Zima, czas długich wieczorów i mniejszej intensywności podróżowania. Spowodowanej nie tylko pogodą, ale i tym, że rok się kończy i kiesa z cennymi dniami urlopu świeci już pustkami. W oczekiwaniu na nowy rok i nową pulę dni wolności, warto zaplanować nowe wojaże i zanurzyć się w magiczny świat podróżowania placem po mapie. Albo po kartach ulubionych lektur… Oto kilka cytatów z książek, które lubię szczególnie i które zawsze inspirują mnie do kolejnych wyjazdów. Nie są to w większości książki typowo podróżnicze, lecz raczej traktaty o podróżowaniu jako takim, rozważania o – jak celnie ujęła to Olga Tokarczuk – „kakofonii i dysonansie naszego doświadczania świata” oraz zapiski skłaniające do myślenia o chorobie zwanej głodem świata.
„Bieguni”
Olgi Tokarczuk – książka o filozofii podróżowania
Książka ta –
wyróżniona nagrodą Nike w 2008 roku – jest opasła, wielowątkowa, o zmiennym
rytmie narracji. Są w niej historie ludzkie, wyprawy do odległych krajów i wieków,
refleksje filozoficzne. Myśląc o „Biegunach” mam w głowie hasło „silva rerum” –
bo lektura ta jest niczym ogród rzeczy różnej wagi i znaczenia. Akcja dzieje
się w niej nieco poza przestrzenią i czasem, a jednak mocno osadzona została w
doświadczeniu ludzkim – w doświadczeniu wszystkich, którzy podróżują.
Mój ulubiony
fragment dotyczy lotnisk, które – jak pisze autorka – kiedyś umieszczano na
peryferiach miast, a dziś wyemancypowały się na tyle, że mają już własną
tożsamość. „[Lotniska] to już specjalna kategoria miast-państw, których lokacja
jest stała, lecz ich obywatele - zmienni. Republiki lotniskowe, członkinie Unii
Lotnisk Światowych, jeszcze bez przedstawicielstwa w ONZ, ale już niedługo będą
je miały. To przykład ustroju, gdzie mniej ważna jest polityka wewnętrzna,
liczą się zaś związki z innymi lotniskami członkami Unii - tylko one bowiem
dają jej rację bytu. Przykład ustroju ekstrawertycznego; konstytucja wypisana
na każdym bilecie, a karta pokładowa to jedyny dowód osobisty obywateli. Liczba
mieszkańców jest tu zawsze zmienna i fluktuuje. Co ciekawe, populacja zwiększa
się w czasie mgieł i burz. Obywatele, żeby czuć się wszędzie dobrze, nie mogą
zbytnio rzucać się w oczy. Czasem, gdy jedzie się ruchomym chodnikiem i mija
braci i siostry w podróży, można odnieść wrażenie, że jesteśmy preparatami w
formalinie, które przyglądają się sobie zza szkieł słojów. Ludzie wycięci z
obrazków, ze zdjęć w przewodnikach. Naszym adresem jest miejsce w samolocie:
7D, powiedzmy, albo 16A.”
