisko. No to zmiana kursu. Dalej już bez większych emocji dotarliśmy do Wierzby. Przy podejściu do pomostu dała o sobie znać kapryśna natura Sir Johnsona. Warknął, przydymił i przy manewrze podejścia zdecydował się na drzemkę. Cóż rzec... Żagle sklarowane, kotwice w forpiku, silnik zdechł, a hamowanie na cumach nieco mnie przerosło. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach i sprzęcie. Nie było to podejście na jajko, ale bez obciachu. Następnym razem będzie lepiej :-).

Wierzba to (g)astronomiczna dziura - choć miejsce ma swój urok. Tzw. grill, czyli miejsce gdzie podają pizzę, otwiera się o godz. 12.00. Mieliśmy pecha, że mazurski huragan przygnał nas 5 minut wcześniej. Na szczęście po pewnym czasie smak gorącego świeżego pstrąga z patelni rozwiązał problem kiepskiego "pierwszego wrażenia".

Najedzeni i opici skierowaliśmy się na nasz okręt. Sir Johnson już z daleka złośliwie błyszczał tarczą koła zamachowego. Wiedział bydlak, że to dopiero początek naszej szarpaniny (silnik odpalany jest ręcznie tzw. szarpanką - linką automatycznie nawijaną na bęben rozrusznika). Stare przysłowie mówi: skoro nie możesz pokonać wroga, to się do niego przyłącz. I tak zaczęła się nasza przyjaźń. Spytaliśmy weterana "jak tam świece, przewody, czy mieszanka nie za bogata"… Sir J. to docenił: zawarczał radośnie, strzelił dyma i pognaliśmy na akwen.


Nagle powiało ze 2oB. Można zacząć halsowanie! Droga do Mikołajek upłynęła na obserwowaniu typowych zachowań znudzonych uczestników obozów żeglarskich. O 16.00 dotarliśmy do Mikołajek. W stacji Orlenu kupiliśmy Sir Johnsonowi prezent  w postaci 2 nowych, błyszczących świec, zapas paliwa na dzień następny, sami zjedliśmy gofra i po kolacji poszliśmy na zasłużony odpoczynek.


Wpis z dziennika rejsowego:
20.00 CET+1 - tubylcy drą japy, nie da się spać


3.    Dzień Drugi

Ten dzień zapowiadał się jako mieszanina regat motorowodnych z wyczynami fitness. Wypływamy pod straszącą pustkami niedokończoną marinę, kładziemy maszt. Pierwszy raz. Operacja przebiegła szybko i sprawnie. Krótka pogawędka z Sir Johnsonem i kilka minut później mijamy trzeci most w Mikołajkach. Ponieważ nie wiało, a nasz mechaniczny kumpel nie robił problemów, dopłynęliśmy do Zatoki Modliszek. Tu mile zaskoczyła nas budząca się do życia przyroda i wiatr przybierający na sile.


Postanowiliśmy postawić żagle i pohalsować do wejścia do Kanału Tałeckiego. Zanim dopłynęliśmy, całkiem nieźle się rozdmuchało. Dobre 3oB, a i ze trzy długie szkwały pod 5oB doprowadziły nas błyskawicznie do wejścia. Nasi sąsiedzi z sasanki na długo przed dojściem do kanału zrolowali foka. Zafalowana tafla trochę nam przeszkadzała w kładzeniu masztu. Ustawiliśmy więc okręt tyłem do wiatru, co odciążyło trochę zamocowaną do sztagu talię. Reszta poszła gładko. Wyrwany z amoku (spowodowanego łagodnym pluskiem fal o burty) Sir Johnson popchnął nasz okręt w kanały.


Około 10.40 byliśmy już na jeziorze Tałtowisko. O 10.50, z silnym wiatrem w plecy wpadamy do kanału Grunwaldzkiego. Kierunek wiatru powoduje, że wszystkie spaliny z wciąż włączonego backupowo silnika (bo jak go wyłączymy, to nie wiadomo, czy uda się go dobudzić w kanale) lecą na nas i do kokpitu. Przed 12.00 jesteśmy już konkretnie oczadziali.

