Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.02.2014

/BANGKOK/ Noc świstaka, czyli atrakcje Khaosan Road


Nie wiem, jak to się stało, ale trzeci rok z rzędu Walentynki spędzam w Bangkoku. Może to ironia losu - dzień miłości w największym burdelu świata, może magia tego miasta, które pochłania jak kręcący się z szaloną prędkością wir, a może tylko przypadek. W każdym razie choć w zeszłym roku na zawsze żegnałam się z Tajlandią i skrupulatnie odprawiłam cały rytuał - ostatni masaż, ostatnia krewetka, ostatni spacer po China Town - to w tym roku znów wylądowałam na Suvanabhumi, lotnisku jak z bajki obsługującym miasto tak od bajkowości dalekie. Miasto, w którym niejedna Cindefuckingrella nie stała się Pretty Woman.


Do Bangkoku wybieram się z niepokojem. Media donoszą: "Jeden z liderów antyrządowych demonstracji w Tajlandii został zastrzelony w Bangkoku. Demonstranci przypuścili szturm na dziesiątki lokali wyborczych, w których trwało wcześniejsze głosowanie przed właściwymi wyborami planowanymi na 2 lutego.", "Od jutra w Bangkoku i sąsiednich prowincjach będzie obowiązywał przez 60 dni stan wyjątkowy, co ma pomóc zapanować nad sytuacją w związku z antyrządowymi protestami, podczas których doszło do aktów przemocy - poinformował rząd Tajlandii.". Jak wygląda Bangkok, i tak trudny, zatłoczony i zakorkowany, którego tyle dzielnic sparaliżowanych jest protestami? Czy przywita mnie jak miejsce dobrze znane? Przecież przeszłam po nim w zeszłym roku dziesiątki kilometrów per pedes - bo już tylko własne nogi zostały nam po tym, jak najpierw obraziłyśmy się na tuktukowców za to, że zamiast zawozić nas do celu krążyli po sklepach kuzynów, a potem na taksówkarzy za wywożenie nas do mafijnych knajp w zupełnie innej części miasta niż ta wskazana przez nas na mapie. A może w tym roku Bangkok będzie mroczny i nieprzyjazny - zupełnie jak z ckliwie gangsterskiego "Bangkok Dangerous" z Nicolasem Cagem?


Póki co lecę kupą żelastwa, podróż się wydłuża - pilot walczy z nietypowym wiatrem czołowym. Obok mnie siedzi archetypiczny Szwed czytający Stiega Larssona. Przypomina rybki w akwarium - niby fajnie, że jest, ale pożytku z niego żadnego. Typ milczka. Nie poćwiczę więc po drodze szwedzkiego. Klikam na zasoby muzyczne na monitorku przed siedzeniem i wertuję zasoby Kindla, który nieraz uratował mnie już od śmierci z nudów. "Bieguni" da capo al fine. Traktat o socjologii podróżowania. I "Kompleks Portnoya" - zawsze niezawodna spowiedź przekraczająca wszelkie granice przyzwoitości i prawdziwa do bólu. Dziesięć godzin. Może to długo, ale może też rekordowo krótko - niecałe pół doby, by znaleźć się na zupełnie innej planecie. Bo to przecież niemożliwe, by kraje na jednej planecie tak dramatycznie się między sobą różniły...


Taksówka z lotniska, na szybie zakazy tak wiele mówiące o atmosferze Bangkoku. Po drodze widać łopoczące flagi protestujących. Korek nie większy niż zwykle. Dziś akurat odbywają się wybory - odrzucono wniosek opozycji o ich przesunięcie. Dojeżdżamy do Baglampoo, turystycznej dzielnicy Bangkoku. Tym razem to tu będę mieszkać. Zostawiam walizę w skromnym pokoiku w New Siam Guest House, przy którego wejściu wita mnie typowy zestaw: bankomat oraz dom duchów - miniaturowa świątynia mająca na celu udobruchanie istot nadprzyrodzonych. I idę do restauracji naprzeciwko na jeden z moich ulubionych smaków Azji: zimnego Changa.


Niestety lodówka z piwem zamknięta jest na łańcuch, a kartka informuje o prohibicji wyborczej... Jak to, więc pierwszą noc w Bangkoku spędzę bez alkoholu? Na szczęście w Tajlandii wiele rzeczy jest z przymrużeniem oka - najpierw udaje się półgłosem dogadać z kelnerem na wlanie piwa do kubka po kawie, a po zmroku wszelkie ograniczenia odchodzą w zapomnienie. Super, bo zamierzam świętować dziś w miłym towarzystwie moje urodziny towerem złocistej Singhi.