I jeszcze
jeden fragment, by zachęcić do niezwykłej podróży, jaką jest lektura
„Biegunów”. Fragment historii, którą opowiada właściciel mądrego acz
przekornego osiołka zwanego Apulejuszem. „Najgorsi są Amerykanie, bo większość z nich ma nadwagę. Są często
zbyt ciężcy nawet dla Apulejusza. Ważą dwa razy tyle, co inni ludzie. Osioł
jest mądrym stworzeniem, od razu potrafi ocenić wagę i najprawdopodobniej
denerwuje się, widząc ich wychodzących z autokaru, zgrzanych, z wielkimi
plamami potu na koszulkach, w spodniach sięgających kolan. Mam wrażenie, że
rozróżnia ich wręcz po zapachu i potem są kłopoty, nawet jeżeli ich rozmiary
okazują się przyzwoite. Zaczyna się wierzganie, wrzaski, jawne uchylanie się od
pracy.” Ta historia stanie mi przed oczami za każdym razem, gdy udam się na
przejażdżkę na grzbiecie pustynnego wielbłąda. Zresztą jeden skorzystał już kiedyś z mojej
nieuwagi i chwili wolności: gdy tylko na chwilę z niego zsiadłam, wytarzał się w piasku wraz z
torbą, która – gdy znalazła się między jego sierścią a piachem – okazała się
słabą ochroną dla aparatu i obiektywu…
„Podróże z
Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego – zapis spotkania z nieznanym światem
W tej
książce, wydanej w roku 2004, ale traktującej o czasach o pół wieku wcześniejszych: o pierwszych wyprawach zagranicznych autora w charakterze korespondenta zagranicznego, też mieszają się różne światy: świat podróży reporterskich do Azji i
Afryki i starożytny świat kronikarza Herodota. Historie współczesne i przeżycia
autora znajdują swe odbicie w dziejach dawnych, w przypowieściach antycznych.
Ale dla mnie najciekawsze jest w tej książce spotkanie młodego człowieka ze
światem, który wydaje mu się dziwny i egzotyczny i niemal nieobjęty myślami.
Nieobjęty, bo… nienazwany.
„Każdy świat
ma własną tajemnicę i (...) dostęp do niej jest tylko na drodze poznania języka.
Bez tego świat ów pozostanie dla nas nieprzenikniony i niepojęty, choćbyśmy
spędzili w jego wnętrzu cale lata. Co więcej – zauważyłem związek między
nazwaniem a istnieniem, bo stwierdzałem po powrocie do hotelu, że widziałem na
mieście tylko to, co umiałem nazwać, że na przykład pamiętałem napotkaną
akację, lecz już nie drzewo, które stało obok niej, ale którego nazwy nie
znałem. Słowem, rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy,
pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną.”
„Twierdza”
Antoina de Saint- Exupéry’ego – Biblia człowieka poszukującego
„Twierdza”,
we francuskim oryginale „Citadelle”, w angielskim przekładzie „Mądrość piasków”
to książka nietypowa – trochę traktat filozoficzny, trochę summa doświadczeń (sam autor uważał ją za swe dzieło życia),
trochę biblia człowieka, który w oddaleniu od domu pisze o miłości, tęsknocie,
Bogu, wartościach. Nie jest to typowa lektura podróżnicza, raczej zapis
wędrówki w głąb samego siebie, własnych uczuć, refleksji. Jest w niej ogromna
podniosłość, brak za to typowej narracji – można więc otworzyć ją w dowolnym
miejscu i przeczytać jeden z oznaczonych numerami fragmentów. Czasem jest to
przypowieść, czasem myśl jakaś. Czasem zwrot bezpośrednio do czytelnika – autor
„Małego księcia” zawarł w swym niedokończonym dziele (Exupéry zmarł tragicznie w roku 1944) dużo pytań, które skłaniają do refleksji
i zadumy.
Antoine de
Saint-Exupéry – lotnik, pisarz, filozof, człowiek o niezwykłym, tragicznie
zakończonym życiu, człowiek odważny i zuchwały, który w 1935 roku podjął próbę
rekordowego przelotu na trasie Paryż – Sajgon, ale rozbił samolot na Pustyni
Libijskiej, a trzy lata później porwał się na przelot na trasie Nowy Jork –
Ziemia Ognista, lecz uległ wypadkowi w Gwatemali, odnosząc przy tym poważne
obrażenia, zaprasza nas w podróż w meandry duszy i umysłu. Nie wolną od
sprzeczności, ale fascynującą – i na poziomie języka, i treści dzieła.
