Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.01.2014

/PHNOM PENH/ Uśmiech Buddy i grymas więźnia, czyli dwie twarze brzydszego brata Bangkoku


W Phnom Penh, w brudnej małej klitce w "OK Guesthouse", którego nazwa jest chyba ironiczna i którego klatki schodowe są tak wąskie, że wywołują atak klaustrofobii (zwłaszcza, gdy stoi się w korku za innymi gośćmi z walizami), myślę o tym, że to miasto jest doskonałą metaforą Kambodży i zżerających ją chorób.


Na przykład kwestia trafienia dokładnie tam, gdzie się chce. Z pozoru wydaje się to łatwe, w rzeczywistości jednak znalezienie domu o konkretnym numerze graniczy z cudem. Otóż z grubsza w Phnom Penh jest najprostszy system z możliwych - Francuzi ponumerowali ulice zgodnie z dość czytelną ich siatką i w całkiem logicznej kolejności. Taki "system nowojorski". Niestety już oznaczenia domów i posesji są pochodną wojen, wysiedleń, zmian i fantazji mieszkańców nie okiełznanej przez żadne urzędowe siły. Tak więc czasem mija się kamienice stojące obok siebie i mające tabliczki - kolejno - 13A, 34, 7, 26. Co gorsza, często różne hotele, mieszkania czy sklepy stoją pod... dokładnie tym samym adresem, ponieważ niektóre numery w Phnom Penh się dublują. 

Niektórzy mówią, że wszechobecne zakazy wnoszenia i wwożenia broni w budynkach publicznych w Kambodży to nie tylko formalność. Burzliwa historia kraju zaowocowała niekontrolowaną powszechnością uzbrojenia w mieszkaniach prywatnych. Na szczęście nie udało mi się zobaczyć z bliska żadnej lufy - mimo częściowo samotnych nocnych spacerów po mieście. Widziałam natomiast reklamy "Shooting Ranges" zlokalizowanych w okolicach legendarnych Killing Fields. Zastanawiałam się nawet, kto po obejrzeniu setek czaszek w kaplicy na Polach Śmierci ma ochotę sobie postrzelać. No chyba że na strzelnice idzie się przed zwiedzaniem skansenu ludobójstwa.


Kolejna plaga miasta to ruch uliczny. Manewry pojazdów przypominają ruchy Browna - bo odbywają się bez żadnych zasad. Chaos i nierespektowanie świateł to codzienność w Kairze czy Bangkoku, ale takiego wielowektorowego kotła, w którym auta, tuktuki, motorynki (ich trzeba się szczególnie wystrzegać ze względu na kradzieże torebek w locie), autobusy i piesi mieszają się niczym wieloskładnikowa mielonka, nie widziałam jeszcze nigdy. Dodatkowo sytuację i tak nie do ogarnięcia pogarszają jeszcze utrudniające przejazd demonstracje - o których co ciekawe nie ma wzmianki na stronie MSZ-u, choć są znacząco bardziej prężne od tych w Bangkoku. Ludzie wspomagani przez mnichów żądają uwolnienia Yorm Bopha, urodzonej w 1983 aktywistki protestującej przeciw zasypaniu znajdującego się na przedmieściach stolicy jeziora Boeung Kak i stworzeniu na tym terenie zabudowy, którą w grudniu 2012 aresztowano i skazano na trzy lata więzienia za zakłócanie porządku publicznego.


Prostytucja to wątek, który widać tu na każdym kroku - bez wchodzenia w boczne uliczki czy w specjalne czerwone rewiry. Siedzimy na przykład w steakhousie King's Court przy Sisowath Quay, niedaleko promenady nad Tonle Sap i pomnika Sihanouka. Jest gorący wieczór. Jem stek australijski - niemal 12 dolarów, szaleństwo - i wspaniałe crepes Suzette przypominające okres protektoratu francuskiego. A w tle, za naszym stolikiem, odtwarzająca się niczym w koszmarnym dejavu ciągle ta sama scena: starszy pan z młodą Khmerką w objęciach podchodzi do windy i naciska guzik do płatnego raju. Nad restauracją znajduje się hotel na godziny, jeden z wielu w tym mieście. 


Ale przecież i piękne miejsca są w Phnom Penh, choć pewnie trudniej je wypatrzyć niż brudne ulice i kulawe domy. Poranny prysznic w łazienko-toalecie z typowym dla tutejszych tanich hotelików wynalazkiem w postaci prysznica bez kabiny, śniadanko i tuktukami ruszamy na podbój zabytków. Jazda slalomami przez roztrąbione ulice budzi lepiej niż kawa.  


Wstęp do Wat Phnom - dosłownie "Świątyni na Wzgórzu" - kosztuje jak większość towarów i usług 1 dolara. Opłata pobierana jest tylko do cudzoziemców - co jest w pełni uzasadnione, bo miejscowi przychodzą się tu modlić, a nie zwiedzać. 