Khaosan Road nie zmieniła się ani trochę. Nawet kobieta z wózkiem z crepesami stoi w tym samym miejscu co rok temu. I nadal oferuje hit sprzedażowy, o którym krążą już legendy - naleśnik z Nutellą i bananami. Nigdzie nie został też przeniesiony plastikowy policjant - złośliwi mówią, że jako jedyny mundurowy w Bangkoku zawsze broni on porządku. Nawet o centymetr nie ruszył się także kolorowy klaun przed Mc Donald'sem, z którym tak chętnie fotografują się turyści. Jego poza ze złożonymi w podzięce rękami przypomina mi informację z przewodnika, że usługodawca powinien zawsze skłonić się odrobinę niżej niż usługobiorca - nie należy więc rywalizować w głębokości skłonu ze sprzedawcami, bo to niegrzeczne i w złym tonie.


Mijamy standy z koszulkami. Zauważam kilka nowych wzorów - jak choćby ta z wizerunkiem Doktora House'a i napisem "It's not lupus", czyli "To nie toczeń". Te słowa Hugh Laurie chyba rzeczywiście przez osiem serii kultowego serialu wypowiadał najczęściej... W każdym razie sprzedawca jest świadom, że tylko on w zakresie najbliższych 500 metrów ma na stoisku taki rarytas i za bawełniany T-Shirt żąda niebywałą kwotę 250 bahtów. 


Siadamy przy stoliku w jednej z dziesiątek knajp, które z wdziękiem reklamują stojący przed nimi naganiacze. Machają kolorowymi kartami i dłonią wskazują najlepsze miejsce. Gdy klient już usiądzie, przestaje być niestety równie interesujący i ważny jak wtedy, gdy trzeba go wyłowić z płynącej po Khaosan rzeki turystów. Czekamy więc cierpliwie na kartę. Ktoś ospale ją przynosi, od niechcenia notuje zamówienia. Sytuacja znów zmienia się jak w kalejdoskopie, gdy zamawiamy tower piwa Singha za 550 bahtów. Trzech kelnerów truchtem przynosi plastikowy pojemnik z kranikiem. Pierwszy kufel nalewam niewprawnie z pianką. Drugi już dużo zgrabniej - kolega szkoli mnie, że należy lać powoli trzymając szklankę pod kątem jak najbardziej zbliżonym do 90 stopni. Trzeci kufel to katastrofa - weseli kelnerzy rzucają się do kranika i wylewają sporą porcję do stojącej pod stołem torebki - i na znajdujący się w niej paszport.


Wieczór się rozkręca, drugi tower schodzi szybciej niż pierwszy. Coś gryzie nas w stopy. Albo komary, albo pchły z kota parchatka, który przycupnął w oczekiwaniu na resztki z pańskiego stołu. Takich wychudzonych futrzaków jest w Bangkoku bardzo dużo, często w najmniej oczekiwanych miejscach. Od kociej braci z reszty świata odróżniają je ogony - często kikutowate, nieforemne, zakrzywione. Widocznie po tym dziwnym mieście krąży jakiś zmutowany gen.


Zapada noc. Noc świstaka - doskonały replay tego, co cieszyło mnie przed rokiem. Najpierw masaż uliczny. Pół godziny rozkoszy dla stóp za 120 bahtów. Potem jeszcze głowa i kark - 150 bahtów za 30 minut. Obok mnie jakiś Brazylijczyk rekrutuje dziewczyny na wyjazd do swojego kraju i otworzenie tam salonu tajskich uciech. Dziewczyna uśmiecha się i mimo mocno ułomnej angielszczyzny twardo negocjuje warunki. 


Kolejna godzina mija nie wiadomo kiedy. Dochodzi północ, a przede mną kolejna z turystycznych specjalności Khaosan Road, ulicy, która nigdy nie zasypia - kolorowy warkoczyk za 100 bahtów. Artysta-fryzjer daje mi do wyboru kolorowe muliny. Wskazuję na toksyczną żółć, ostry pomarańcz i mocny fiolet. Młody Taj misternie splata nitki z kosmykiem moich włosów, zaciska, oplata, przeciąga. Trwa to dobre 40 minut. Najbardziej zaskakujący okazuje się finał operacji - okazuje się, że koniec warkoczyka zabezpieczany jest... cyjanopanową kropelką. Tak wymasowana i przystrojona gotowa jestem na podbój Bangkoku! Khaosan nie zmieniło się ani trochę, ale jak jest z mniej turystycznymi dzielnicami miasta?


No i... gdzie te demonstracje??? 



***
ZAPRASZAM TEŻ NA FILM "CRAZY NIGHT ON KHAOSAN ROAD"

 

 ORAZ DO LEKTURY INNYCH TEKSTÓW O BANGKOKU:

No comments:

Post a Comment