„Widziałeś,
jak ludzie jeżdżą tu i tam. A czy zastanawiałeś się, w jakim celu? Czasem
istotnie chcą zobaczyć cudownie piękną zatokę albo górę o zaśnieżonym szczycie,
albo jakiś wulkan coraz grubiej pokryty warstwą swoich wydzielin; ale przede
wszystkim chcą oglądać owe zatopione nawy, które wiedziały, gdzie wiozą
człowieka. Zwiedzają je zatem i obchodzą dokoła, marząc nieświadomie, że weszli
na pokład i ruszają w podróż. Albowiem oni nie jadą donikąd. A te świątynie nie
wypełniają się już ludźmi, których uwożą i przemieniają w jakiś szlachetniejszy
gatunek człowieka, gdy stają się niby kokon, z którego wyleci motyl.
Emigranci nie mają zaś tych kamiennych statków, na które mogliby wsiąść i niemożliwa jest dla nich przemiana, która w ciągu przeprawy dusze biedne i słabe przekształca w bogate i szlachetne. I dlatego wszyscy ci zwiedzający obchodzą wokół taką pogrzebaną świątynię, szukają czegoś, oglądają i chodzą po wielkich nagrobnych płytach, tak wytartych krokami, że już lśniących; zagubieni w lesie granitowych filarów, słuchają, jak w dostojnej ciszy odzywają się echem ich samotne głosy, i sądzą prostodusznie - podobnie jak historycy - że uczą się tutaj; a przecież przyśpieszone bicie ich serc mogłoby im powiedzieć, że krążąc wśród filarów z sali do sali i z jednej nawy do drugiej szukają jednego: kapitana (…).”
Emigranci nie mają zaś tych kamiennych statków, na które mogliby wsiąść i niemożliwa jest dla nich przemiana, która w ciągu przeprawy dusze biedne i słabe przekształca w bogate i szlachetne. I dlatego wszyscy ci zwiedzający obchodzą wokół taką pogrzebaną świątynię, szukają czegoś, oglądają i chodzą po wielkich nagrobnych płytach, tak wytartych krokami, że już lśniących; zagubieni w lesie granitowych filarów, słuchają, jak w dostojnej ciszy odzywają się echem ich samotne głosy, i sądzą prostodusznie - podobnie jak historycy - że uczą się tutaj; a przecież przyśpieszone bicie ich serc mogłoby im powiedzieć, że krążąc wśród filarów z sali do sali i z jednej nawy do drugiej szukają jednego: kapitana (…).”
„Nieznośna
lekkość bytu” Milana Kundery – rzecz o ludziach, miejscach, kolorach i zapachach
Kundera w
zasadzie nie pisze o podróżach. Raczej o fizycznej i duchowej emigracji, która
u niego zaowocowała z jednej strony niechęcią do kraju ojczystego – zmienił
obywatelstwo na francuskie i nie zgadza się na tłumaczenie swych nowszych dzieł
na czeski – z drugiej zaś koniecznością obsesyjnego wracania doń myślami. Ale choć nie pisze o podróżach jako takich, nie o tym jest też traktuje wydana w roku 1984 "Nieznośna lekkość bytu", której akcja toczy się po praskiej wiośnie,
to jak nikt inny umie uchwycić magię miejsc – ich kolor, fakturę, zapach. Popatrzmy
oczami Teresy, bohaterki najbardziej znanej książki Kundery, na praską Wisłę: „Wełtawa
przepłynęła już prawie przez miasto, miała za sobą sławę Hradczan i kościołów,
była jak aktorka po przedstawieniu, zmęczona i zamyślona. Płynęła między
brudnymi brzegami obramowanymi płotami i murami, za którymi stały fabryki i
opuszczone boiska. Długo już patrzyła w wodę, która wydawała jej się coraz
smutniejsza i ciemniejsza, kiedy nagle zobaczyła pośrodku rzeki jakiś
przedmiot, czerwony przedmiot. Tak, była to ławka. Drewniana ławka ogrodowa na
metalowych nogach, ławka, jakich pełno w praskich parkach. Płynęła powoli
środkiem Wełtawy. Za nią następna ławka. I następna, i następna i dopiero teraz
widzi, że z miasta odpływają wodą ławki z praskich parków, jest ich dużo, coraz
więcej, płyną po wodzie jak jesienne liście, które woda niesie z lasów,
czerwone, żółte, niebieskie.”