Na szczęście ok. 12.00 wpadamy na jezioro Szymoneckie, stawiamy maszt, żagle w górę i cieszymy się dobrym wiatrem. O godzinie 13.30 jesteśmy już przy campingu w Jagodnem Wielkim. Jemy własnej roboty obiadek - fasolka z puszki ze szczątkami ssaków lądowych i pyszna sałatka ze świeżych hmm... z czego to było? ;-). Camping we wsi Jagodne Wlk. jest leśną przystanią schowaną w zatoczce z dwoma drewnianymi pomostami. Przy pomoście od strony północnej jest ok. 5 stóp głębokości. Przyjemne, zadaszone, drewniane wiaty. Dla potrzebujących klasyczna drewniana "Sławojka" i kontener na śmieci. W zależności od jakości sąsiadów można się zrelaksować, koncentrując na opędzaniu od robactwa lub opuścić w pośpiechu hostile area ;-)


Przed nami ostatni most w dniu dzisiejszym. Perspektywa kolejnej operacji pozbawiania łodzi takielunku i mocowania się z oporną pałą spowalnia nieco nasze ruchy ;-) Ale co tam. Jeszcze tylko raz i witamy Niegocin! Wiatr nieco słabnie. Wchodzimy na jezioro Boczne. Stawiamy maszt. Nie mamy siły: dzisiejszy dzień dał nam w kość. Wiatr spycha nas w kierunku trzcin na zachodnim brzegu, kaszana, rzucamy kotwicę. Maszt w końcu udaje się postawić. Wpływamy na jezioro Boczne. Przed nami otwarta przestrzeń. Nareszcie! Można wypluć czad z płuc, powdychać mieszaninę leśnego powietrza z zapachem wody z prawie czystego jeziora!

Zrobiła się piękna pogoda. Odpalamy radyjko. Z głośnika sączy się muzyczka, popijamy gorącą kawkę, wcinamy ciacha.


O 16.00 kosimy już prawym halsem na Wilkasy, ostatecznie zmieniamy trasę i zawijamy do Giżycka. Przed wejściem zrzucamy żagle, nie bardzo mamy siłę na fachowe marlowanie grota, na zdjęciu nie jest zatem pięknie ;-)

Tankujemy zapas paliwa na Orlenie. Jemy kolację na ciepło, wcinamy gofry. Sprawdzamy godziny otwarcia mostu na nowym kanale, odwiedzamy natryski, idziemy spać.



4. Kolejny Dzień Zmagań

W nocy zmienił się kierunek wiatru. Jest rano, płyniemy  po tej stronie Gilmy, po której według mapy przejść się nie da. Z zapasem 1 - 2 stóp pod kilem dobijamy do jej wschodniego brzegu. Tu również dno schodzi stromo, mamy zatem dylemat - kotwica czy cuma do drzewa. Ostatecznie decydujemy się na cumę.

Schodzimy na ląd, wdzieramy się ok. 20 metrów w busz, po czym zgodnie zarządzamy odwrót. Liczba komarów na centymetr kwadratowy odsłoniętego ciała okazuje się zabójcza. Nie zobaczymy więc tajemniczych gilmiańskich ruin.

Humory ratuje nam wspaniała żeglarska pogoda, 3-4oB. Ok. godz. 11.00 mijamy wyspę kormoranów (Wysoki Ostrów), a o 12.00 - słynne głazy sztynorckie. Przechodzimy dość blisko (50-100 m) mając nadzieję, że wszystkie niebezpieczne miejsca oznakowane są tyczkami. Korzystając z pięknej pogody śmigamy trochę po Darginie. W pewnym momencie przeżywamy chwilę grozy: pipek ustawiony na alarm przy głębokości 5 stóp nagle zaczyna się wydzierać. Gwałtownie zmieniamy kurs o 90o w prawo i po 10 m… oddychamy z ulgą.

Przed nami most drogowy w Kirsajtach. Jezioro Dargin solidnie rozbujane, wieje dobre 4oB - lewy baksztag. Chowamy się za wschodni cypel, zrzucamy żagle, na kotwicy kładziemy maszt, wieje tak dobrze, że Sir Johnson pracuje tylko pro forma.