Zbudowana w 1737 roku pagoda stoi na wysokości 27 metrów - jest więc zarazem najwyższym punktem sakralnym miasta i doskonałym miejscem widokowym.

Zaczynam od kapliczki z lewej strony, w której skrywa się legendarna założycielka miasta - niezbyt urodziwa babcia Penh. Ponoć znalazła ona w rzece pień drzewa, w którym były cztery figurki Buddy. Zbudowała małą świątynie na wzgórzu wzniesionym przez mieszkańców osady i zapewniła w ten sposób błogosławieństwo i rozwój miasta. Do dziś ludzie wierzą w jej moce - palą kadzidełka wotywne, wkładają pieniądze do specjalnej wazy, ustawiają też miniaturki pojazdów, o których marzą - tak, by babcia Penh nie pomyliła się przy spełnianiu ich życzenia co do marki czy koloru karoserii.


Dalej w prawo znajduje się główny budynek świątynny. Był on wielokrotnie odbudowywany i zmieniany - ostatni raz w latach dwudziestych XX wieku. W centrum watu stoi posąg Buddy z brązu. Ludzie skłaniają się przed nim w pokłonach, a potem zostawiają u pobocznych świętych pieniądze jako prośbę lub podziękowanie.


Prócz rzeźb moją uwagę zwracają piękne malowidła naścienne ciągnące się niczym komiks opowiadający historie wczesnych inkarnacji Buddy - jeszcze przed przełomowym momentem oświecenia. Część z nich przedstawia też zdarzenia opisane w Reamkerze, khmerskiej wersji hinduskiej Ramayany.


Najbardziej niezwykłe miejsce wzgórza Wat Phnom - kapliczkę z prawej strony zbudowaną nieco niżej niż główny wat - zostawiłam sobie na koniec zwiedzania. Wokół posągów przed nią kręcą się dzieci w charakterystycznych piżamkach wskazujących na ich wietnamskie pochodzenie. Ta eklektyczna świątynka rzeczywiście przyciąga głównie mieszkających w Phnom Penh Wietnamczyków - poświęcona jest bowiem dżinowi Preah Chau czczonemu głównie przez tę nację. Czczonemu zresztą z fajerwerkami - nad figurkami w świątyni kręcą się neonowe światła, a przed główną statuą wśród pomniejszych darów błyszczy się... sporej wielkości prosiak ułożony z pietyzmem na gazecie.


Oszołomiona zapachem kadzideł wychodzę przed budynek - i natrafiam na boczek włożony do pysków kamiennych drapieżników. Tak, to miejsce zapamiętam z pewnością jako Świątynię Mięsa. Feerię wrażeń związanych z tym kolorowym jak dyskoteka i bardzo lubianym przez wiernych watem (są ich tu tłumy) uzupełnia piec na pieniądze, w którym ludzie palą banknoty ofiarne. 


Próba przejęcia przez wrogiego tuktukowca, który ciągnął mnie do swojego pojazdu mówiąc "Here, here, I know, royal palace" (rzeczywiście miałam tam jechać, a że wybiera się tam KAŻDY turysta, więc nie było to trudne do odgadnięcia), na szczęście się nie udała: "mój" kierowca zorientował się, że zapomniałam, jak wygląda i szybko odbił mnie z jasyru wroga. W Phnom Penh nie można pozwolić sobie nawet na chwilę nieuwagi.

Jedziemy więc do Pałacu Królewskiego - podobnego nieco do tego w Bangkoku, ale wielokrotnie mniejszego. I budynki, i zieleń wokół nich, są tak porządnie wypielęgnowane, że aż trudno uwierzyć, że nadal jesteśmy w Kambodży. Przez kontrast z brudnym i szarym miastem miejsce to wydaje mi się niemal rajskie - i bardzo inspirujące fotograficznie.  


Niestety Salę Tronową z 1919 roku czy też słynną Srebrną Pagodę z 1892 roku z podłogą z 50 ton litego kruszcu wolno utrwalić tylko z zewnątrz. Jeszcze trudniej jest w przypadku Żelaznego Domu, bo akurat przykryto go płachtą i rusztowaniami. Szkoda, bo bardzo chciałam zobaczyć to kuriozum - rdzewiejącego giganta przesłanego tu jako prezent dla króla Norodoma przez Napoleona III jeszcze w czasie protektoratu francuskiego. Złośliwi mówią, że po prostu nie miał co zrobić z tą kupą złomu.