Tak autor
pisze o kolorycie Pragi, do której tak chętnie wraca na kartach książek. A tak
oczami innego bohatera, Franza, patrzy na Amsterdam: „Z jednej strony stoją
domy, a za wielkimi pastelowymi oknami podobnymi do wystaw sklepowych znajdują
się małe pokoiki kurew, które rozebrane do bielizny siedzą tuż przy szybie w
fotelikach wyścielanych poduszkami. Wyglądają jak wielkie, znudzone kotki. Drugą
stronę ulicy tworzy wielki gotycki kościół z czternastego wieku. Pomiędzy
światem kurew i światem bożym unosi się niczym rzeka między dwoma królestwami
intensywny smród moczu. W środku ze starego gotyckiego stylu pozostały tylko
gołe, białe ściany, filary, sklepienia i okna. Na ścianach nie wisi ani jeden
obraz, nigdzie nie stoi żadna rzeźba. Kościół jest goły jak sala gimnastyczna.
Tylko pośrodku ustawione w czworobok krzesła otaczają miniaturowe podium z
pulpitem dla kaznodziei. Za krzesłami stoją drewniane kabiny, loże bogatych
rodzin mieszczan. Te krzesła i loże są zupełnie niewspółmierne do kształtu
ścian i rozmieszczenia filarów, jak gdyby chciały okazać gotyckiej
architekturze swą obojętność i pogardę. Wiara kalwińska już przed stuleciami
przemieniła kościół w rodzaj hangaru, którego jedyną funkcją jest ochrona
wiernych przed deszczem i śniegiem.” Przechadzając się czerwoną dzielnicą
Amsterdamu myślałam o Franzu i czułam się, jakby szedł kilka kroków za mną i
mruczał pod nosem o smrodzie moczu, który do dziś jest jedną z
intensywniejszych dominant tego miejsca.
„Gdyby cała Afryka” Ryszarda Kapuścińskiego – historia Afryki spisana na żywo
Ten zbiór
reportaży i zapisków z posiedzeń parlamentów różnych afrykańskich państw z lat
1955-66 to książka chyba najmniej „podróżnicza” w dorobku Kapuścińskiego. Ale
jednocześnie wyjątkowo wnikliwie pokazująca przełomowy okres w dziejach Czarnego
Lądu: narodziny nowych państw, pojawianie się przywódców, losy zwykłych ludzi.
Czasem są to przejmujące historie, czasem wywody historyczne z tłem
faktograficznym, czasem opisane żywym językiem dyskusje polityków. Po trosze
trącące myszką, ale jakże aktualne w swej demagogii, pasji, doborze argumentów.
Bardzo lubię
zapis obrad parlamentu Tanganiki o ustawie o alimentach. „Poseł P. Mbogo
(Mpanda) wyraził opinię, że ustawa o alimentach spowoduje powszechny wzrost
prostytucji w kraju. ‘Dziewczęta będą chciały mieć jak najwięcej nieślubnych
dzieci, by tą drogą zarabiać pieniądze na kosmetyki. Dziewczęta te będą jak
słabo rozwinięte kraje - trzeba będzie w nie inwestować’. Zdaniem posła B.
Akindu (Kigoma) ustawa o alimentach stwarza szczególne niebezpieczeństwo dla
ludzi bogatych, takich jak na przykład posłowie parlamentu, ponieważ ciężarne
dziewczęta mogą kłamliwie rozgłaszać, że ojcami tych nieślubnych dzieci są
ministrowie rządu lub posłowie parlamentu. ‘Te wiarołomne istoty - powiedział
poseł - będą siały taką neokolonialną propagandę w nadziei, że wyciągną
pieniądze od bogatych mężczyzn’." Trochę to zabawne, a trochę straszne…
"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" Kazimierza Nowaka – gawędy bez cenzury
W latach trzydziestych dwudziestego wieku niezwykły podróżnik przebył kontynent afrykański z północy na południe i z powrotem. Trasę tę - mierzącą niemal 40 000 kilometrów - przebył w pięć lat, głównie pieszo i na rowerze, czasem czółnem czy na wielbłądzie. Swą wyprawę spisał językiem tak soczystym i barwnym, a przede wszystkim tak dalece pozbawionym współczesnej "political correctness", że czasem aż trudno w to uwierzyć.