Za mostem montujemy wszystko jak trzeba i cumujemy w Kirsajtach. Gastrobuda wyglądała poniżej przeciętnej. Potwierdziła to niesmaczna kiełbasa, spalone skrzydełka kurczaka i ciepła cola.

O 14.00 ruszamy dalej. Mamry są piękne. Nie przeszkadzają nam nawet motorówki i skutery. Wiatr porządny, baksztagami dochodzimy do Węgorzewa. To jedyny kanał, na którym nie musimy kłaść masztu. Mieliśmy pewne obawy pod liniami wysokiego napięcia, ale patrząc z dołu spokojnie było jeszcze 1,5m zapasu.

 
O 16.00 cumujemy przy kei. Sprytny nieletni cumowniczy rozprawia się w moment z naszą cumą dziobową. Naprawdę świetnie mu poszło. My zaś zaczęliśmy rozglądać się za natryskami. Sól i pot + spalona słońcem skóra to prawdziwy koszmar. W naszym rankingu socjalu, natryski w Węgorzewie są absolutnym numerem 1 na całej trasie mazurskiej wycieczki.

Już prawie zdecydowaliśmy się na pozostanie na nocleg w tym przyjaznym miejscu (gofry, zimne piwo, pizza, lody, natrysk, znośny wucet, posterunek milicji obywatelskiej), aż tu na nie do końca białym stateczku żeglugi mazurskiej operator mikrofonu zaczyna testować sprzęt nagłaśniający w ramach propagandy Heyah. No to heyah - machnęliśmy w kierunku portu i ostatkiem sił, prawdziwym rzutem na taśmę poprzedzonym pamiątkowym zdjęciem portu "Keja", opuściliśmy Węgorzewo.

Po 3 godzinach intensywnego halsowania, równo z zachodem słońca udało nam się znaleźć przytulną i pozornie pustą zatoczkę. Po solidnym zakotwiczeniu i zabezpieczeniu noclegu moskitierą dołączyło do nas towarzyskie ptaszysko i wydając dziwne odgłosy domagało się haraczu z tytułu wtargnięcia na teren. Choć z wyglądu przypominało łabędzia, zachowywało się i żarło zdecydowanie jak sęp. Nażarte bezwstydnie opuściło nasze towarzystwo, zostawiając nam piękny mazurski zachód słońca.
 

 
5. Dzień Bez Kolizji

O 10.40 opuszczamy zatoczkę szalejących owadów i sępów o wyglądzie łabędzia - po tym jak liczba trzmieli i gzów bydlęcych wpadających do kokpitu przekroczyła dotychczasową całkowitą liczbę w trakcie wycieczki.

Wiatr jest konkretny. Wieje 4oB, w szkwałach dochodzi do 5oB. Kładziemy maszt w Kirsajtach. Kiedy mijamy most drogowy, zaczyna się konkretna fala - prosto w dziób. Płytkie zanurzenie śruby silnika, silny wiatr i fala w dziób sprawiają, że Sir Johnson musi się nieźle napocić. Schowani za wschodnim cyplem montujemy takielunek, lekka kotwica nie daje rady nas utrzymać, rzucam drugą, stawiamy żagle i zaczyna się prawdziwe żeglowanie.
Szkwały są tak silne, że jachty pokazują brzuchy i miecze. Jednym długim halsem śmigamy pod cypel w pobliżu wsi Harsz, po zwrocie i piętnastominutowym halsie mijamy głazy i Królewski Róg, a następnie wpadamy na Kisajno. Tu robi się tłoczno. Nie wszyscy znają prawo drogi wodnej. Są tacy, którzy gotowi się obrazić, bo oni szli tym lewym halsem już dziesięć minut. Zdarzają się również tacy, którzy mają gdzieś ten prawy hals.


Płyniemy dalej. O 13.00 jesteśmy pod Giżyckiem. Po szybkim obiadku kierujemy się ku wejściu do starego Kanału Niegocińskiego. Jest wąsko i płytko. Linia brzegowa słabo uregulowana. Miejscami jakieś wyrwy, nieregularny kształt dna, spory ruch z naprzeciwka... Żegluga mazurska. Statek zajmuje prawie całą szerokość kanału. Zawirowania są takie, że łajbę ewidentnie wynosi na środek.


