Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.08.2014

/ANGKOR/ Być jak John Rambo, czyli śladami Lary Croft


Tyle się naczytałam o kambodżańskiej kuchni! Amok - danie z ryby w sosie z galangalem serwowane w łupinie orzecha kokosowego, Lok lak - wołowina z warzywnymi dodatkami przygotowywana przy stole w specjalnym garnku. I faktycznie: pierwszy posiłek w Kambodży popity lokalnym piwem marki - jakże by inaczej - Angkor pozwolił mi z większą życzliwością spojrzeć na kraj, z którym pierwszy kontakt był, delikatnie mówiąc, trudny.


Basen na dachu Okay Villi w Siem Reap oraz kultowa whisky Mekong, o której złośliwi mówią, że powstaje na bazie brudnej wody z rzeki, od której wzięła nazwę, dokończyły dzieła. Super, że jestem w Kambodży! Z kranu w hotelu pociekło trochę ciepłej wody, na niebie błyskają gwiazdy, a jutro zobaczę mityczny Angkor Wat. Czego chcieć więcej?


Jestem tu zaledwie kilkadziesiąt godzin, ale już natknęłam się na sporo ciekawostek. Dziwny to kraj. Taki trochę "over the top". Kulinarnie na przykład. Na ulicy sprzedawane są otwarte jajka z wystającymi z nich zarodkami kaczek. W pizzeriach zamówić można happy herbs pizza z cudownym składnikiem, który w Amsterdamie serwują w muffinach. Książki i strony dla obcokrajowców ostrzegają, by nie kupować "muscle wine" z siłaczem na naklejce, bo połączenie alkoholu i tauryny może okazać się zabójcze. 


Obyczajowo też trudno się tu odnaleźć. W przewodniku "Lonely Planet" podkreślano, że Kambodża to nie wyzwolona Tajlandia i że miejscowi często nawet kąpią się w ubraniach, więc lepiej - by nie gorszych Khmerów i nie narażać się na zaczepki - wziąć zakryty kostium niż bikini. Z drugiej strony oferta usług cielesnych w skąpych opakowaniach zaczyna maszerować tu bez żenady od razu, gdy tylko zapadnie zmrok. A ulotki w hotelach dotyczące wykorzystywania nieletnich też są swoją drogą dość dobitne.


Pytania mnożą się tu z każdym dniem. Jak to możliwe, że mimo obowiązku szkolnego i powszechnej nauki angielskiego nikt nie mówi tu słowa po angielsku? Jak mogłam nie zatruć się niczym w kraju, w którym mięso sprzedaje się z tak wyraźną nonszalancją?Jak ludzie mogli głosować na partię ludową będącą następczynią Kampuczańskiej Partii Ludowo-Rewolucyjnej po tym wszystkim, co działo się tu tak niedawno? I czemu inwestuje się wszędzie w ogromne billboardy tej partii zamiast w sprzątanie ulic?


Ale póki co jedziemy przez Siem Reap tuk tukami, by zobaczyć to, co w Kambodży najwspanialsze: świątynie Angkoru. Kompleks budowli religijnych, na którego zwiedzenie nie starczyłby tydzień. My ma my trzy dni. Jak zgrabnie ujęto to w moim niemieckim przewodniku, obszar dawnego imperium jest większy niż powierzchnia Berlina pomnożona przez dwa.


Dojeżdżamy do świątyni, która rzeczywiście odbiera nam mowę - i swym ogromem (jest to największa budowla religijna świata), i niezwykłością, i misternością architektonicznych detali rysujących się na tle jasnego nieba


To nieprawda, że symetria jest estetyką głupców. Patrząc na Angkor Wat jestem pewna, że symetria stanowi wyraz boskości! Centralna sześćdziesięciopięciometrowa wieża szarobeżowego laterytowego kompleksu symbolizuje mityczną górę Meru, stanowiącą oś świata według kosmologii hinduistycznej. Kolejne wieże są coraz niższe, a idealną symetrię budowli przełamują jedynie niektóre palmy, które wyrosły poza szeregiem chyba specjalnie na potrzeby fotografów.


Prócz fascynującej samej w sobie świątyni najciekawsi są  dla mnie ludzie wokół niej. To, jak reagują na niespotykany monumentalizm, jak pozują na tle wież i jak sami uwieczniają się w tym miejscu. 


Idę w kierunku głównej budowli. Po lewej mijam staw z różowymi kwiatami, które w najbardziej upalne godziny dnia zamykają się i zmieniają w nieatrakcyjne zielone kikuty - zupełnie inne niż bujne kwiatostany widoczne na setkach zdjęć z tego miejsca. Przystaję na widok małpki. Cierpliwość się opłaca - sympatyczny makak okazuje się doskonałym modelem.


Wchodzę przez bramę do wnętrza świątyni zbudowanej w XII wieku przez Surjawarmana II  ku czci hinduskiego bóstwa Wisznu, z którym jako władca-bóg król ten ponoć się identyfikował. Idę w prawo wzdłuż ścian pokrytych płaskorzeźbami, które ciągną się na długości ponad 3,5 kilometra. Podziwiam scenę mitologiczną, na której bogowie wraz z demonami ubijają Morze Mleka, aby wydobyć z głębin eliksir nieśmiertelności.Zachwycam się też reliefami przedstawiającymi apsary - boginki wody, mgieł i chmur będące uosobieniem kobiecej urody i wdzięku. Ponoć na otaczających mnie ścianach znajduje się ponad 3000 nimf mających 37 różnych upięć włosów i strojów. Przypominam sobie ogromną polistyrenową apsarę znajdującą się przy wschodniej bramie świątyni Angkor Thom w "Tomb Raiderze".