Zabytki zgromadzone na terenach pałacu miały szczęście, podobnie jak Angkor Wat - mimo wprowadzenia przez Czerwonych Khmerów w roku 1975 "roku zero" mającego być początkiem historii i przekreśleniem wszystkiego, co było dotychczas, przywódcy demonstrowali jednak, zwłaszcza przez Zachodem, szacunek dla dawnej wielkości władców i skarbów kultury. Jest w tym chyba jakaś sprzeczność - ale sprzeczność to najwyraźniej drugie imię Kambodży.   

Jeszcze krótka wizyta w Muzeum Narodowym (też niestety "no foto"). W czterech pawilonach zgromadzono tu dzieła sztuki - i z okresu Imperium Khmerskiego, i wcześniejsze. Mnie szczególnie zaciekawiła animacja przedstawiająca teren Angkoru z czasów, gdy toczyło się tam normalne życie, a obok świątyń stały drewniane domostwa. A od artefaktów, których chyba po tylu dniach zwiedzania miałam już lekki przesyt, sympatyczniejszym otoczeniem wydały mi się rośliny w patio tego swoją drogą wyjątkowo ładnego budynku wzniesionego w tradycyjnym stylu  latach dwudziestych XX wieku.


Wystarczy wyjść kilka kroków za ogrodzenie, by zobaczyć sztukę o niemal 1000 lat młodszą. W uliczkach wokół Muzeum Narodowego znajdują się dziesiątki galerii z obrazami wyższych lub niższych lotów. Szkic pastelami można kupić za 5 dolarów, a wszystko, co nie zmieści się do walizki, za darmo sfotografować. Właścicielka sklepiku z uśmiechem wystawia dla mnie płótna i najwyraźniej cieszy ją moje zainteresowanie.


Po bardziej kolorowym obliczu Phnom Penh przychodzi pora na jego oblicze straszne. Tuol Sleng S-21 oraz pola śmierci to obowiązkowe punkty w programie zwiedzania dla wszystkich turystów - a przy okazji miejsca całkowicie ignorowane przez Khmerów. Zarówno w szkole przerobionej w roku 1975 na więzienie, jak i na Killing Fields, nie ma ani jednego "miejscowego". Podobno ludzie nie chcą pamiętać bratobójczego rozdziału historii, wielu z nich zresztą było aktywnie zamieszanych w dramatyczne losy swego kraju - i to nie tylko w charakterze ofiar reżimu. Co ciekawe, do dziś na miejscu niechlubnej kremacji Pol Pola na kupie gumowych opon ludzie masowo zapalają kadzidełka. Ponoć również fragmenty kości dyktatora zebrane zostały do ostatniego kawałka i wykorzystane jako amulety przynoszące szczęście.


Nie dałam rady zwiedzić całego Tuol Sleng. Ten spokój szkolnych murów przełamany okalającym je drutem kolczastym, przybrudzona kredą zielona tablica szkolna w tle zdjęć zamordowanych tu osób, zardzewiałe narzędzia tortur z nieudolnymi obrazami przedstawiającymi sposób ich użycia...  Nie wiem, czy to świadomość, że to wszystko działo się tak niedawno, czy fakt, że były to akty bratobójstwa, czy skala zjawiska - ponoć zabijano tu w najgorszych czasach sto osób dziennie. W każdym razie miejsce to wydało mi się nie do wytrzymania koszmarne. A wywieszony koło wejścia do budynku znak "zakazu śmiechu" nakazujący powagę w tym miejscu - całkowicie zbędny.


Zupełnie inne są za to pola śmierci. Sielsko spokojne, słoneczne, ze śpiewającymi w tle ptakami. W centrum stoi piękna i smukła Memorial Stupa - kaplica z 1998 roku. Dopiero gdy podejdzie się bliżej, zaczyna się dostrzegać zarysy piętrzących się w niej czaszek. Ośmiu tysięcy czaszek.   


Gdyby nic nie wiedzieć o tym miejscu i nie czytać podpisów, można byłoby uznać je za mniej straszne od S-21. Ale gdy przeczyta się tablicę obok ozdobionego bransoletkami drzewa, o które rozbijano dziecięce główki, by oszczędzić naboje, przestaje się słyszeć śpiew ptaków. Pozostałych historii martyrologii 8985 osób, których szczątki tu znaleziono, nie będę przytaczać - bo sama chciałabym jak najszybciej je zapomnieć.


Dzień intensywnego zwiedzania i jeszcze intensywniejszych przeżyć wieńczy rejs po Mekongu, trzeciej obok Tonle Sap i Bassac rzece przepływającej przez Phnom Penh. Z oddali obserwuję życie portu, łodzie i barki płynące z prądem. Słońce powoli zachodzi, zaraz zasłona ciemności zsunie się na miasto, które trudno mi będzie wspominać z uśmiechem na twarzy.





***

ZAPRASZAM NA FILMOWY SPACER PO PHNOM PENH:


ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O KAMBODŻY:

No comments:

Post a Comment