Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

4.29.2012

/SINGAPUR/ 8 dni bez gumy do żucia – DZIEŃ 1: Feeria nowych wrażeń


O Singapurze mawia się, że to Azja w pigułce. Teraz po powrocie z tego kraju tak wielowątkowego, wielokulturowego i wielosmakowego, jak to tylko możliwe, myślę, że jest on w jakimś stopniu nawet całym światem w pigułce. W China Town jest ulica, na której niemal obok siebie stoją: świątynia buddyjska, świątynia hinduistyczna i meczet. Nieopodal prowadzonego przez Niemca wózka z Wurstami i preclamiostatniego przed równikiem, jak mówi przywieszona na nim reklama – miesza się zapach ryby, krewetek i porridge’a z chińskiej restauracyjki. W tym świecie - z jednej strony multi kulti, z drugiej zaś przesyconym konsumpcją i nowoczesnością do granic możliwości, nie można kupić tylko jednej rzeczy: gumy do żucia. Władze zakazały jej importu i dystrybucji, ponieważ zaklejenie czujników w MRT – lokalnym metrze – spowodowało kiedyś paraliż komunikacyjny. Gumę można więc dostać w tym mieście-państwie tylko w aptekach na receptę w celach terapeutycznych – a i to od niedawna.



Lecimy 12 godzin ze smutnych i wietrznych Helsinek do innego świata. Już na lotnisku Changi czeka nas przedsmak tego, co zachwyci nas i oszołomi w ciągu kolejnych dni. Terminale wyłożone dywanami, źródełka z wodą do picia, darmowe masażery stóp dla pasażerów, basen, pedicure robiony przez rybki, pachnące perfumerie, restauracje czynne całą dobę. Między terminalami przemieszczamy się Skytrainem – nowoczesną kolejką. Mitsubishi Crystal Mover na szynie przyjeżdża punktualnie co dwie minuty, klimatyzacja przyjemnie chłodzi; dobrze, że przejazd za darmo – biletu i tak nie można byłoby kupić u kierowcy, bo kolejka jest w pełni zautomatyzowana i żadnego kierowcy w niej nie ma. Dolary Singapurskie – o znacznie życzliwszym przeliczniku niż najbardziej znany wariant tej waluty – wypłacamy jeszcze na lotnisku z prawdziwej ściany stojących tam ATM-ów.



Wszystko według planu, jak po sznurku i tak, by nikt nie miał prawa się zgubić. Przypominam sobie, jak siedziałyśmy z Agnieszką przy komputerze planując naszą daleką podróż, analizując plan miasta i zastanawiając się nad połączeniami metrem. A teraz już tu jesteśmy i zaraz wejdziemy na stację słynnego MRT z kultowymi zakazami – które obejmują również przewóz środkami komunikacji duriana, dużego zielonego śmierdziela z kolcowatą skórą. W ciągu następnych dni przyjdzie nam go powąchać na targu warzywnym, odważymy się go nawet spróbować – co prawda w wersji dla mięczaków, bo w czekoladzie, ale zawsze.


Bilety na komunikację miejską zaskakująco tanie – jeżdżąc do imentu przez 8 dni uda nam się wydać na nie jedynie około 30 dolarów. Podatek 7%, a tyle rzeczy tu za darmo lub w bardzo przyjaznych cenach. Kupujemy dotykową „kartę miejską” – 5$ za kartę i 7$ na przejazdy. Kolejne minimalne doładowanie to 10$ - trzeba je zrobić, gdy na karcie jest jeszcze około 3$, bo  to mniej niż najdroższy przejazd i bramki nie wpuszczą pasażera do metra. Kwota zależna od długości przejazdu zdejmowana jest automatycznie przez czytniki przy wyjściu z metra czy autobusu. Wracając z Singapuru można podejść do punktu obsługi klienta w MRT i odzyskać niewykorzystaną kwotę nabitą na karcie.