Z każdym krokiem Angkor Wat odkrywa kolejne tajemnice - zaułki, płaskorzeźby, korytarze. Po drewnianych stopniach wchodzimy coraz wyżej. Do punktu widokowego w wieży stoi już całkiem pokaźna kolejka. Nieopodal dzieci ubrane w tradycyjne stroje. Gdy akurat żaden turysta z nimi nie pozuje, robią dziwne miny i zakrywają twarze, by nikt nie zrobił im fotki z ukrycia nie uiszczając opłaty.


Za kilka dni na animacji w Muzeum Narodowym w Phnom Penh zobaczymy, jak kiedyś wyglądało to miejsce. Między murami stały drewniane domy, a wokół budowli była fosa z wodą, nad którą zbudowano most. Dowiemy się też więcej o historii tego miejsca, które - podobnie jak inne świątynie Angkoru - przeżyło różne koleje związane ze zmianą religii. Dżajawarman VII przekształcił budowlę, którą właśnie zwiedzam, na świątynię buddyjską, ale po jego śmierci symbole buddyjskie zostały zniszczone i watowi przywrócono charakter hinduistyczny. 


Świątynię, która wraz z murami i fosami ma obszar ponad 1,5 na 1,3 kilometra, wyróżnia nie tylko wielkość i kunszt zdobniczy, lecz także to, że jej wejście znajduje się od strony zachodniej. Świadczy to być może o tym, że Angkor Wat miał być w zamierzeniu grobowcem królewskim; inni twierdzą, że to kwestia dedykowania budowli bogowi Wisznu, który jest kojarzony z tym kierunkiem świata. Tak czy owak dziś ta nietypowa orientacja to gratka dla fotografów z całego świata, którzy uwieczniają wschód słońca wznoszącego się nad koronkowymi wieżami. Jutro o piątej rano znajdę się wśród nich...


W Angkor Wacie myślałam o Larze Croft, kolejna perła Angkoru, świątynia Bayon, na zawsze kojarzyć mi się będzie z Johnem Rambo... Ale po kolei.

Tuk tukami jedziemy do Angkor Thom, ostatniej stolicy wielkiego imperium khmerskiego. Zbudował ją w końcu XII w. król Dżajawarman VII na planie idealnego kwadratu, w którego centrum znajduje się świątynia Bayon.

Idziemy wzdłuż mostu. Po jego obu stronach patrzą na nas gniewne oczy wojowników, a kolejna gigantyczna głowa obserwuje nas ze zwieńczenia bramy wejściowej. To skromna zapowiedź  "świątyni Wielkiego Brata", w której już przed wzrokiem bóstw nie będzie się jak ukryć...


Bayon stoi w samym centrum zajmującego 9 km² miasta okolonego murami o wysokości 8 metrów. Ze zbudowanej w XII wieku przez Dżajawarmana VII świątyni patrzy na mnie 216 par oczu osadzonych w gigantycznych głowach umieszczonych na 54 wieżach. To uśmiechające się smutno wyobrażenia Buddy Avalokiteshvary, Buddy Współczującego - będące w gruncie rzeczy wizerunkami khmerskiego władcy, który w ten sposób zadbał o doczesną nieśmiertelność...


Wchodzę po kolejnych już tego dnia dziesiątkach stopni w górę, upał nie odpuszcza, choć to już przecież późne popołudnie. Nade mną oczy Buddy, wokół mnie oczy turystów. Robię zdjęcia starając się utrwalić kamienną twarz na innej kamiennej twarzy. Jedne oczy, drugie oczy, trzecie oczy...


Nie wiem dokładnie, co stało się potem. Krew kapie na rudawy piasek, ręką sprawdzam, czy mam jeszcze oko. To prawda, co mówiono nam na lekcjach biologii w liceum - twarz jest bardzo silnie unaczyniona. Najwyraźniej upadłam, a wtyk do lampy błyskowej mojego aparatu rozciął mi w dwóch miejscach czoło i łuk brwiowy. Ludzie podają mi mokre chusteczki, ktoś próbuje dotknąć rany, ale w przypływie jasności umysłu bronię jej przez potencjalnym zakażeniem.

Strażnicy sprowadzają mnie po schodach na dół, z podnoszącym mnie na duchu wsparciem jedziemy tuk tukiem do kliniki. Prywatnej, bo państwowe szpitale wyglądają tak, że lepiej spuścić na nie zasłonę milczenia. Na białych ścianach wiszą zdjęcia lekarzy. Sami Wietnamczycy i jeden Rosjanin, ginekolog. A więc trafię do Wietnamczyka. Khmerskich lekarzy prawie nie ma - zadbał o to reżim Khmer Rouge, którego mniej lub bardziej dyskretne pozostałości widać i czuć w Kambodży na każdym kroku...


Szczepionka na tężec - ta, której, o ironio losu, nie chciałam brać przed wyjazdem bojąc się odczynu i osłabienia. Czyszczenie rany. Chcą szyć, ale się nie zgadzam. Staje więc na plastrach chirurgicznych - dwie pielęgniarki naciągają skórę, lekarz przykleja plastry. Na to opatrunek. Dostaję też antybiotyk i painkillersy. 150 dolarów, a do tego wyglądam jak potwór, bo spuchła mi połowa twarzy. I przez najbliższe dni nie mogę myć włosów - krwawe pasemka muszą więc zostać póki co.


Ocieram łzy bólu i złości. Przez głowę przemyka mi myśl, że podobnie jak John Rambo wrócę z Kambodży z bliznami. 


***

ZAPRASZAM TEŻ NA FILM O GŁÓWNYCH ŚWIĄTYNIACH ANGKORU:


ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O KAMBODŻY:

No comments:

Post a Comment