O Singapurze mawia się, że to Azja w pigułce. Teraz po powrocie z tego kraju tak wielowątkowego, wielokulturowego i wielosmakowego, jak to tylko możliwe, myślę, że jest on w jakimś stopniu nawet całym światem w pigułce. W China Town jest ulica, na której niemal obok siebie stoją: świątynia buddyjska, świątynia hinduistyczna i meczet. Nieopodal prowadzonego przez Niemca wózka z Wurstami i preclami – ostatniego przed równikiem, jak mówi przywieszona na nim reklama – miesza się zapach ryby, krewetek i porridge’a z chińskiej restauracyjki. W tym świecie - z jednej strony multi kulti, z drugiej zaś przesyconym konsumpcją i nowoczesnością do granic możliwości, nie można kupić tylko jednej rzeczy: gumy do żucia. Władze zakazały jej importu i dystrybucji, ponieważ zaklejenie czujników w MRT – lokalnym metrze – spowodowało kiedyś paraliż komunikacyjny. Gumę można więc dostać w tym mieście-państwie tylko w aptekach na receptę w celach terapeutycznych – a i to od niedawna.
Lecimy 12 godzin ze smutnych i wietrznych Helsinek do innego świata. Już na lotnisku Changi czeka nas przedsmak tego, co zachwyci nas i oszołomi w ciągu kolejnych dni. Terminale wyłożone dywanami, źródełka z wodą do picia, darmowe masażery stóp dla pasażerów, basen, pedicure robiony przez rybki, pachnące perfumerie, restauracje czynne całą dobę. Między terminalami przemieszczamy się Skytrainem – nowoczesną kolejką. Mitsubishi Crystal Mover na szynie przyjeżdża punktualnie co dwie minuty, klimatyzacja przyjemnie chłodzi; dobrze, że przejazd za darmo – biletu i tak nie można byłoby kupić u kierowcy, bo kolejka jest w pełni zautomatyzowana i żadnego kierowcy w niej nie ma. Dolary Singapurskie – o znacznie życzliwszym przeliczniku niż najbardziej znany wariant tej waluty – wypłacamy jeszcze na lotnisku z prawdziwej ściany stojących tam ATM-ów.
Wszystko według planu, jak po sznurku i tak, by nikt nie miał prawa się zgubić. Przypominam sobie, jak siedziałyśmy z Agnieszką przy komputerze planując naszą daleką podróż, analizując plan miasta i zastanawiając się nad połączeniami metrem. A teraz już tu jesteśmy i zaraz wejdziemy na stację słynnego MRT z kultowymi zakazami – które obejmują również przewóz środkami komunikacji duriana, dużego zielonego śmierdziela z kolcowatą skórą. W ciągu następnych dni przyjdzie nam go powąchać na targu warzywnym, odważymy się go nawet spróbować – co prawda w wersji dla mięczaków, bo w czekoladzie, ale zawsze.
Bilety na komunikację miejską zaskakująco tanie – jeżdżąc do imentu przez 8 dni uda nam się wydać na nie jedynie około 30 dolarów. Podatek 7%, a tyle rzeczy tu za darmo lub w bardzo przyjaznych cenach. Kupujemy dotykową „kartę miejską” – 5$ za kartę i 7$ na przejazdy. Kolejne minimalne doładowanie to 10$ - trzeba je zrobić, gdy na karcie jest jeszcze około 3$, bo to mniej niż najdroższy przejazd i bramki nie wpuszczą pasażera do metra. Kwota zależna od długości przejazdu zdejmowana jest automatycznie przez czytniki przy wyjściu z metra czy autobusu. Wracając z Singapuru można podejść do punktu obsługi klienta w MRT i odzyskać niewykorzystaną kwotę nabitą na karcie.
Jedziemy do hotelu – w metrze tłum, bo rush hour. Na stacjach przesiadkowych – zwanych tu Interchange – porządkowi w mundurkach dbają o to, by równomiernie ustawiać chętnych do wejścia do poszczególnych wagonów; pilnują też, by najpierw wypuszczać wysiadających. Dodatkowo o pierwszeństwie wyjścia przed wejściem do wagonu informują równiutko naklejone na podłodze zielone i czerwone strzałki. Metro – szerokie i przestrzenne – ustawia się precyzyjnie przy dodatkowych szklanych drzwiach oddzielających tory od peronu. Wsiadamy i ruszamy. Struktura pasażerów zgodna ze strukturą zaludnienia Singapuru – najwięcej ludzi o rysach chińskich, mniej o hinduskich. Turystów – zwłaszcza z Europy – raczej niewielu. Nikt z tubylców nie traci czasu: na całej długości linii metra - i w jej częściach naziemnych, i podziemnych - dostępna jest sieć 3G, co kobiety wykorzystują do czatowania przez smartphone'y z dziećmi, starsi mężczyźni do czytania portali informacyjnych na wszechobecnych tu tabletach, a młodzi - do grania w gry: bardzo popularne jest tu (jak zorientowałam się zaglądając młodzieży przez ramię) sudoku, ale także zabawy w znajdowanie słówek w chaosie liter oraz appsy w stylu Diamonds.
Szybki prysznic i zanurzamy się w niepowtarzalny wieczorny klimat China Town. Czerwone lampiony rzucają ciepłe światło na kolorowe kamienice, gorąco jak w piekle, parne powietrze przenika miks zapachów z restauracyjek – smażone krewetki, wołowina w kociołkach, dim sum w różnych wariantach, położona dumnie na ryżu ryba zwieszająca głowę poza talerz. Gorące wilgotne powietrze dusi nas, na obrzęknięte oskrzela może pomóc jedynie zimny Tiger dostępny tu we wszystkich możliwych pojemnościach – od 330 do 660 ml. Przed knajpkami uśmiechnięte Chinki trzymające w rękach menu zapraszają nas kuszącym „Please, come in, chinese food” – tak jakby na Smith Street można było zjeść coś innego. Podpity Amerykanin postanawia wspomóc jedną z Chinek w zapraszaniu przechodzących gości – bez efektu, jest zbyt natarczywy, a tu ceni się umiar, uśmiech i uprzejmość.
Krewetki i piwo pod nocnym niebem i czerwonymi latarniami powodują, że zaczynamy czuć się jak część tego niezwykłego miasta. Ocieramy pot sprzedawanymi tu wszędzie wilgotnymi chusteczkami i rozkoszujemy się gwarem, który wieczorem ukołysze nas do snu.
Zapraszam też do obejrzenia mojego filmu o tradycyjnym obliczu Singapuru oraz do lektury naszego artykułu o Singapurze w piśmie FOTOGEA.
>>> DZIEŃ 2: Koktajl atrakcji
No comments:
Post a Comment