Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.13.2014

/KAMBODŻA/ Same same but different, czyli khmergielski dla początkujących


Tinglish to język "tajsko-angielski", czyli uproszczona i nieco kulawa wersja angielskiego stosowana przez rodowitych Tajów rozmawiających z turystami. Doczekał się on nawet daleko posuniętej kodyfikacji - w Internecie można znaleźć słowniki i rozmówki tajsko-angielskiego. Aby dogadać się na ulicy na przykład w Bangkoku generalnie należy bardzo uprościć swój English oraz uważnie słuchać odpowiedzi, bo wiele osób z tego regionu myli głoski "r" i "l", co nie ułatwia zrozumienia. W żadnym wypadku nie wolno też stosować podwójnych przeczeń, bo ta konstrukcja nigdy nie bywa dobrze zrozumiana.

Khmergielski - bo tak postanowiłam nazwać język, którym z różnym skutkiem próbowałam dogadać się w Kambodży - jest chyba jeszcze prostszą formą komunikacji, uwzględniającą też zresztą poza słowami gesty i mimikę.

"Same same but different" to kultowa azjatycka fraza tylko pozornie zawierająca w sobie sprzeczność. Oznacza ona, że coś jest do czegoś podobne, ale też odrobinę inne. Na przykład Tinglish i khmergielski są z pewnością same same but different w porównaniu z klasycznym angielskim. Dlatego skrupulatnie notuję w kajecie wszystkie nieoczekiwane frazy, za pomocą których w Kambodży udało mi się osiągnąć sukces komunikacyjny. I te których pod żadnym pozorem używać nie należy.

A więc pytanie zasadnicze: kiedy coś będzie? Na przykład: "Kiedy podjadą tuk tuki?" albo "Kiedy dostanę danie zamówione godzinę temu?". W krajach arabskich z reguły dostajemy standardową acz krzepiąca swą precyzją odpowiedź "Five minutes". W Kambodży odpowiedź na to pytanie sugeruje co prawda, że jest to mniej niż 5 minut, ale jest za to dużo mniej konkretna. I niezależnie od kontekstu brzmi "Is coming". Tak więc na przykład: "Kiedy dostanę kawę?" (to moje pytanie z początku wyjazdu, bo kilku dniach upewniłam się, że smołowatej jak szatan substancji jednak nie da się tu pić - nawet jeśli zagryzie się ją specjalnością khmerską, czyli słodkim krakersem :-) ). Kelner na to: "Is coming".


Zamawianie jedzenia, poza tym, że skazuje nas na długie czekanie i zabawę "Czyja to potrawa", bo serwujący na pewno nie będzie wiedział, gdzie co postawić, to także językowy problem. Optymalnie jest pokazać danie w karcie. Robiąc tak koniecznie trzeba wskazać na khmerską, a nie angielską, nazwę wybranej pozycji - to da nam szansę na otrzymanie czegoś zbliżonego do opisu w menu. No i nie należy zniechęcać się tym, że na przykład zamiast słowa "fries" jest "fires". Nazwy po angielsku są notowane w karcie z dużą nonszalancją.


Gdy - jak już wspomniałam - rzuciłam picie kambodżańskiej kawy, bo miałam wrażenie, że zawiera więcej smoły niż niejeden dach, siłą rzeczy musiałam przerzucić się na herbatę. Trochę się zdziwiłam, gdy we wszystkich hotelach i restauracjach okazywało się, że nie mają zwykłej czarnej. Aż do momentu, gdy doznałam oświecenia dzięki kelnerce, która powiedziała: "We have no black tea, we have yellow tea". To uświadomiło mi, że w Kambodży herbatę opisuje się kolorem metki dołączonej do torebki, a nie kolorem płynu. Jest to poniekąd logiczne - herbata czarna przecież wcale nie jest czarna, tylko raczej bordowo-brązowa... Od tego przełomowego dnia wiedziałam już, że trzeba prosić o "yellow tea" - i już do końca wyjazdu raczyłam się dzięki temu Liptonem z torebki.


Jeśli już o napojach mowa, to woda mineralna też nie była łatwa do zamówienia. "No sparking water". "No water with gas". Nie mają wody z bąbelkami??? Ależ owszem, jest ona powszechnie dostępna w Kambodży, trzeba tylko powiedzieć odpowiednie zaklęcie - zgodne w stu procentach z nadrukiem na butelce, czyli "soda water". "Soda water we have". 