Jedziemy do hotelu – w metrze tłum, bo rush hour. Na stacjach przesiadkowych – zwanych tu Interchange – porządkowi w mundurkach dbają o to, by równomiernie ustawiać chętnych do wejścia do poszczególnych wagonów; pilnują też, by najpierw wypuszczać wysiadających. Dodatkowo o pierwszeństwie wyjścia przed wejściem do wagonu informują równiutko naklejone na podłodze zielone i czerwone strzałki. Metro – szerokie i przestrzenne – ustawia się precyzyjnie przy dodatkowych szklanych drzwiach oddzielających tory od peronu. Wsiadamy i ruszamy. Struktura pasażerów zgodna ze strukturą zaludnienia Singapuru – najwięcej ludzi o rysach chińskich, mniej o hinduskich. Turystów – zwłaszcza z Europy – raczej niewielu. Nikt z tubylców nie traci czasu: na całej długości linii metra - i w jej częściach naziemnych, i podziemnych - dostępna jest sieć 3G, co kobiety wykorzystują do czatowania przez smartphone'y z dziećmi, starsi mężczyźni do czytania portali informacyjnych na wszechobecnych tu tabletach, a młodzi - do grania w gry: bardzo popularne jest tu (jak zorientowałam się zaglądając młodzieży przez ramię) sudoku, ale także zabawy w znajdowanie słówek w chaosie liter oraz appsy w stylu Diamonds.



Hotel znaleziony jak zwykle przez booking.com. Jego wyszukanie kosztowało nas wiele godzin doktoryzowania się nad ofertami w Internecie. Najtańsze pokoje są w Geylangu, czerwonej dzielnicy. Ostatecznie jednak odstraszają nas komentarze o hałasie i pokojach wynajmowanych na godziny. Bardzo przyjaźnie wygląda natomiast opcja backpackerska w pobliżu Chinatown – nowy budynek, może nie będzie karaluchów i innych atrakcji. Szkoda, że bez łazienki, ale trudno – 600 zł os osoby za cały pobyt to naprawdę dobra cena. Jedziemy więc do naszego celu, wwozimy walizy stromymi i szybkimi schodami w MRT, ciągniemy je po gładkim chodniku i tachamy po schodach na wiadukt dla pieszych. Tego typu wiaduktów jest w Singapurze mnóstwo – przy tak wielopasmowych jezdniach aż się prosi, by dla bezpieczeństwa drogi dla pieszych były bezkolizyjnie. Na przejściu pachną maciejki – miasto pięknie ukwiecone, nawet na mostkach dla pieszych są skrzynki z roślinami. W hotelu niespodzianka – recepcjonista woła taksówkę, wciska nam 10 dolarów i proponuje zmianę na hotelik w sercu China Town kusząc nas pokojem z łazienką. Bierzemy – jak przygoda, to przygoda. Plusy: lokalizacja dużo lepsza (przy Smith Steet zwaną też nie bez kozery Food Street), no i miniłazienka z toaletą na wzniesieniu z płytek oraz prysznicem bez kabiny i czasem bez ciepłej wody; minus tylko jeden: mały brązowy i bardzo szybki. Na moim łóżku. Na szczęście minus pojawił się tylko raz – może przestraszył się kapcia, którym w niego rzuciłam, a może wolał jednak mieszkać w chińskiej knajpce pod nami.


Szybki prysznic i zanurzamy się w niepowtarzalny wieczorny klimat China Town. Czerwone lampiony rzucają ciepłe światło na kolorowe kamienice, gorąco jak w piekle, parne powietrze przenika miks zapachów z restauracyjek – smażone krewetki, wołowina w kociołkach, dim sum w różnych wariantach, położona dumnie na ryżu ryba zwieszająca głowę poza talerz. Gorące wilgotne powietrze dusi nas, na obrzęknięte oskrzela może pomóc jedynie zimny Tiger dostępny tu we wszystkich możliwych pojemnościach – od 330 do 660 ml. Przed knajpkami uśmiechnięte Chinki trzymające w rękach menu zapraszają nas kuszącym „Please, come in, chinese food” – tak jakby na Smith Street można było zjeść coś innego. Podpity Amerykanin postanawia wspomóc jedną z Chinek w zapraszaniu przechodzących gości – bez efektu, jest zbyt natarczywy, a tu ceni się umiar, uśmiech i uprzejmość.


Krewetki i piwo pod nocnym niebem i czerwonymi latarniami powodują, że zaczynamy czuć się jak część tego niezwykłego miasta. Ocieramy pot sprzedawanymi tu wszędzie wilgotnymi chusteczkami i rozkoszujemy się gwarem, który wieczorem ukołysze nas do snu. 



No comments:

Post a Comment