Spinamy Sir Johnsona, by przycisnąć się do prawego brzegu przed napływającym białym potworem. Mijamy się w odległości 2-3metrów, nagle coś zabulgotało za rufą. Spod pawęży kipi, nie ma ciągu. Wpadliśmy w kupę chabazi. Wleczemy to diabelstwo na płetwie sterowej, drabince i z pewnością silniku. Siłą inercji dochodzimy do betonowego progu pod mostem. Obieramy okręt z chabazi. Po kilku minutach ruszamy dalej. Przy wyjściu z kanału witają nas wmordewindowe szkwały i fala niegocińska. To robota dla Sir Johnsona. Kto żyw ucieka za wysepkę. To na oko 1km. 15 minut później, schowani za wysepką, stawiamy maszt. Po krótkiej naradzie decydujemy się na krótki postój socjalno-rozrywkowy w Giżycku.

Stamtąd ruszamy na foku. Nie chce nam się szarpać z marlowaniem grota przy tym wietrze, a foka roluję w kilka sekund. O 16.00 dochodzimy do Orlenu. Korzystamy z socjalu i decydujemy się na opuszczenie Giżycka (W planie był postój). Niebo od zachodu robi się sine i wiatr gwałtownie słabnie. Przy wyjściu z portu bierzemy na hol dwóch kolegów na czymś tangopodobnym. Mają wyrwane okucie pięty masztu. Ciągniemy ich do portu.

Znad miejscowości Strzelce nadciąga burza. Niebo robi się czarne. Wracamy. Cumujemy pod wiatr, dziobem do kei, niestety nie ma wolnej bojki do zacumowania rufy. No i lu. Ktoś z nieba wiadrami leje wodę i dmucha odkurzaczem ;-). Wiatr zmienia kierunek. Siedzimy w łajbie pijemy. Kosz dziobowy trzeszczy, łajba sąsiadów napiera na naszą z prawej burty. Czarterowa krowa sąsiadów przypiera nas do pirsu, ale kosz dziobowy na szczęście uratowany. Możemy udać się na zasłużony sen na twardych kojach.



6. Dzień Przegiętej Pały

Do 11.00 wiatr słabnie, a przy wejściu na jezioro Boczne zdycha kompletnie. Czasem tylko trochę dmuchnie, może 1oB. To powoduje, że zmieniamy plany. Tym bardziej, że w radiu zapowiadają "wspaniałą pogodę dla urlopowiczów", co może zwiastować żeglarską nudę. Przetykaną karmieniem mew.


O 13.00 zmuleni słońcem i porwani mikroszkwałem na wysokości Campingu w Rydzewie pakujemy się w sam środek mielizny. Łódka obok też w nią wpływa. Nasz pech polega na tym, że obie łodzie nie mają miecza, który można byłoby w tej sytuacji podnieść… A piaszczysta łacha długa i szeroka na kilkadziesiąt metrów.

Krótka próba zejścia na żaglach w przechyle nie przyniosła pozytywnego rezultatu. No to ciach - manewr zejścia na silniku w silnym przechyle. Juhu, udało się! Sąsiadom nie chciało się robić takich sztuczek i coś im ten silnik bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale w końcu też dali sobie radę ;-).

Godzinę później zefirek dopchnął nas do jeziora Szymoneckiego. Przed nami długa przeprawa przez kanały. Wiatr kompletnie zdechł, kładziemy maszt. Nic nie zwiastuje problemów. W momencie kiedy maszt położony był pod kątem ok 45o zza zakrętu pojawił się statek wycieczkowy robiąc solidną falę w odległości ok 30m. Fala szarpnęła dziobem.

Huk i katastrofa. Dziura w klapie, maszt wygięty, na maszcie siatka mikropęknięć błyszczących w słońcu na odcinku 20 cm - no to jesteśmy załatwieni. Najlepszą wiadomością dnia jest to, że nikomu nic się nie stało. Sir Johnson w ramach współczucia rączo wiezie nas przez kanały. Ok. 18.00 kotwiczymy w trzcinkach - na Tałtach w okolicy Prawdowa. Jutro czeka nas trudny dzień.
 