Piwo. Oczywiście też nie należy startować do kelnera w mało turystycznym miejscu ze słowem beer. Trzeba wyartykułować konkret. A więc: "Angkor" (kambodżańska specjalność, której wytwórnię widziałam na przedmieściach Sihanoukville), "Singha" (tradycyjne piwo tajskie) lub "Tiger" (o korzeniach singapurskich). "Heineken" też jest powszechnie dostępny, ale moim zdaniem nie wytrzymuje konkurencji z owocami lokalnych browarów.


Ze względu na seksturystykę i w Tajlandii, i w Kambodży, wiele całkiem nieoczekiwanych słów może oznaczać, że wylądujemy w delikatnie mówiąc dziwnym przybytku. Hasło na jazdę do burdelu w pierwszym z tych krajów to "bla bla", w drugim "bum bum". Niestety również zamawiając w tuk tuku kurs do "karaoke bar" trafimy do klubu go go. Więc jeśli naprawdę chcemy sobie pośpiewać, zaznaczmy, że chodzi o "family karaoke".


W każdym kraju można wskazać jakąś frazę, która powtarzana jest statystycznie najczęściej. W Polsce to podobno "tak, tak" - co wykorzystała zresztą przy tworzeniu marki jedna z sieci komórkowych. W Kambodży dwa słowa zdecydowanie znajdują się na podium. Jedno to "uandola" - uniwersalna cena za większość towarów i usług. Drugie zaś to "tuk tuk". Idąc po dowolnym mieście o dowolnej porze trudno jest zebrać myśli, bo obrotni kierowcy są wszędzie. "Tuc tuc, madame?", "Madame, tuc tuc?", "Tuc tuc, maybe later?", "Need tuc tuc, madame?". Nie bez kozery koszulka "No tuc tuc today" jest przebojem sprzedażowym sklepików turystycznych w Sihanoukville.


Czasem trafiamy na adwersarza, który nie mówi ani słowa po angielsku. Takie sytuacje zdarzają się w miejscach nieturystycznych - na przykład w lokalnych sklepikach w bocznych uliczkach małych miasteczek. W jednym z nich chcę kupić żel łagodzący ukąszenia. W Kambodży owady i słońce to dwie plagi powszednie, chodzę więc zawsze z dwiema warstwami na ciele - sunblocker 30 i antimoskito. Mimo to jednak w nocy coś mnie pogryzło i chcę kupić żel. W sklepie chęć komunikacji jest, ale sprzedawczyni nie rozumie nawet słowa "hello". Pokazuję więc ślad po ukąszeniu, symuluję, że go drapię, a potem macham ręką i głową, że nie. Takie sobie kalambury. Po dwóch rundkach pani zza lady podaje mi maść małpią. Faktycznie skuteczna.

Inna kalamburowa przygoda. Tym razem w Battambangu. Na migi pokazujemy, że filtr polaryzacyjny w aparacie za mocno lub krzywo się wkręcił i trzeba nam pomóc w jego odkręceniu. Złote rączki w punkcie napraw wszelkich nie dają rady, w sklepie z żelastwem też się nie udaje, imadło nic nie pomaga, w końcu ktoś pokazuje nam, że kilka kroków dalej jest sklep foto. Trochę wątpimy, że tym razem się uda. A jednak! Nie mówiący po naszemu ani słowa niepozorny dziadek od razu wie, o co chodzi i jednym sprawnym ruchem radzi sobie z tematem. Prawdziwy ekspert! Nie oceniajmy człowieka po tym, że nie zna angielskiego...


Same same but different są też w Kambodży obyczaje - czy to związane z kontaktami międzyludzkimi, czy ze strojem, czy z jedzeniem. Na przykład powitania i pożegnania są tu podobne do tajskich - trzeba złożyć ręce jak do modlitwy i skłonić się z szacunkiem. Im wyżej trzymać będziemy dłonie i im niżej się skłonimy, tym więcej atencji okażemy drugiej stronie.

