Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.01.2012

/NEPAL/ TREKKING WOKÓŁ ANNAPURNY (2)

– Dzień 2, czyli surprise, surprise –
(Pothana 1890 mnpm - Landruk 1565 mnpm)
<<< Dzień 1 trekkingu

>>> Dzień 3 trekkingu


Rano, jeszcze przed śniadankiem składającym się z pożywnego omletu, idziemy za schronisko rozkoszować się widokiem. Z lewej Annapurna, z prawej Machhapuchhare zwane nepalskim Matterhornem. Machhapuchhare jest uważane za świętą górę, dlatego władze Nepalu ustanowiły całkowity zakaz wspinaczki na szczyt. Przykryte śniegiem szczyty prezentują się imponująco. Jak dobrze, że to nie na nie musimy się dziś wspinać.

Irene i Rabindra składają mi życzenia urodzinowe. Obchodzić to święto w takim miejscu – to jednocześnie wspaniałe i abstrakcyjne uczucie. Zaczynają nadchodzić SMS-owe życzenia z dalekiej Polski. Nie wszystkie w całości, bo Ncell ma problemy z obsługą wiadomości wielokrotnych. Ale są i dziwnie się je czyta w takim miejscu.
Dziś droga przyjemniejsza niż wczoraj. Najpierw w górę, ale potem trochę w dół. Sophia skacze po stopniach, imponuje nam jej kondycja – w domu każe się często zanosić nawet do sklepu, więc nikt nie przypuszczał, że jak chce, to ma tyle poweru. Słońce świeci, Philipp śpi w nosidełkach. Pierwszy postój w „Green View” w Bhichuk. Na straganie z wisiorkami Himal kupuje mi na urodziny wisiorek z Buddą. Widział, że przyglądałam mu się najdłużej i uznał, że najbardziej mi się podoba. A ja po prostu patrzyłam na misternie wyrzeźbioną na piersi Buddy swastykę, indyjski symbol szczęścia – i dlatego tyle czasu go oglądałam. Ale cieszę się z oryginalnego prezentu danego od serca. Sophia wybiera sobie naszyjnik z niebieskich szkiełek.


 
Jemy zupę z makaronem sojowym i próbujemy sera z mleka jaków – prawie jak gouda, ale nie jestem smakoszem. Samych jaków niestety na tej wysokości nie zobaczymy, ale jest za to sporo bawołów wodnych i mułów. A w schroniskach psy i kury.


Idziemy w dół do rzeczki. Piękna przyroda. Sophia poznaje uczucie, jakie towarzyszy spotkaniu palców z ostami. Ja patrzę na paprotniki i myślę o mojej Mamie, która tak lubi paprotki. Dobrze mi się idzie w dół, dziś trasa prowadzi po kamieniach nieco innych niż wczoraj – mniej płaskich; obok kamieni zaś jest ścieżka. Schodzę na nią i – od razu bum na kamienie. Trochę się obiłam, ale za to Irene przekazała mi bezcenną Czwartą Zasadę: kamienie to twój przyjaciel, ziemia to twój wróg ("Steine sind dein Freund, Erde ist dein Feind" brzmiało to w oryginale). Tę na pewno zapamiętam. I Piątą też: by iść po kamieniach mniejszych, a nie większych, bo wtedy człowiek mniej się męczy.

Przed nami wiszący most. Piękna metafora na moje urodziny – przejście na kolejny brzeg. Himal buja mostem, trochę się boję, ale słońce świeci, a potok pod nami taka piękny i czysty, więc śmieję się i idę dalej. Za strumykiem ścieżka poprzetykana korzeniami drzew. Idziemy w tym rajskim krajobrazie, mijamy dzieci wracające ze szkoły. Bawół patrzy się na nas spode łba. Fakt, na naszej trasie niewielu jest turystów – może więcej będzie ich w marcu, gdy zakwitną rododendrony, to ponoć tutaj najpiękniejsza pora. Mijamy tylko kilka grupek Japończyków i Singapurczyków. Wyciągają aparaty i szykują się na nasze dzieci – Irene zasłania je własnym ciałem i mówi z poważną miną „100 rupii za fotkę”. Dzieci i tak mają dużo stresów, bo ciągle je ktoś w Nepalu głaszcze po głowie, dotyka, chce nosić na rękach – a wychowywane w Niemczech maluchy niepomiernie to dziwi i stresuje.

W dole widać pola tarasowe, osadę z niebieskimi dachami. Na zboczu zawisło bielone schronisko.

 
Mijamy kolejne domostwo. Spacerujące po podwórku kury na czas karmienia przykrywane są wiklinowym koszem, by nie marnowało się wysypywane dla nich ziarno. Kosze takie mieszkańcy górskich osad sami wyplatają siedząc na progach domów.


Magic hour. Robi się chłodniej. Jeszcze kawałek do schroniska. Dziś nocujemy w Landruk, w „Hotel & Restaurant Sherpa” reklamującym się, że posiada western toilet, co w praktyce oznacza ceramiczną muszlę zamiast dziury w podłodze. W pokojach jest światło, mam nawet własną łazienkę. A w jadalni mogę podładować akumulatory aparatu i telefonu. To prawdziwy luksus, z którego cieszę się bardziej niż cieszyłabym się z próbek szamponu w pięciogwiazdkowym hotelu.


Chcę zamówić ciasto na urodziny. Rabindra coś negocjuje, ale wychodzi wzruszając ramionami. Giną też świeczki, które z Polski przywiozłam na tort i położyłam na stole pod wiatą. Podejrzanych jest dwóch – Philipp i pies, żadnego nie da się przesłuchać. Dzieci jak zwykle bawią się moimi kijkami trekkingowymi – Irene konstatuje filozoficznie, że mają tyle zabawek, a tak niewiele potrzeba im do szczęścia.

Dla pocieszenia po utracie świeczek i nadziei na tort Rabindra, mistrz drinków, miksuje nepalski rum z colą i sokiem cytrynowym. Jest już ciemno, właściciele schroniska, a nawet nasi tragarze coś po kolei ubijają w misce. Irene twierdzi, że to koktajl energetyczny. W schronisku nie ma pieca, grzejemy się przy ognisku. Chwilę tańczymy do muzyki, którą Himal ma w komórce – tylko jeden utwór, ale ładny: Celline Dion „I’m alive”.

I nagle – pojawia się tort z zapalonymi świeczkami! To pianę na niego wszyscy ubijali z takim zacięciem. Cała mistyfikacja służyła sprawieniu mi niespodzianki. A więc na wysokości 1565 metrów mam swoją pierwszą w życiu surprise party! Córka właścicieli wiąże mi na nadgarstku kolejną „lucky" bransoletkę, Rabindra oplata mi na szyi szal mówiąc, że kto go ma na sobie, zawsze będzie szczęśliwy… Zdmuchuję świeczki, kroję na kawałki czekoladowy tort - po jednym dla wszystkich plus dwa dla dzieci na jutro, bo już śpią. Moje najpiękniejsze urodziny.


Siedzimy długo w noc przy ognisku, przysłuchuję się melodii języka nepali, wdycham powietrze o cudownie dymnej woni. I chyba szal działa, bo jestem szczęśliwa.


<<< Dzień 1 trekkingu

>>> Dzień 3 trekkingu

No comments:

Post a Comment