7. Dzień Napraw

Maszt jest porządnie wygięty. Postanawiamy poszukać pomocy w Mikołajkach. Na pierwszy ogień telefon do przyjaciela - nie pocieszył nas. Komplet maszt + bom + olinowanie to ok. 3000 zł. W naszym przypadku pewnie połowa tej ceny (profil + robocizna).

Płyniemy na silniku do serwisu motorowodnego za mostami. Pan popatrzył pokręcił smutno głową i zaproponował, żebyśmy poszukali przystani jego ojca niedaleko plaży w Mikołajkach. Płyniemy. Po drodze kolejny majster kręci głową twierdząc, że profili się nie prostuje.

Zaglądamy do portowego sklepu w Mikołajkach. Sprzedawca poleca nam fachmena w okolicy.Telefonicznie umawiamy się z majstrem, który chwilowo jest poza domem. Mamy przygotować maszt - zdjąć liny, salingi, podwięzi wantowe, okucia itp. Zajmuje nam to bite 2 godziny w palącym lipcowym słońcu bez cienia cienia ;).

Majster wraca do domu i wyznacza słoną cenę za swą usługę. Nie mamy wyjścia, więc się zgadzamy.  Pan znika za furtką po czym wraca z kawałkiem deszczułki, bierze pustak i zanosi to wszystko w okolice najbliższego poleru na nabrzeżu. Łapie maszt, opiera go na pustaku obłożonym kawałkami desek i odgina precyzyjnym stuknięciem go do pierwotnej postaci. Filozofuje coś o tym, że jest jedynym majstrem w okolicy, który czuje jak mu aluminium w ręku płynie...

W cenie usługi majster załatał nam dziurę w suwklapie, resztą szpachlówki wyrównał starą szpachlówkę po czyjejś podobnej przygodzie, pomógł nam też wciągnąć liny w profil masztu i poskładać do kupy zblocze w topie masztu (smar, kulki w łożyskach). Pozostało uzbroić maszt w salingi, olinowanie sztywne i zainstalować go z powrotem na łajbie. 

W tym czasie zaczęło mżyć, a potem rozpadało się na dobre. Ok. 19.00 przestało padać. Na nocleg podpłynęliśmy do jak zawsze przyjaznych, cichych i sympatycznych chabazi. Tam przy trunkach obserwujemy - jak co dzień - zachód słońca. Tyle że trunki mocniejsze niż zwykle - po takim dniu się należy!



8. Dzień Przedostatni 

Przebycie kolejnych 3 km naszej trasy zajmuje nam prawie 4 godziny. Około 13.00 zawijamy do Wierzby, Sir Johnson zaczyna kaprysić. Idziemy na rybkę. Jest po 12.00, piec do pizzy i tłuszcz na patelniach rozgrzane, najedzenie czekamy więc tylko kwadrans. O 14.00 wypływamy. Sir Johnson odmawia współpracy, ale po przeczyszczeniu świec zaczyna pracować. Z naprawionym masztem i nową ochotą na przygodę jesteśmy jakby szybsi niż inni na wąskim przesmyku przy Dybowskim Rogu.

O 14.30 pojawia się wiatr. Śniardwy zaczynają się rozkręcać. Pięknie wieje (3-4oB), fala ma dobre 40cm, w towarzystwie dwóch sasanek idziemy środkiem farwateru.

Nagle pipek ustawiony na 5 stóp zaczyna wariować. Wystawiamy nos za burtę - chabaziowisko. To niestety oznacza, że pchamy się na mieliznę z głazowiskiem. Rzut oka na mapę, lornetka, zwrot, kierujemy się na Łuknajno. Inni robią to samo. Przez dobre 10 minut lecimy nad kłębiącymi się w wodzie chabaziami. Dno łagodnie opada. Robimy kolejny zwrot kierując się w okolice Suchego Rogu. Cały czas mamy włączonego pipka, mapę z naniesionymi głazowiskami, kompas i lornetkę w zasięgu ręki.

Ok. 17.00 mijamy przystań WOPR, pół godziny później manewrujemy między sieciami rybackimi w okolicach Okartowa. Stan wody nie pozwala nam na podejście do pomostów w Okartowie. Za płytko. Zawracamy. Postanawiamy obejrzeć stanicę WOPRu. Nic ciekawego, spadamy. Śmigając przy żwawej trójeczce docieramy do urokliwej zatoczki na jezioro Tuchlin. Wybieramy miejsce na kotwicowisko. Jest przepięknie. Nie ma to jak mazurskie zachody słońca. Codziennie inna kolorystyka.