Nowak pisze o trudach podróży, o tle politycznym zdarzeń, o ludziach, o państwach, o oficjelach, o szamanach, o handlu ludźmi. A także o swych zmaganiach ze zmęczeniem i malarią. To książka, która i bawi, i wzrusza do łez. Bawi często warstwą słowną, gdy autor z właściwą sobie prostolinijnością mówi o tym, że "jeść dużo, obojętnie co - to rozkosz Murzyna, a potem położyć się w cieniu strzechy i trwać bezmyślnie godzinami". Albo o Pigmejach, którzy "żyją jak wszystkie karły w lesie dziewiczym".
Tło historyczne książki jest iście fascynujące. Nowak dojeżdża na przykład do Johannesburga, w którym mieszkają zarówno Niemcy pozdrawiający się na ulicach hasłem "Heil Hitler", jak i Żydzi. Pisze o "Murzynach, którzy zarabiali na kaszę krążąc po ulicach z kartkami przypiętymi do pleców i wznosząc niezrozumiałe dla nich samych okrzyki 'Anti Nazi, Anti Nazi!'."
Ale mój ulubiony fragment tej książki rozgrywa się w jednym ze sklepików w Związku Południowej Afryki, do którego po wypłacie mieszkańcy kraju udają się wraz z żonami i dziećmi. "Trzeba mieć anielską cierpliwość, aby być sprzedawcą w takim sklepie, ale w zamian za trudy poniesione w takim targowym dniu wypłaty można przez cały tydzień spokojnie odpoczywać i nie troszczyć się o klientów. Sprzedawca musi mieć jednak duże doświadczenie, bo tutejsi Murzyni płacą zwykle połowę żądanej ceny, czasem nawet mniej. Przyglądałem się scenie kupowania trzewików. Klient obejrzał dziesięć par, każdą przymierzył, obejrzał nogę w lustrze, w końcu wybrał jedną parę trzewików i zapytał o cenę. 'Dwadzieścia pięć szylingów' - odrzekł kupiec. Murzyn dał dziesięć szylingów, kupiec opuścił na dwadzieścia i targ trwał prawie godzinę, aż w końcu Murzyn zabrał się do wyjścia, by szczęścia popróbować w innym sklepie. To oczywiście oznaczało stratę klienta, kupiec więc szybko przyjął dziesięć szylingów i zapakował towar w ładny karton, owinął we wzorzysty papier, przewiązał jaskrawą wstążką i wręczył Murzynowi, który natychmiast wyszedł ze sklepu. Nie upłynęło nawet pół godziny, a czarny wbiegł do sklepu zdyszany i uderzając się ręką po prawej nodze wyjąkał: 'Panie, na te nogę nie ma trzewika, nie ma trzewika, panie!'. Kupiec na to stwierdził z całym spokojem, że rzeczywiście trzewika tego nie ma, bo przecież klient zapłacił tylko za jeden, a nie za dwa, i żąda dopłaty pięciu szylingów, na co Murzyn zgadza się oczywiście, bo przecież lewy trzewik ma już na nodze." Ot, co kraj, to inne obyczaje handlowe...
"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" Kazimierza Nowaka – gawędy bez cenzury
W latach trzydziestych dwudziestego wieku niezwykły podróżnik przebył kontynent afrykański z północy na południe i z powrotem. Trasę tę - mierzącą niemal 40 000 kilometrów - przebył w pięć lat, głównie pieszo i na rowerze, czasem czółnem czy na wielbłądzie. Swą wyprawę spisał językiem tak soczystym i barwnym, a przede wszystkim tak dalece pozbawionym współczesnej "political correctness", że czasem aż trudno w to uwierzyć.