"Dress code świątynny" natomiast jest tu znacznie bardziej rygorystyczny niż w Tajlandii. Odwiedzając miejsca o znaczeniu religijnym z reguły nie wystarczy narzucić szal na ramiona czy uda - no bo istnieje uzasadnione podejrzenie, że turysta zaraz po kontroli na wejściu zdejmie zbędny kawałek materiału. Dlatego w wielu obiektach wywieszono szczegółową instrukcję, jak należy się odziać.


Pałeczki, którymi tradycyjnie jada się tu wiele potraw, także mogą spowodować dramatyczne faux pas w rękach nieobytego turysty. Wbite pionowo w kupkę ryżu i tak pozostawione wyglądają one bowiem jak kadzidełka palone zmarłym - i dlatego jako symbol śmierci zdecydowanie źle przyjmowane są przez miejscowych.

No i, co chyba oczywiste, kobietom nie wolno dotykać mnichów. Mogą ich natomiast fotografować - i na ulicach, i w czasie rytuału pobierania woreczków z ryżem za poranne błogosławieństwo hotelu. Kiedyś przez dłuższy czas obserwowałam, jak rano co kilka minut pod drzwi hotelu podchodził duchowny, pracownica wyskakiwała zza kontuaru i biegła, by w skłonie przyjąć dobrodziejstwa modlitwy, a następnie przekazać za nią podziękowanie w formie symbolicznej porcji jadła.


Największy szok kulturowy? Chyba posiłek w szałasie na palach na Tonle Sap. W czasie ośmiogodzinnego rejsu po rzece, która nota bene zmienia kierunek swojego biegu dwa razy w roku (w porze suchej i deszczowej) i w której rejonie mieszka około 1,2 miliona ludzi żyjących z rybołówstwa, przystanęliśmy na szybki obiad w barku na palach. Kierowcy - czy to łódek, czy publicznych autobusów dalekobieżnych - zatrzymują się, gdy zgłodnieją i wtedy wszyscy pasażerowie mogą się posilić. Oczywiście nie tracąc z oczu szefa pojazdu, który gdy zje, to natychmiast odjedzie nie przeliczając stanu osobowego i na nikogo się nie oglądając. We wspomnianym barku rzecznym serwowano ryż z warzywami i mięsem.Jedno danie, bez wyboru, cena oczywiście 1 dollar. Pachniało ładnie, kawałki kurczaka odsortowałam jako potencjalnie niebezpieczne, a resztę zjadłam ze smakiem. Potem niestety postanowiłam skorzystać z toalety. Wizyta w przybytku w postaci budki z dziurą, przez którą wszystko leciało bezpośrednio do Tonle Sap uświadomiła mi, że trzeba sobie jednak było darować ryż gotowany na wodzie z rzeki...


Drugi szok? Też związany z przemieszczaniem się, bo w Kambodży na przejazdach autobusami dalekobieżnymi spod granicy do Siem Reap czy z Battambangu do Phnom Penh spędziłam wieeele godzin. Spodziewałam się, że taki "publiczny" autobus kursowy będzie reprezentantem historii techniki. A tu niespodzianka. Bo nie dość, że pojazd całkiem porządny, to z WiFi i flatscreenem. Telewizor okazał się niestety przekleństwem podróży. Całą drogę leciało w nim... khmerskie karaoke. Piski, jęki, westchnięcia plus tekst wyświetlony na dole ekranu. Zarówno słodkie tony, jak i scenariusze wideoklipów były tak kosmiczne - a przy tym tak kontrastujące swą plastikowością z szaro-ruralnymi widokami za oknem - że jedyną opcją gwarantującą przetrwanie podróży okazywała się ucieczka w słodki sen.


Czy w Kambodży dostrzegam podobieństwo do innych krajów Azji, w których byłam? Raczej nie - mam wrażenie, że Khmerolandia jest znacznie bardziej hardcorowa, pełna sprzeczności i niestety brudna niż Tajlandia, Nepal czy Chiny. Gdy o tym myślę, przypomina mi się hasło z koszulki, którą widziałam na turyście przechadzającym się ulicami Sihanoukville: "It is not same same. It is totally fucking different." Kambodża JEST inna.


***

ZAPRASZAM NA FILM O PODRÓŻOWANIU PO KAMBODŻY:


ORAZ DO LEKTURY TEKSTÓW:


No comments:

Post a Comment