9. Pożegnanie

Po śniadanku wiatr się trochę ruszył, a my wzorem Discovery Channel postanowiliśmy odkryć to, co już znane ;-). Wiatr się rozpędził, więc popuściliśmy wodze fantazji hasając od brzegu do farwateru po kilka kilometrów w jedną stronę. Po prostu Karaiby!

Niestety o 14.00 wiatr zdechł. Powiewało jedynką albo wcale. Sunąc powoli o 16.00 doczołgaliśmy się do Zatoki Łuknajno. Postanowiliśmy zjeść pożegnalnego loda w Wierzbie. Poziom frustracji w przesmyku przy Dybowskim Rogu zmusił nas do użycia Sir Johnsona. Ten również nie krył niezadowolenia. Wyraźnie rościł pretensje do błogiego spokoju.

Manewr podejścia do pomostu był mało elegancki. Lód został skonsumowany, a nas czekał powrót na Śniardwy. Niedobrze: robi się późno, wiatru nie ma, Johnson już na wodzie kategorycznie odmawia współpracy. No i jest ból. Do naszego portu macierzystego daleko, kanał nie nadaje się do burłaczenia. Czyszczenie świec nie pomaga, szukamy starych. Wymieniamy, działa. No to super - przez kanał przejdziemy. Ale do kanału 7 km w linii prostej. A przecież po drodze chabazie i kamory. Wrrrr...

Ostatecznie zlitowała się natura i powiało jakąś jedynką. Ochoczo ruszyliśmy przez Śniardwy do naszego docelowego portu w Niedźwiedzim Rogu. Około 19.00 wiatr przybrał na sile wzorem morskiej bryzy nocnej, jezioro znowu ożyło, a my mogliśmy cieszyć ciała i zmysły żeglarską aurą. Urzeczeni klimatem, mimo solidnego zmęczenia zrobiliśmy jeszcze kilka dodatkowych halsów, by ostatecznie zakończyć letnią mazurską przygodę.

Mazury pożegnały nas marketingowo. Specjalnie dla nas na ekranie nieba wyświetlono najbardziej romantyczne pejzaże



P. S. A oto trasa naszego rejsu:


No i ekipa prawie w komplecie (Dieter B. akurat smażył steki w kambuzie) :-D:


8.06.2007

/SZANGHAJ/ Impresje z miasta mandarynów i mandarynek

W Szanghaju nasza mała ekipa zyskuje lokalnego przewodnika, Richarda, Chińczyka urodzonego w tym właśnie mieście. Ma on wspomagać swoją wiedzą o tej siedemnastomilionowej metropolii naszego pekińskiego przewodnika Michała. I tu szok. Dwaj Chińczycy nie są w stanie ze sobą rozmawiać - Michał mówi po mandaryńsku, a Richard jakimś nowoczesnym szanghajskim dialektem. Chwilę potrwa, zanim znajdą wspólny język. Póki co Richard mówi po niemiecku, a ja tłumaczę to, co mówi, na język polski - zarówno Michałowi, jak i całej naszej grupie. 

Najpierw udajemy się na nabrzeże zwane Bund. Piękny skyline - w nocy podkreślony jeszcze grą świateł i neonów na wieżowcach. Nocny rejs po Huangpu to jedno z najbardziej romantycznych przeżyć, jakie można zafundować sobie w tym mieście...


Potem trochę historii - choć z wieżowcami w tle. Zwiedzamy imponującą świątynię jadeitowego Buddy. Budda wspaniały, ale tak jak we wszystkich tego typu przybytkach - zakaz fotografowania. Figurę z jadeitu udało się pstryknąć (choć nie do końca ostro), ale tej z drewna sandałowego już za dobrze pilnowano. Pomimo pięciominutowego polowania mnich okazał się szybszy. 