Nowak pisze o trudach podróży, o tle politycznym zdarzeń, o ludziach, o państwach, o oficjelach, o szamanach, o handlu ludźmi. A także o swych zmaganiach ze zmęczeniem i malarią. To książka, która i bawi, i wzrusza do łez. Bawi często warstwą słowną, gdy autor z właściwą sobie prostolinijnością mówi o tym, że "jeść dużo, obojętnie co - to rozkosz Murzyna, a potem położyć się w cieniu strzechy i trwać bezmyślnie godzinami". Albo o Pigmejach, którzy "żyją jak wszystkie karły w lesie dziewiczym".
Tło historyczne książki jest iście fascynujące. Nowak dojeżdża na przykład do Johannesburga, w którym mieszkają zarówno Niemcy pozdrawiający się na ulicach hasłem "Heil Hitler", jak i Żydzi. Pisze o "Murzynach, którzy zarabiali na kaszę krążąc po ulicach z kartkami przypiętymi do pleców i wznosząc niezrozumiałe dla nich samych okrzyki 'Anti Nazi, Anti Nazi!'."
Ale mój ulubiony fragment tej książki rozgrywa się w jednym ze sklepików w Związku Południowej Afryki, do którego po wypłacie mieszkańcy kraju udają się wraz z żonami i dziećmi. "Trzeba mieć anielską cierpliwość, aby być sprzedawcą w takim sklepie, ale w zamian za trudy poniesione w takim targowym dniu wypłaty można przez cały tydzień spokojnie odpoczywać i nie troszczyć się o klientów. Sprzedawca musi mieć jednak duże doświadczenie, bo tutejsi Murzyni płacą zwykle połowę żądanej ceny, czasem nawet mniej. Przyglądałem się scenie kupowania trzewików. Klient obejrzał dziesięć par, każdą przymierzył, obejrzał nogę w lustrze, w końcu wybrał jedną parę trzewików i zapytał o cenę. 'Dwadzieścia pięć szylingów' - odrzekł kupiec. Murzyn dał dziesięć szylingów, kupiec opuścił na dwadzieścia i targ trwał prawie godzinę, aż w końcu Murzyn zabrał się do wyjścia, by szczęścia popróbować w innym sklepie. To oczywiście oznaczało stratę klienta, kupiec więc szybko przyjął dziesięć szylingów i zapakował towar w ładny karton, owinął we wzorzysty papier, przewiązał jaskrawą wstążką i wręczył Murzynowi, który natychmiast wyszedł ze sklepu. Nie upłynęło nawet pół godziny, a czarny wbiegł do sklepu zdyszany i uderzając się ręką po prawej nodze wyjąkał: 'Panie, na te nogę nie ma trzewika, nie ma trzewika, panie!'. Kupiec na to stwierdził z całym spokojem, że rzeczywiście trzewika tego nie ma, bo przecież klient zapłacił tylko za jeden, a nie za dwa, i żąda dopłaty pięciu szylingów, na co Murzyn zgadza się oczywiście, bo przecież lewy trzewik ma już na nodze." Ot, co kraj, to inne obyczaje handlowe...
Olgę Tokarczuk bardzo cenię, już dawno nic jej nie czytałam.
ReplyDeleteNatomiast Nieznośną lekkość bytu , gwiazdkowy prezencik będzie ;) i już się nie mogę doczekać, bo słyszałam że adaptacja świetna i film czarujący. Najpierw przeczytam by obejrzeć film.
:)
a lotniska...? O. Tokarczuk miała rację, największe na jakim byłam to w Honkongu, spędziłam tam wiele godzin...
Mnie adaptacja filmowa "Nieznośnej lekkości bytu" nie do końca przekonała (podobnie zresztą jak samego Kunderę), ale może dlatego, że książka jest tak bogata i dygresyjna, że trudno przełożyć ją na język kina :-) Tak czy owak miłej lekury i oglądania!
DeleteSolidnie napisane. Pozdrawiam i licżę na więcej ciekawych artykułów.
ReplyDelete