Szanghaj zachwycił mnie przede wszystkim swym nowoczesnym obliczem. Tylu wieżowców w jednym miejscu nie widziałam nigdy. Do tego czwarty co do wysokości budynek na świecie - Jin Mao Tower. Wjeżdżamy windą - 88 pięter w 45 sekund. "Normalna" winda potrzebuje na to 10 minut - jeżdżą nią pracownicy, bo częste poddawanie się tak dużemu przeciążeniu, jak w "szybkiej" windzie, mogłoby negatywnie wpłynąć na ich zdrowie. Winda była kiedyś oszklona, ale tak wielu gości mdlało, ze została obudowana nieprzezroczystym materiałem. 



Piękna wieża telewizyjno-radiowa zwana perłą orientu. Ładnie widać ją z nadbrzeża, ale z bliska jeszcze piękniej prezentuje się kunszt odbijających światło różowych kul.


Potem wizyta w imponującym oceanarium - czwartym co do wielkości na świecie. Jedziemy ruchomymi chodnikami, jak w filmach SF z lat siedemdziesiątych. Płaszczka przesuwa się nad naszymi głowami, rekin kłapie zębami, a Nemo macha ogonkiem.


Kto chce odpocząć od nowoczesności, udaje się do ogrodu Yuyuan. Prócz pięknej egzotycznej zieleni i romantycznych pagód można tam podziwiać najstarszą herbaciarnię w Szanghaju.


Cóż, wiele by pisać o tym mieście kontrastów. Wieżowce obok slumsów z dykty, błyszczące "chińskie BMW" (lokalny samochód do złudzenia przypominający ten z Bawarii) obok zardzewiałych rowerów. Rozklekotana riksza obok jadącego ponad 400 km/h Magleva - jechałam i jednym, i drugim. To trzeba zobaczyć. I przeżyć. 




MOJE TOP 5 ATRAKCJI SZANGHAJU:
1. Niepowtarzalny skyline tego miasta widziany w dzień od strony promenady Bund i wieczorem z łódki na rzece Huangpu
2. Wjazd na taras widokowy Jin Mao Tower i oglądanie panoramy miasta zza ogromnych szyb
3. Spacer najdłuższym na świecie podwodnym tunelem o długości 120 metrów w jednym z największych oceanariów na ziemi
4. Słuchanie szumu świerszczy w otoczeniu egzotycznej zieleni Yuyuan Garden
5. Nastrojowy spektakl akrobatyczno-muzyczny "ERA Intersection of Time" w Shanghai Circus World - muzyka z niego gra mi w głowie do dziś



ZAPRASZAM DO GALERII MOICH ZDJĘĆ Z SZANGHAJU:
- ULICE SZANGHAJU
SZANGHAJ - HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ



7.17.2007

/SUZHOU/ Chińska Wenecja

Choć to w Berlinie jest najwięcej kanałów w Europie - więcej niż w Wenecji, Amsterdamie i Petersburgu razem wziętych - to jednak włoskie miasto stało się ich stolicą i symbolem. Wenecją północy zwany jest dawny Leningrad, a Wenecją wschodu - właśnie Suzhou (wraz ze znajdującym się na jego obrzeżach mniejszym Tongli), miasteczko we wschodnich Chinach w Delcie Jangcy.

Otaczają nas zielone wody, po których kiwają się drewniane gondole z orientalnymi motywami. Gdzieniegdzie na nabrzeżach siedzą czaple - zwane notabene przez naszego chińskiego przewodnika orłami.

 

Podobieństw i z Berlinem, i z Wenecją jest tu dużo. Masa turystów, sklepiki, w których udaje mi się kupić satynową torebkę w złote wzory. No i zapach - równie charakterystyczny co w Wenecji. Ale jest też zasadnicza różnica - nie ma tu ani jednego gondoliera. Same... gondolierki! W kolorowych strojach i słomkowych kapeluszach.


Od europejskich Wenecji tę różni jednak klimat. Upał jak w piekle - niestety wszystkie butelki z napojami, których nie brak u licznych handlarzy, są zamknięte nie całkiem fabrycznie, więc strach się napić. Oto jak można umierać z pragnienia wśród bezmiaru wody...

Zapraszam też na galerię zdjęć z Suzhou i Tongli: http://maniapodrozowaniaphoto.blogspot.com/2011/02/chinese-venice.html